Reklama

Dzień naszego ślubu pamiętam jak przez mgłę. Wszystko działo się tak szybko – suknia ślubna, welon, tłum gości, kwiaty, a przede wszystkim te drżące dłonie Roberta, który od rana był wyraźnie spięty. Czułam ekscytację, bo to przecież miała być najpiękniejsza chwila w naszym życiu, a jednocześnie nie mogłam przestać się zamartwiać. Stres ściskał mnie za gardło, kiedy wchodziłam do kościoła. Marzyłam o nowym początku, o tym, że wszystko się ułoży. Że teraz to już razem, na zawsze.

Reklama

Marzyłam o tym

Patrzyłam na Roberta i widziałam w nim spokojnego, cichego faceta, który zawsze się starał – nawet gdy nie mieliśmy zbyt wiele. Pochodził z dość zamożnej rodziny, jego mama zmarła, gdy był mały, a ojciec był postacią trudną do opisania jednym słowem. Wyniosły, oschły, zawsze patrzył na mnie jak na kogoś, kto nie pasuje do jego rodziny.

Odkąd poznałam Roberta, pan Marian dawał mi do zrozumienia, że nie jestem wystarczająco dobra. Nie mówił tego wprost, ale w każdym geście, w każdym spojrzeniu czułam, jakby oceniał mnie z góry. Ale mimo tych obaw miałam nadzieję, że może wreszcie okaże mi serce i podaruje nam coś, co pomoże nam stanąć na nogi – wkład na start, coś, co pokaże, że jednak mnie akceptuje, że liczy się z naszymi marzeniami.

Siedzieliśmy z Robertem przy weselnym stole, wokół gwar, śmiechy, toasty. Dobrze wiedziałam, że ten moment zaraz nadejdzie – czas otwierania prezentów. Goście zerkali w naszą stronę z uśmiechami, niektórzy coś szeptali, inni czekali z aparatem, żeby uchwycić nasze miny. Robert wstał, poprawił marynarkę, uśmiechnął się do mnie lekko i spojrzał na wielką torbę z napisem „Na nową drogę życia”.

– No, to zaczynamy? – zapytał cicho, a ja skinęłam głową, choć w gardle miałam sucho jak wiór.

Nie mogłam się doczekać

Robert sięgnął po pierwszą torbę, a ja poczułam, jak wszyscy patrzą na nas, czekając na ten moment. Wyciągnął spory karton, owinięty w szary papier, nieprzesadnie elegancki, raczej zwyczajny, jakby ktoś pakował w pośpiechu. Zerwał papier, a ja patrzyłam z napięciem. Karton rozdarł się i wtedy zobaczyliśmy zużyty czajnik elektryczny, z osadem kamienia na dnie i porysowaną powierzchnią. Patrzyłam na to z niedowierzaniem, nie wiedząc, co powiedzieć.

– Robert… to chyba… żart, prawda? – wymamrotałam, czując, jak policzki zaczynają mi płonąć.

Mój mąż milczał chwilę, jakby sam nie mógł uwierzyć w to, co widzi. W końcu spojrzał na ojca.

– Tato, co to ma znaczyć? – zapytał.

Pan Marian wzruszył ramionami, odchylił się na krześle i powiedział z lekko drwiącym uśmiechem: – Na dobry początek wystarczy. Nie ma co się przyzwyczajać do luksusu.

W sali zrobiło się cicho. Goście, którzy jeszcze przed chwilą śmiali się i żartowali, nagle zamilkli, jakby nie wiedzieli, jak się zachować. Niektórzy spuścili wzrok, inni patrzyli z zażenowaniem. Ktoś z boku szepnął coś do swojego partnera, ale nie dosłyszałam słów.

Byłam w szoku

Patrzyłam na ten czajnik jak zahipnotyzowana. Nie rozumiałam, jak to możliwe. Jak można dać coś takiego na ślub? Wstyd, który poczułam, był tak ostry, że aż ścisnął mi gardło. Spojrzałam na pana Mariana, a wtedy usłyszałam, jak mówi coś półgłosem do ciotek:

– Nie ma co wydawać na takich pieniędzy. Jeszcze się rozwiodą, zobaczycie.

Zrobiło mi się gorąco. Przez chwilę chciałam wstać, wrzasnąć, powiedzieć mu, co o tym wszystkim myślę. Ale siedziałam jak sparaliżowana, z oczami wlepionymi w ten stary, obskurny czajnik, który miał być jego „prezentem”.

Minęły miesiące, a ja wciąż miałam przed oczami tamten czajnik. Staliśmy z Robertem na własnych nogach, ale nie było łatwo. Mieszkaliśmy w wynajętym mieszkaniu, skromnym i ciasnym, ale naszym. Ja pracowałam w sklepie, Robert jeździł jako kierowca. Odkładaliśmy, liczyliśmy każdy grosz, snuliśmy marzenia o lepszym życiu – własnym domu, dzieciach, spokojnym poranku bez stresu o rachunki.

Aż pewnego dnia zadzwonił telefon. To był teść.

– Młodzi, musimy porozmawiać – powiedział, a jego głos brzmiał dziwnie spięty.

Potrzebował pomocy

Spotkaliśmy się w niedzielne popołudnie. Siedzieliśmy przy stole w naszym małym mieszkaniu, a pan Marian patrzył na nas z czymś, co przypominało skruchę.

– No… młodzi… niełatwo mi to mówić, ale… potrzebuję pomocy – zaczął, nerwowo skubiąc rękaw marynarki. – Kredyt mi się nawarstwił, komornik grozi… nie wiem, co robić.

Zrobiło mi się ciemno przed oczami. Przez moment nie wiedziałam, co powiedzieć. Robert milczał, a ja nie wytrzymałam.

– A co z tym, że mieliśmy się rozwieść? – zapytałam chłodno. – Nie warto było na nas wydawać?

Teść spuścił wzrok.

– To było w emocjach… Wiem, że nie byłem najlepszym ojcem… Może źle to wszystko wyszło, ale… młodzi, pomóżcie.

Siedziałam jak na szpilkach. Wiedziałam, że powinnam czuć satysfakcję, może nawet złośliwą radość, ale zamiast tego czułam wściekłość i zmęczenie. Bo przecież to nie tak miało być. To nie my powinniśmy ratować jego, tylko on nas. A teraz siedział naprzeciwko, patrząc na nas tymi swoimi zmęczonymi oczami, i prosił o ratunek.

Wpadliśmy na pomysł

Wieczorem, gdy teść już wyszedł, usiedliśmy z Robertem przy stole. Cisza między nami aż dzwoniła w uszach. Robert patrzył na mnie zmęczonym wzrokiem. Widziałam, jak bardzo jest rozdarty, jak bije się z myślami.

– Nie wiem, czy ja mogę mu wybaczyć – powiedziałam w końcu, z trudem przełykając słowa. – Pamiętasz ten czajnik? To, co wtedy powiedział o nas?

– Nati… to mój ojciec. Ja wiem, że zrobił źle. Ale jak go zostawimy, to co z nim będzie?

– A co z nami? – poczułam, jak wzbiera we mnie gniew. – Nasz początek był jednym wielkim upokorzeniem przez niego! Czujesz się z tym dobrze?

Robert spuścił wzrok. Widziałam, że walczy. Nie chciał mnie zranić, ale czuł się w potrzasku.

– Nie czuję się dobrze. Ale to mój ojciec. Nie chcę być człowiekiem, który go zostawi w potrzebie.

Przez chwilę siedzieliśmy w ciszy, oboje uwięzieni w tej absurdalnej sytuacji. W końcu westchnęłam ciężko i powiedziałam chłodno:

– Dobrze. Pomożemy mu. Ale na naszych warunkach. Nie będziemy na jego łasce. Spiszemy wszystko – ile mu pożyczamy, jak i kiedy nam to odda. I koniec z tym, że on nam dyktuje, co mamy robić.

Robert skinął głową, ale wiedziałam, że nawet jeśli zrobimy wszystko, co słuszne, tej rysy w moim sercu nie da się już naprawić.

Natalia, 29 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama