Reklama

Zawód pielęgniarki w sanatorium to, wbrew pozorom, nie tylko mierzenie ciśnienia i nalewanie kropli do oczu kuracjuszom. To także słuchanie, że „za komuny to przynajmniej były zabiegi porządne”, oraz odpowiadanie po raz setny, że „tak, borowina musi być ciepła – inaczej nie działa”. Nie skarżę się, choć przyznam, że bywają dni, kiedy mam dość. Jednak mam swoje sposoby, by się nie dać zwariować. Kawa z automatu, szybki spacer wokół budynku i dystans. Z naciskiem na dystans. Nie bratałam się z pacjentami, nie dawałam się wciągać w ich opowieści o wnukach, migrenach i teściach. Do czasu.

Reklama

Zaskoczył mnie

Przyszłam rano do gabinetu zabiegowego, jeszcze w polarze, z niedopitą kawą w kubku i nastrojem dalekim od entuzjazmu. Jak co dzień. Jak tylko otworzyłam drzwi i zobaczyłam starszego pana siedzącego z książką – tak, książką, nie smartfonem – od razu wiedziałam, że to on.

– Pan Wacław? – spytałam, zerkając na kartę.

We własnej osobie – uśmiechnął się, zamykając książkę. – Mówili, że tu pracuje anioł w białym kitlu.

– Niech pan nie przesadza – mruknęłam, trochę zmieszana, bo to nie był ten typ flirtu, który drażni.

Wstał powoli, z klasą, podpierając się na laseczce jak na rekwizycie z jakiegoś starego filmu.

– Czy na kąpiel siarkową trzeba się przygotować duchowo, czy wystarczy ręcznik? – zapytał, z tym błyskiem w oku, którego nie widziałam u żadnego z tutejszych kuracjuszy.

Tylko ręcznik i odrobina cierpliwości. Niektórzy mówią, że po kilku zabiegach człowiek wygląda o dziesięć lat młodziej.

– W takim razie liczę na dwanaście – uśmiechnął się.

Odprowadziłam go wzrokiem, gdy ruszył w stronę łaźni. Pomyślałam, że wygląda bardziej na dyplomatę niż emeryta z problemami. A kiedy minął drzwi, złapałam się na tym, że... się uśmiecham.

Dałam się wciągnąć w grę

Nazajutrz przyszedł wcześniej niż wszyscy. I znów – książka na kolanach, laseczka oparta o parapet, uśmiech gotowy do rozdania.

Zajęte? – zapytałam, wskazując na miejsce obok, choć przecież to ja tu pracuję.

– Dla pani? Nigdy – odpowiedział i odsunął się lekko, jakbym była jakąś damą.

Usiadłam, bo akurat miałam pięć minut luzu. Nieczęsto to robiłam, ale... coś mnie do niego ciągnęło.

– Co pan czyta?

– „Znachor” – uniósł książkę, pokazując okładkę.

– I co, znajduje pan w tym jakieś pocieszenie?

– Że istnieją kobiety, dla których warto stracić pamięć – zażartował i spojrzał mi prosto w oczy. Nieznośnie długo.

– Oj, panie Wacławie – westchnęłam. – To sanatorium, a nie plan filmowy.

– A szkoda. Bo pani by się świetnie sprawdziła w roli tej, co rozkochuje i znika.

Zaśmiałam się, trochę nerwowo.

– To już pana druga kąpiel. Proszę uważać, bo po dziesięciu będzie pan chodził jak młodzieniec, a ja się nie wyrobię z pilnowaniem.

– Obieca pani, że jak stanę na nogi, to zatańczy pani ze mną?

– Zobaczymy – rzuciłam przez ramię, wstając.

Kiedy zamykałam za nim drzwi do łaźni, miałam głupie wrażenie, że właśnie dałam się wciągnąć w jakąś starannie zaplanowaną grę. I najgorsze – wcale nie miałam ochoty jej przerywać.

Coś mnie tknęło

Tego dnia pan Wacław nie pojawił się na zabiegu. Z początku pomyślałam, że może zaspał, ale przy trzecim spojrzeniu na zegarek coś mnie tknęło. Weszłam do pokoju numer czternaście. Zapukałam i delikatnie uchyliłam drzwi.

– Panie Wacławie?

Siedział na łóżku, ubrany, ale bez tej swojej laseczki, jakby ktoś wyjął mu z ręki skrzydło. Twarz miał poważną.

– Co się stało? Źle się pan czuje?

– Tylko... zmęczenie. – Pokręcił głową. – W nocy nie spałem. Wspomnienia nie chciały się wynieść z mojej głowy. Czasem wracają.

Usiadłam obok niego, niezręcznie, trochę jak pielęgniarka, a trochę jak... no właśnie. Jak kto?

– To normalne. Sanatorium to nie tylko zabiegi. To też czas, kiedy człowiek zostaje sam ze sobą.

– Tylko że ja już dawno sam ze sobą nie byłem. Całe życie coś – praca, obowiązki, potem choroba żony...

Zamilkł. Oparł dłonie na kolanach. Milczałam razem z nim.

– A teraz pani... – odezwał się po chwili. – Wchodzi tu i patrzy, jakby naprawdę widziała człowieka. A mi się wydaje, że znów mam trzydzieści lat.

– Ma pan więcej klasy niż niejeden trzydziestoletni chłystek – próbowałam zażartować, ale głos mi drżał.

– I co pani na to?

– Że warto się spóźnić czasem na zabieg.

Uśmiechnął się tylko.

Parsknęłam śmiechem

Od tamtej rozmowy minęły trzy dni. Niby nic się nie zmieniło, a jednak... wszystko. Widziałam go wszędzie. W jadalni, gdzie czekał na mnie z herbatą. W korytarzu, gdzie niby przypadkiem opierał się o ścianę w okolicach mojego dyżuru.

– Zgaduję, że nie ma pani męża – powiedział któregoś wieczoru, gdy przyszedł na opatrunek.

– Dlaczego tak pan zgaduje?

– Bo za długo trzyma pani spojrzenie, jakby dawno nikt nie patrzył na panią jak na kobietę.

Parsknęłam śmiechem.

– A pan? Od kiedy jest pan wdowcem?

– Siedem lat. I dopiero tu… – urwał.

Milczałam. Co miałam mu powiedzieć?

– Może... – zaczął, ale przerwał.

– Co „może”?

– Może mogłaby pani usiąść ze mną jutro wieczorem. Nie służbowo. Ot tak. Porozmawiać. Posłuchać trochę starych piosenek.

Spojrzałam na niego. Czekał. Bez presji, ale też bez tej niezręczności, którą mają młodzi mężczyźni, gdy proszą o randkę.

A jeśli powiem, że mam dyżur?

– Poczekam.

Zgodziłam się. Bo już wiedziałam, że w tym spojrzeniu jest coś więcej niż uprzejmość kuracjusza. To był początek czegoś, czego nikt z nas się nie spodziewał.

Pokręciłam głową z uśmiechem

Wieczorem usiedliśmy na ławce przed sanatorium. Tylko my i cisza przerywana szumem liści. Nie było w tym nic romantycznego. Spotkanie dwojga ludzi, którzy nie muszą już nic udawać.

– Czemu pani tak milczy? – zapytał łagodnie.

– Słucham. Lubię słuchać.

Uśmiechnął się, opierając się na laseczce.

Moja wnuczka ma tak samo. Tylko ona zawsze jeszcze robiła te swoje „hmmm” i „aha”, żeby dać mi znać, że w ogóle słucha.

– A ja nie robię „hmm”?

– Pani wszystko rozumie. To rzadkie.

Pokręciłam głową z uśmiechem.

– Może i rozumiem, ale proszę nie porównywać mnie do swojej wnuczki. Jeszcze się zawstydzę.

– Wcale nie muszę porównywać. Już panią lubię. Jakbyśmy się znali od lat. Jakbym miał w pani oparcie.

Zamilkłam. Nie umiałam odpowiedzieć. Bo czułam dokładnie to samo.

– Czasem człowiek wcale nie potrzebuje miłości – odezwałam się w końcu. – Tylko żeby ktoś był. Tak po prostu. Mądrze. Obok.

– Jak dziadek, który zna się na wszystkim oprócz własnych uczuć? – uśmiechnął się figlarnie.

W odpowiedzi podał mi laskę.

– Proszę mi ją przechować. Będę miał powód, żeby panią znów zobaczyć.

Wzięłam ją. Ciężką, drewnianą, pachnącą jak stary kredens. I zrobiło mi się tak ciepło, jakby zostawił mi kawałek siebie.

Pocałowałam go w policzek

Pan Wacław wyjeżdżał tydzień później. Zbyt szybko, jak na kogoś, kto rozgościł się w mojej codzienności. Ostatniego dnia przyszedł po zabiegu. Był elegancko ubrany – marynarka, krawat, nawet skórzane buty.

A to, co za okazja? – spytałam, wskazując na jego strój.

– Żegnam się w staromodnym stylu. Chciałem zrobić dobre wrażenie – mrugnął.

Usiedliśmy znów na ławce. Trzymał w dłoniach zawiniątko. Podał mi je bez słowa.

– Co to?

– Zobacz.

W środku była modna apaszka.

Nie mogę tego przyjąć – zaczęłam, ale pokręcił głową.

– To prezent. Praktyczny. Niech pani przypomina o mnie.

– Panie Wacławie... – głos mi się załamał.

– Nie płacz. Nie jesteś moją wnuczką, ale gdybyś była... to byłbym dumny, że taka jesteś.

Uśmiechnęłam się przez łzy. Pocałowałam go w policzek.

– To ja dziękuję. Za wszystko.

Wstał.

Nie oddawaj serca byle komu. Jesteś zbyt wartościowa.

– Będę pamiętać.

I tak go pożegnałam. Nie jak kuracjusza. Jak dziadka, którego chciałabym mieć. A może – którego właśnie zyskałam, choćby tylko na chwilę.

Lena, 24 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama