Reklama

Nie chcę rozkładać wszystkiego na czynniki pierwsze. Po prostu zostałam zdradzona. Po siedmiu latach bycia razem mój partner oznajmił mi, że się zakochał „w kimś bardziej spontanicznym”, jak to ujął. To słowo do dziś mnie odrzuca. Spakował się w trzy godziny. Pół godziny później nie było go już w moim życiu.

Reklama

Kiedy wybuchłam płaczem w pracy, wiedziałam, że to sygnał. Miałam dość Warszawy, korpojęzyka, smartfonów i ludzi, którzy nawet na spacerze w parku wpatrują się w ekrany.

Zrobiłam coś, co dla mnie samej było zaskakujące: kupiłam bilet do Zakopanego. Bez planu, bez rezerwacji. Po prostu wsiadłam do pociągu z plecakiem i jakimś absurdalnym pragnieniem, że może w górach coś się we mnie odetnie albo wyciszy. Może cisza tam będzie inna – nie taka, która boli, tylko taka, która koi. Nie szukałam przygody. Szukałam resetu, ucieczki, choć na chwilę.

Wsiadłam do pociągu wcześnie rano. Na peronie było jeszcze ciemno, wilgotne powietrze pachniało chłodem, a ja czułam się jak ktoś, kto popełnia błąd, ale nie ma już odwrotu. Miałam miejsce przy oknie. Zanim zdążyłam się rozłożyć, ktoś zapytał, czy może usiąść obok. Kiwnęłam głową, nie patrząc nawet w jego stronę. Dopiero kiedy pociąg ruszył i za oknem zaczęły przemykać szare domy, odważyłam się zerknąć.

Marzyłam o ucieczce

Był mniej więcej w moim wieku, może odrobinę starszy. Luźna kurtka, plecak wciśnięty pod nogi. Miał nieco rozczochrane włosy i coś w spojrzeniu, co od razu wydało mi się znajome – jakbyśmy oboje jechali nie tyle do Zakopanego, ile uciekali od czegoś.

– Pierwszy raz w górach? – zagadnął lekko.

– Nie. Ale pierwszy raz jadę tam bez planu – odpowiedziałam, zaskoczona tym, że w ogóle coś powiedziałam.

– To dobrze. Plany mają to do siebie, że się rozsypują. A improwizacje ratują życie.

Parsknęłam śmiechem. Nie dlatego, że było to zabawne, po prostu jego ton był tak naturalny, że nie mogłam się nie uśmiechnąć.

– A ty? Też uciekasz?

Spojrzał przez chwilę przez okno, jakby próbował zdecydować, czy chce mi coś powiedzieć.

– Można tak to nazwać. Czasem człowiek musi się zgubić, żeby sprawdzić, czy jeszcze żyje.

Czas zleciał szybko

Siedzieliśmy chwilę w ciszy, która tym razem nie była niezręczna.

– Tomek jestem – powiedział, wyciągając rękę.

– Ola – uścisnęłam ją lekko.

Potem rozmowa potoczyła się sama. Śmialiśmy się z idiotycznych sytuacji w pracy, które oboje dobrze znaliśmy. Opowiadał mi o tym, jak mieszkał kiedyś przez miesiąc w norweskim schronisku, bo chciał sprawdzić, czy umie milczeć przez dłużej niż tydzień. Kiedy zapytałam, czy się udało, odpowiedział:

– Nie. Ale nauczyłem się smażyć naleśniki na zimnym ogniu.

Gdy wspomniałam o byłym partnerze, zrobiło się ciszej. Nie dopytywał, tylko powiedział:

– Niektóre historie trzeba skończyć, zanim nas wykończą. Albo przynajmniej zrozumieć, że nie muszą już trwać.

Nie umiałam powiedzieć, dlaczego właśnie te słowa wywołały we mnie coś więcej niż reakcję. Może dlatego, że po raz pierwszy ktoś nie próbował mnie pocieszać, tylko po prostu mówił tak, jakby sam to znał.

– A ty? – zapytałam. – Co robisz w życiu?

– Grzebię w dźwiękach, czasem podróżuję. Nie mam stałego miejsca. To wygodne.

Chciałam go zobaczyć

Pociąg zwalniał. Pagórki pojawiły się gdzieś w oddali, za mlecznym powietrzem.

– Może się jeszcze zobaczymy – powiedział, kiedy stanęliśmy na peronie.

– Może – odparłam. Nie chciałam mówić, że też mam na to nadzieję.

Następnego dnia wyruszyłam wcześnie na spacer. Chciałam iść sama, posłuchać własnych kroków, odetchnąć. Mgła jeszcze snuła się między drzewami, a szlak był pusty, co pasowało mi idealnie. Dopiero po kilku kilometrach, gdy zatrzymałam się przy potoku, usłyszałam znajomy głos.

– Zaczynasz dzień od spotkania z przeznaczeniem?

Odwróciłam się. Tomek stał oparty o drzewo z termosem w dłoni.

– Naprawdę mnie śledzisz?

– Raczej mamy ten sam gust do szlaków.

Ruszyliśmy razem. Nie było niezręczności. Rozmawialiśmy, jakby to wczorajsze spotkanie w przedziale skończyło się chwilę temu. Szliśmy, czasem rozmawiając, czasem w ciszy. Przekomarzaliśmy się, kiedy źle skręciliśmy i musieliśmy wracać.

– A ty, serio, co robisz, gdy nie śledzisz nieznajomych kobiet po górach? – zapytałam.

– Próbuję znaleźć miejsce, w którym mógłbym zostać dłużej niż tydzień. Bez ucieczki – odpowiedział, nie patrząc na mnie.

Rozumiał mnie

Spotkaliśmy się znów kolejnego dnia w schronisku. Nie było to umówione, ale żadne z nas nie wyglądało na zaskoczone.

– Pomyślałem, że może znów zgłodniejesz po całym dniu ganiania po górach – powiedział z uśmiechem.

Usiedliśmy na zewnątrz, trochę z boku, w cieniu świerków. Tomek wziął do ręki gitarę. Nie zapytał, czy może zagrać – po prostu zaczął. Melodia była spokojna, leniwa.

– Ładna. Twoja? – spytałam, kiedy skończył.

– Mhm. O kimś, kto został w przeszłości.

Nie odważyłam się zapytać więcej. Może nie chciałam usłyszeć odpowiedzi. W zamian opowiedziałam mu swoją historię. Bez detali, bez dramatów. Wspomniałam o człowieku, który przez lata był wszystkim, a potem po prostu przestał być. O tym, jak ciężko jest żyć z kimś, kto nagle przestaje patrzeć ci w oczy.

– Zawsze myślałam, że jeśli coś się kończy, to chociaż będzie uczciwe wyjaśnienie. A dostałam tylko ciszę. I cudze rzeczy w szafie.

– To najgorsze. Kiedy nawet nie ma się do czego przyczepić, żeby się na tym zawiesić.

Nie patrzył wtedy na mnie. Grał coś cicho pod nosem.

Siedzieliśmy długo

Słowa mieszały się z muzyką. W pewnym momencie podniósł głowę.

– Wiesz, że mogłabyś być szczęśliwa. Wbrew wszystkiemu.

– Z tobą? – zażartowałam półgłosem, nie do końca wiedząc, czy chcę usłyszeć odpowiedź.

– Może po prostu… sama ze sobą. Ale nie zaszkodzi, jeśli ktoś w tym trochę pomoże.

Spojrzałam na jego dłoń na gryfie gitary. Pewną, ale nie nachalną. Było mi spokojnie. Pierwszy raz od dawna.

Minął tydzień. Chodziliśmy razem po szlakach, gotowaliśmy w kuchni pensjonatu, graliśmy w karty z innymi turystami. Wszystko było proste. I dlatego właśnie zaczęłam się bać. Ostatniego dnia zadzwoniła Maja. Słuchała uważnie, aż w końcu powiedziała:

– Ola, tylko nie pomyl chwilowego zachwytu z czymś trwałym.

To zdanie nie chciało mi wyjść z głowy. Wieczorem pokłóciliśmy się. Nie o coś konkretnego, po prostu o to, co dalej.

– A co, jeśli ty wyjedziesz pierwszy? – zapytałam.

– Moje życie nigdy nie było stałe. Może tu wreszcie będzie – odpowiedział spokojnie.

Wtedy postanowiłam. Nie wracam. Zadzwoniłam do szefowej. Powiedziałam, że nie wracam do biura.

Miałam plan

Tomek tylko uśmiechnął się i powiedział:

– No to chyba będziemy musieli znaleźć gdzieś dach nad głową.

Znaleźliśmy mały pokój w pensjonacie na obrzeżach. W zamian za pomoc – ja w kuchni, Tomek przy drobnych remontach – dostaliśmy dach nad głową i ciepłe posiłki. Nie było luksusów, ale rano budziło mnie światło wpadające przez okno.

Nasze dni miały swój rytm. Wspólne śniadania, rozmowy z gośćmi, wieczory z gitarą i ciszą. Tomek grał, a ja słuchałam. Czasem śmialiśmy się z drobnostek, czasem po prostu byliśmy obok siebie, bez słów.

– Nigdy nie myślałam, że szczęście może być takie ciche – powiedziałam któregoś dnia.

– Bo najgłośniejsze rzeczy to nie to, co najważniejsze – odpowiedział.

Zaczęliśmy rozmawiać o planach. Może kiedyś znajdziemy własne miejsce. Małe, ale z duszą, dla ludzi, którzy chcą choć na chwilę zapomnieć o świecie. Nie było w tym wielkich deklaracji. Tylko cicha pewność, że jesteśmy dokładnie tam, gdzie mamy być.

Aleksandra, 33 lata


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama