Reklama

Kiedy nasz związek z Mileną nabrał rumieńców, doszliśmy do wniosku, że wynajmowanie dwóch pokoi w mieszkaniach „studenckich”, nie zdaje egzaminu, mówiąc oględnie. Zero prywatności, kolejki do łazienki i kuchenki.

Reklama

Coraz poważniej rozważaliśmy pomysł o przeprowadzce, by nie dzielić naszej przestrzeni z obcymi ludźmi. Nieważne, jak kulturalni, mili i taktowni by nie byli. Innymi słowy: dojrzewaliśmy. Albo, jak kpił mój kumpel, starzeliśmy się. Niech mu będzie. On za to od dawna nie mógł znaleźć żadnej chętnej do „stołu i łoża”. Postanowiliśmy, że wynajmiemy coś niedużego i taniego, żeby nie popłynąć z finansami, i zaczęliśmy szukać.

Mając dość ograniczony budżet, niełatwo znaleźć coś, co nie będzie kompletnym zadupiem. Dojazdy oznaczały tracenie trzech godzin dziennie w korkach. Przeglądaliśmy ogłoszenia, chodziliśmy oglądać klitki, wystawiane za chore ceny albo jakieś komórki bez okien, i byliśmy coraz bardziej załamani. Aż w końcu…

– Hura, znalazłam! – Milena zadzwoniła do mnie i w tonie jej głosu wyczułem wyraźną ekscytację. – Nie jest w najlepszym stanie, wystrój pozostawia wiele do życzenia, ale… w sumie, PRL znowu jest modny, więc wstawi się jakieś paprotki i będzie git. Właściciel nie ma pomysłu, co z tym lokum zrobić. To mieszkanie po jego matce. Zanim zrobi remont, chce za wynajem niewiele, na czynsz i rachunki. Za całe mieszkanie wyjdzie nam tyle, co za jeden pokój teraz. Ekstra, co?

Zachowałem ostrożność

Wolałem wstrzymać swój entuzjazm, póki nie zobaczę lokalu i nie dogadamy szczegółów. Już na miejscu musiałem jednak przyznać, że nie wyglądało to źle.

Zobacz także

Mieszkanie niewątpliwie było do odświeżenia, choć gość nie miał teraz głowy do jakichś remontów. Śmierć matki go podłamała, na dokładkę staruszka zostawiła trochę długów. Nie chciał sprzedawać mieszkania po rodzicach, ale na razie nie stać go było finansowo i psychicznie na jego renowację, dlatego wolał wynająć te dwa pokoiki po kosztach, żeby dać sobie czas na ogarnięcie sytuacji oraz emocji.

Dobra nasza, pomyślałem, starsza pani kilka lat temu zleciła odmalowanie ścian, wymieniła meble w łazience i odświeżyła kuchnię. Za takie pieniądze czego chcieć więcej? Warunki niemal doskonałe, jak dla młodych ludzi, którzy wynajmują pierwsze wspólne mieszkanie.

Ustaliliśmy, że będziemy płacić czynsz bezpośrednio w spółdzielni i sami opłacać rachunki, żeby faceta nie fatygować, zwłaszcza że miał nagrany jakiś kontrakt za granicą na kolejnych kilka miesięcy.

Przewieźliśmy nasze rzeczy, których mieliśmy, jak się okazało, całkiem sporo. Dziw, jak to się wszystko zbiera. Pomagali nam niedawni współlokatorzy, więc potem zorganizowaliśmy niewielką imprezkę, żeby uczcić przeprowadzkę. Żadna wielka balanga, żeby na dzień dobry nie wkurzyć sąsiadów. Ot, siedzieliśmy w piątkę przy przekąskach i drinkach, gadając i dowcipkując.

Po kilku godzinach pożegnaliśmy gości i położyliśmy się spać.

– Cholera – mruknęła Milena. – Woda się leje w łazience. Słyszysz? Kurde, kto był ostatni w kibelku?

– Nie wiem. Pójdę zakręcić.

Wstałem z ciężkim westchnieniem. Woda lała się z kranu nad wanną. Podejrzane. Na dokładkę w kuchni i dużym pokoju paliło się światło. Głupie dowcipy.

– Sądziłem, że nasi znajomi to jednak bardziej dojrzali ludzie… Żeby się zakradać i robić takie rzeczy…

– Może nam zazdroszczą – skomentowała Milena. – Śpij. Najwyżej nie będziemy ich więcej zapraszać. A co, mamy mieszkanie, to mamy.

Fakt. Trafiło nam się jak ślepej kurze ziarno. Cieszyłem się, jasne, choć… pierwsza noc trochę mnie rozczarowała. Obudziło mnie szarpanie za ramię.

– Damian, ktoś tu jest! Słyszysz?

Ziewnąłem i rozejrzałem się, półprzytomny, jeszcze jedną nogą we śnie.

– Ktoś tu łazi! – syknęła Milena.

Teraz ja też usłyszałem jakieś kroki, szuranie…

W jednej chwili otrzeźwiałem i wyskoczyłem z łóżka. Boże, jeśli to złodziej, jeśli coś zrobi Milenie… Złapałem za jedyną cięższą rzecz, którą miałem pod ręką, a którą był wielki słoik z zapachową świecą. Lepsza taka broń niż żadna.

Kazałem Milenie zostać w sypialni, zamknąłem za sobą drzwi i po cichu ruszyłem na obchód mieszkania. Nikogo w nim nie było, choć charakterystyczne szuranie, jakby ktoś chodził w kapciach po podłodze, nadal skądś dobiegało. Dziwne. Złodzieje raczej zachowują się cicho. Może to któryś z naszych znajomych? Mało im było i robią nam po nocy kolejne durne kawały?

– Jak dorwę jednego z drugim… – mełłem pod nosem, dodając sobie animuszu – nogi z dupy powyrywam.

Z duszą na ramieniu obszedłem mieszkanie, ale nikogo w nim nie było. Drzwi zamknęliśmy od środka na zamek i zasuwkę. Więc niesłusznie psioczyłem na przyjaciół. Okna też były porządnie pozamykane. Nie miałem zielonego pojęcia, co tu się dzieje.

– Może to od sąsiadów? – zastanawiałem się po powrocie do łóżka.

– Albo coś szumi w rurach? – podsunęła Milena.

Wierciliśmy się, aż w końcu sen nas zmorzył, choć ja co rusz się budziłem, alarmowany dziwnymi odgłosami.

Rano powitał nas dźwięk stukania. Jakby garnkami. Pognaliśmy do kuchni, spodziewając się…. Chyba sami nie wiedzieliśmy czego. Kilka garnków stało na podłodze przed szafką, jakby ktoś właśnie je wyjął. Nawet nie zamknął drzwiczek…

Nie wyciągaliśmy ich, prawda? – spytałem dla pewności.

– Damian, po jaką cholerę miałabym to wyciągać?

Milena była zła i wystraszona. Widziałem to

Drżały jej dłonie, gdy chowała garnki do szafki. Też nie rozumiałem, jakim cudem znalazły się na podłodze.

W ciągu następnych dni i nocy sytuacja się powtarzała. Odgłosy kroków, szurania, palące się tu i tam światło, woda lejąca się z kranów, przemieszczające się sprzęty.

– Chyba musimy wezwać hydraulika i elektryka... – Milena spojrzała na mnie znękanym wzrokiem.

– Do wędrujących garnków?

Już wiedzieliśmy, że to nie nasi znajomi, nie sąsiedzi, nie właściciel mieszkania, który postanowił wynająć chałupę drożej i chce nas wykurzyć w ten sposób. Nawet zadzwoniłem do niego, ale tylko mnie zburczał.

– Niech pan pisze maile, bo strasznie dużo płacę za odbierane połączenie. I tylko w ważnych sprawach – dodał na pół poirytowanym, na pół rozbawionym tonem.

Czyli nie on. No to kto? Więcej pomysłów nie miałem.

– Damian, wróć zaraz do domu! – zadzwoniła po chwili Milena. – Ktoś u nas jest – szepnęła.

– Złodziej?

– Nie. Jakaś staruszka z nami mieszka. Nie wiem, gdzie się zwykle chowa, ale teraz jest! Przyjedź.

Przyjechałem najszybciej, jak mogłem. Milena czekała na mnie pod blokiem, nerwowo krążąc po chodniku.

– Jaka staruszka? – spytałem, gdy tylko wysiadłem z samochodu.

– Normalna, pomarszczona – burknęła z ironią. – Niska, chuda, zgarbiona. Z trwałą ondulacją na głowie, i po staromodnej fioletowej płukance. Chodzi w rozdeptanych kapciach, to ona nimi tak szura. Zapytałam ją, co tu robi, ale mnie olała. Tłumaczyłam, że wynajęliśmy to mieszkanie legalnie i nie było mowy o żadnym innym lokatorze. A ta siedzi w fotelu i gapi się w okno, jakby mnie nie było. Może głucha jest? Przecież nie będę się z nią szarpać.

Jasna cholera! Ależ się wściekłem

Gość słowem nie wspomniał, że ktoś, może z rodziny, może z pretensjami do spadku, będzie nas nachodzić albo wręcz zagnieździ się nam w chacie. Może babcia była w sanatorium albo szpitalu i teraz wróciła? I co? Mamy z nią dzielić sypialnię czy salon? Nie po to wynajmowaliśmy samodzielne mieszkanie, żeby mieć w nim nieproszone towarzystwo. To jakieś kpiny!

Wyciągnąłem telefon i napisałem maila do właściciela. W ostrym tonie. Co on sobie myślał, wpuszczając nas w taki kanał? Że łykniemy współlokatorkę bez protestu? Owszem, cena wynajmu była niska, ale on też korzystał. Mógł być spokojny o czynsz i rachunki przez następne kilka miesięcy, gdy siedział za granicą, no i nie musiał się martwić, że mu złodzieje chatę opędzlują, jak się zorientują, że stoi pusta.

Tyle że nie była pusta. Mieliśmy być opiekunami jakiejś głuchej staruszki? Może to siostra jego matki, może jakaś kuzynka, przyjaciółka, która z nią mieszkała? W sumie nieważne kto. Grunt, że nie było o niej mowy przy ustaleniu warunków wynajmu. Odpowiedź przyszła bardzo szybko.

Nic nie wiem o żadnej lokatorce. Ja zgody na to nie dawałem. Proszę przesłać zdjęcie tej kobiety. Może to jakaś sąsiadka z demencją? Może miała klucze i z przyzwyczajenia dalej przychodzi?

Gdy wróciliśmy z Mileną do mieszkania, tajemnicza kobieta nadal w nim była. Wciąż siedziała w fotelu, patrząc w okno. Spojrzała na nas, gdy weszliśmy, a potem jakby nigdy nic znowu zagapiła się w krajobraz za oknem.

– Kim pani jest? Co pani tu robi?

Cisza. Zero reakcji. Wyciągnąłem telefon i cyknąłem fotkę. Zerknąłem w ekran i aż się spociłem. Na zdjęciu był fotel. Pusty. Uniosłem wzrok znad telefonu. Staruszka miała przymknięte oczy i drzemała ze splecionymi na podołku rękami. Milena spojrzała przez ramię w mój telefon i pisnęła. A potem uciekła z mieszkania. Nie byłem odważniejszy. Zwiałem zaraz za nią, czując, jak po plecach cieknie mi stróżka zimnego potu. Trzęsły mi się kolana. Boże, jak to możliwe?! Zatrzymaliśmy się pod klatką.

Wybrałem numer do faceta, który wynajął nam mieszkanie.

– Staruszka. Z fioletowawej trwałą, w niebieskiej, dzierganej na drutach kamizelce, w spódnicy w kratkę. Zrobiłem jej zdjęcie, ale jej na nim nie widać! Jest fotel, regał za nim, a jej nie ma! Choć nadal siedziała w tym pieprzonym fotelu! – wydzierałem się.

Gość nie obraził się. Najwyraźniej sam był w szoku. W końcu się odezwał.

– Boże, tak wyglądała moja mama… Tę niebieską kamizelkę zrobiła na drutach, gdy byłem jeszcze mały. I tak ją lubiła, że pochowałem ją wraz z nią, wsadziłem do trumny… – W jego głosie było słychać przerażenie i wzruszenie jednocześnie.

Dałem na głośnomówiący, więc Milena wszystko słyszała. Była blada jak ściana, gdy zrozumiała, co oznaczają jego słowa. Ja pewnie nie wyglądałem lepiej.

Mieszkaliśmy z duchem!

Z duchem poprzedniej właścicielki mieszkania, która chyba nie wiedziała, że umarła. Robiła to co zwykle. Szurała kapciami, nosiła ukochaną niebieską kamizelkę, patrzyła przez okno. Przestawiała garnki, które my ustawiliśmy w niewłaściwy sposób, choć jakim cudem mogła wpływać na materię? Kim ona, u diabła, była?! Duchem? Demonem? Duszą tak zżytą ze swoim domem, że nawet śmierć tej więzi nie przerwała? Z kim… z czym mieliśmy do czynienia?

Usiedliśmy w samochodzie. Bezradni i zagubieni. Nie mieliśmy ochoty ani odwagi wrócić do „jej” mieszkania, nieważne, że zostały w nim wszystkie nasze rzeczy ani że zapłaciliśmy z góry za pierwszy miesiąc i podpisaliśmy umowę na kolejnych pięć.

– U moich rodziców jest wolny mój dawny pokój, prześpijmy się tam – zaproponowała Milena. – A potem poszukajmy czegoś innego, proszę. Nie dam rady tam wrócić... Nie chcę…

Doskonale ją rozumiałem. Sam bałem się jak cholera. Nigdy wcześniej nie widziałem ducha. Oka bym tam nie zmrużył. Co innego jakieś irytujące hałasy, dobiegający z rur, zza ściany, zza okna, a co innego dzielić przestrzeń z kimś, kto nie żyje. Sama świadomość, że można być tak przykutym do tego, co się zostawiło po tej stronie, jeżyła mi włoski na całym ciele. Boże drogi, przecież chcieliśmy tylko zaoszczędzić parę groszy na wynajmie…

Zwołaliśmy naszych przyjaciół, Milena zjawiła się z mamą. Nikomu nie powiedzieliśmy prawdy, dlaczego się wyprowadzamy, dlaczego tak szybko, zaledwie po tygodniu. W ekspresowym tempie pakowaliśmy manatki, podskakując na każdy głośniejszy szmer czy stuknięcie. Znów woda lala się z kranów, tym razem wszystkich naraz. Na pożegnanie.

Tym właśnie wytłumaczyliśmy wyprowadzkę: usterkami. Może uwierzyliby w ducha, gdyby zobaczyli go na własne oczy. Tylko po co mieli się bać tak jak my? Po co wywracać ich świat do góry nogami? Wiedza, że śmierć nie jest taka oczywista i ostateczna, wcale mnie nie uspokaja, nie napełnia otuchą. Bo ile wokół nas jest innych duchów? Takich bardziej groźnych niż staruszka trzaskająca garnkami?

Reklama

Znowu szukamy mieszkania. Ale w grę wchodzi wyłączenie nowe budownictwo. Bez historii, przeszłości, bez więzów.

Reklama
Reklama
Reklama