„W podkarpackiej wsi nikt nie tolerował bezdzietnej rozwódki. Miarka się przebrała, gdy ksiądz upokorzył mnie z ambony”
„Usłyszałam śmiech gdzieś z przodu. Krótki, tłumiony. Poczułam, że płoną mi uszy. Serce biło jak oszalałe. Wstałam w połowie kazania. Przeszłam między ławkami. Czułam spojrzenia wbite w plecy. Jedna kobieta szepnęła coś do drugiej. Ktoś parsknął śmiechem. Nie odwróciłam się. Drzwi zamknęły się za mną z hukiem, który odbił się echem w mojej głowie”.

- Redakcja
Kiedy minęłam stary znak z nazwą wsi, serce zabiło mi mocniej. Niewiele się zmieniło. Te same krzywe płoty, ta sama niekończąca się droga obsadzona wierzbami. Zatrzymałam się na chwilę, otworzyłam okno i zaczerpnęłam świeżego powietrza. Pachniało tak samo jak dwanaście lat temu – trochę dymem, trochę ziemią i czymś jeszcze, co zawsze przypominało mi dzieciństwo. Może malinami z ogrodu babci, które jadłam prosto z krzaka, aż bolał mnie brzuch.
To był dom po dziadkach. Ostatni raz byłam tu na pogrzebie babci. Teraz wracałam – sama, rozwiedziona, psychicznie zmęczona. Miałam nadzieję, że ta wieś, natura i dom, który znałam od zawsze, pomogą mi odzyskać równowagę. Że cisza będzie uzdrowieniem.
Ale cisza może też boleć.
Zatrzymałam się przy sklepie, żeby kupić chleb i herbatę. Za ladą stała kobieta w fartuchu, którą kiedyś dobrze znałam. Koleżanka mojej ciotki. Zmierzyła mnie z góry na dół, jakby oceniała, czy mi się tu jeszcze należy miejsce.
– Dzień dobry – powiedziałam niepewnie.
– Dzień dobry – odpowiedziała chłodno, bez cienia uśmiechu. I więcej już się nie odezwała.
Zapadła niezręczna cisza. Podałam pieniądze, zabrałam zakupy i wyszłam. Nawet nie spojrzała mi w oczy.
Wsiadłam z powrotem do samochodu i przez moment tylko siedziałam, ściskając kierownicę.
Czy ona mnie nie poznała, czy udaje? A może nie chce pamiętać? Może już nie jestem „ich Agnieszką”, tylko tą, która uciekła do miasta i wróciła z pustymi rękami.
Nie wiedziałam jeszcze, że to był dopiero początek.
Ksiądz robił do mnie aluzje
W pierwszą niedzielę po przeprowadzce poszłam do kościoła. Nie dlatego, że szczególnie tego potrzebowałam, ale chciałam zobaczyć znajome twarze, mieć poczucie przynależności. W dzieciństwie to był rytuał – babcia zaplatała mi warkocze, dziadek polerował buty, a potem razem szliśmy na mszę, zawsze siadając w trzeciej ławce od ołtarza. Teraz weszłam tam sama, ubrana skromnie, z nadzieją, że ktoś mnie zauważy i powie: "Dobrze, że wróciłaś".
Ale nikt tak nie powiedział. Starsze kobiety patrzyły na mnie spod byka, młodsze udawały, że mnie nie widzą. Usłyszałam czyjś szept: "To ta z miasta", i poczułam, jak coś zaciska mi się w gardle. Usiadłam z tyłu, żeby nie rzucać się w oczy. Kiedy ksiądz wszedł na ambonę i zaczął kazanie, poczułam, że to nie będzie zwykła msza.
– W naszych czasach coraz więcej ludzi odchodzi od wartości. Rozwody, zdrady, łamanie przysiąg składanych przed Bogiem. Niektórzy wracają, jakby nic się nie stało, licząc na wybaczenie, na ciepłe przyjęcie. Ale są czyny, których nie da się rozgrzeszyć tylko ciszą – mówił spokojnie, ale każde słowo ciążyło mi jak kamień.
Miałam wrażenie, że mówi o mnie. Że to nie było przypadkowe. Że ktoś mu powiedział. Albo sam się domyślił. Nikt nie spojrzał w moją stronę, a jednocześnie czułam na sobie wszystkie spojrzenia.
Traktowali mnie jak powietrze
Po mszy szłam powoli w stronę domu, kiedy zobaczyłam sąsiadkę z naprzeciwka. Jadwiga, starsza kobieta, która zawsze uśmiechała się do mnie, kiedy jako dziecko ganiałam po ogrodzie. Spojrzała na mnie, potem udawała, że ogląda pelargonie na swoim ganku.
– Dzień dobry – powiedziałam cicho, niemal szeptem.
Zawahała się, a potem, nie odwracając się nawet całkiem, rzuciła:
– Nie wiedziałam, że jeszcze wrócisz.
Nie było w tym zdaniu ciepła. Ani pytania. Tylko chłodna konsternacja. Jakby mój powrót był czymś niewygodnym, co należało przemilczeć.
Szłam dalej i myślałam: czy to ze mną coś się stało? Czy to ja się zmieniłam tak bardzo, że ludzie ode mnie stronią? Czy może ta wieś zawsze była taka – cicha, zimna, nieufna wobec tych, którzy wybrali inną drogę?
Nie byłam pewna, ale zaczynałam rozumieć, że łatwiej wrócić do pustego domu niż do ludzi, którzy zamknęli przede mną nie tylko swoje drzwi, ale i serca.
Milczenie było najgorsze
Zaczęłam wychodzić coraz rzadziej. Najpierw przestałam chodzić do sklepu – zamawiałam podstawowe rzeczy przez Internet, odbierałam je z paczkomatu w sąsiedniej miejscowości. Potem przestałam wychodzić do ogrodu. Trawa rosła, chwasty opanowały grządki po babci, a ja tylko patrzyłam na to przez okno, czując wstyd. Zasłaniałam firanki, kiedy ktoś przechodził pod domem. Chowałam się, kiedy szczekał pies. Nawet stukot listonosza wywoływał we mnie niepokój.
Dni zlewały się ze sobą. Czasami nie wiedziałam, czy jest wtorek, czy piątek. Wysyłałam CV do szkół w pobliskich miastach – do Tarnowa, do Dębicy, raz nawet do Krakowa – ale nikt nie odpisywał. Zaczęłam się bać, że to przez opinię na mój temat. Że ktoś coś mówi. Że rozwódka, kobieta po przejściach, to zbyt duże ryzyko.
Telefon zadzwonił wieczorem. Mama. Odbierałam niechętnie, bo wiedziałam, że i tak nie zrozumie.
– No i jak tam? – zapytała z udawaną lekkością.
– Cicho – odpowiedziałam krótko.
– Może ludzie jeszcze nie rozumieją, daj im czas – powiedziała po chwili ciszy.
– Czas na co? Na wyrok? Na litość? – zapytałam, nawet nie próbując ukryć złości.
– Agnieszka, nie możesz oczekiwać, że wszyscy od razu…
– Że co? Że przestaną mnie oceniać? Patrzeć spode łba? – przerwałam jej.
Po drugiej stronie była cisza. Zawsze taka sama, odkąd pamiętam.
Po tej rozmowie wyłączyłam telefon na kilka dni. Potem tylko sprawdzałam wiadomości, nie oddzwaniałam.
Każdy dzień wyglądał tak samo. Otwierałam oczy i przez chwilę udawałam, że jestem gdzie indziej. Że nie jestem w miejscu, które powinno mnie chronić, a które sprawiało, że czułam się jak intruz. Jak ktoś, kto wszedł bez pukania i teraz nie wie, jak się wycofać.
Nie rozumiałam jeszcze, że milczenie ludzi może być gorsze od ich słów. I że najbardziej boli wtedy, kiedy człowiek wciąż ma nadzieję, że coś się zmieni.
W końcu to do mnie dotarło
Była niedziela. Coś mnie tknęło. Może samotność, może potrzeba jakiegokolwiek impulsu, może tylko rozpaczliwa potrzeba, żeby ktoś wreszcie spojrzał mi w oczy. Poszłam do kościoła.
Znowu usiadłam z tyłu. Cicho, niezauważalnie. Ale dziś było więcej ludzi. Może jakaś intencja, może po prostu wszyscy przyszli posłuchać, bo ksiądz nowy, gorliwy, lubił grzmieć z ambony. Zaczęło się zwyczajnie, ale potem ton się zmienił.
– Kobieta została stworzona do bycia pomocą. Do trwania przy rodzinie, nawet jeśli los nie jest łaskawy. Kiedy odchodzi – nie tylko niszczy jedność, ale sprzeniewierza się Bogu. Takie kobiety są dziś na każdym kroku. Dumne, głośne, bezwstydne. Uciekają od obowiązku. Od poświęcenia.
Usłyszałam śmiech gdzieś z przodu. Krótki, tłumiony. Poczułam, że płoną mi uszy. Serce biło jak oszalałe. Znałam ten mechanizm – słowa rzucane ogólnie, ale z intencją, żeby każdy zrozumiał, kto tu jest winny.
Wstałam w połowie kazania. Przeszłam między ławkami. Czułam spojrzenia wbite w plecy. Jedna kobieta szepnęła coś do drugiej. Ktoś parsknął śmiechem. Nie odwróciłam się. Drzwi zamknęły się za mną z hukiem, który odbił się echem w mojej głowie.
Nie poszłam prosto do domu. Zawróciłam. Przeszłam przez zakrystię i zapukałam do drzwi na plebanii. Ksiądz otworzył niemal natychmiast. Uśmiechnięty. Ale ten uśmiech był jak maska.
– Chciałam zapytać… Czy to była aluzja do mnie? – powiedziałam cicho, ale stanowczo.
Patrzył na mnie przez chwilę. Potem skinął głową, jakby to było oczywiste.
– Każdy ma swoje sumienie – odparł spokojnie – ale są rzeczy, których nie można akceptować. Grzech nie przestaje być grzechem, tylko dlatego, że ktoś cierpiał.
Otworzyłam usta, ale nie powiedziałam nic. Co miałam powiedzieć? Że cierpiałam wystarczająco? Że wybrałam życie, a nie więzienie? Że chciałam tu wrócić, bo wierzyłam, że to miejsce pamięta mnie lepiej niż ja samą siebie?
Wyszłam stamtąd bez słowa. Kiedyś wierzyłam, że mogę tu zacząć od nowa. Ale zaczynam rozumieć, że niektóre miejsca to nie dom – to wyrok.
Ludzie się bali
Zaczęłam więcej myśleć o przeszłości. O małżeństwie, które długo było tylko fasadą. Marek był chłodny, wymagający. Długo wmawiałam sobie, że nie mam prawa odejść. Ale jego słowa raniły bardziej niż krzyk. „Znowu nic nie robisz. Znowu przesadzasz. Z tobą nie da się żyć”. I to uczucie, że jestem ciężarem. Nikim. Przez lata stawałam się przezroczysta.
Kiedy w końcu odeszłam, zrobiłam to bez sceny. Spakowałam walizkę, zostawiłam klucz na stole. Myślałam, że wrócę tu i choć na chwilę poczuję się bezpiecznie.
Kasia przyszła po kilku miesiącach. Była kiedyś moją najlepszą koleżanką. Teraz wyglądała, jakby się bała.
– Ludzie tutaj się boją... i nienawidzą tego, czego nie rozumieją – powiedziała, spuszczając wzrok.
– To co ja tu robię? – zapytałam bardziej siebie niż ją.
– Sama musisz zdecydować, czy to był dobry wybór – odpowiedziała, zanim wstała i wyszła.
Zostałam znów sama. W tym domu, w którym milczenie było głośniejsze niż kiedykolwiek.
Podjęłam decyzję
Decyzja przyszła cicho, bez dramatów. Zaczęłam pakować rzeczy – najpierw książki, potem kubki, fotografie. W jednej ze starych szuflad znalazłam chustkę babci, pachnącą lawendą. Usiadłam na podłodze i popłakałam się pierwszy raz od miesięcy.
Ostatniego dnia poszłam na cmentarz. Grób był zadbany, ktoś przyniósł świeże kwiaty. Stałam w milczeniu, próbując poczuć jej obecność. Wtedy obok mnie pojawiła się stara kobieta, której nie znałam.
– Twoja babka zawsze mówiła, że jesteś odważna – powiedziała, nie patrząc mi w oczy. – I że wieś nie jest ci pisana, że stać cię na więcej.
Na chwilę zabrakło mi tchu. Skinęłam głową, nie mając siły odpowiedzieć.
Gdy wróciłam, czekał na mnie listonosz. Trzymał kopertę, ale spojrzał prosto na mnie.
– Szkoda, że pani wyjeżdża. Ja wiedziałem, że to nie pani wina. Ale wstyd było mówić, bo wszyscy gadali.
Uśmiechnęłam się blado. Chciałam coś powiedzieć, ale znów – cisza wygrała.
Czułam wdzięczność, że na tej wsi zostało jeszcze coś z człowieczeństwa. Ale wiedziałam, że już tu nie wrócę.
Agnieszka, 45 lat