„W sanatorium w Ciechocinku z pokoju obok dobiegały krzyki. Gdy odkryłam, co się tam działo, zamarłam”
„Pierwszy dzień był obiecujący – szary korytarz, zapach starych firan, miła pani w recepcji i pokój z widokiem na las. Kąpiele siarkowe, inhalacje, dieta lekkostrawna. Brzmi jak plan dla duszy i ciała. Ale już pierwszej nocy zrozumiałam, że spokój to luksus, na który tu raczej nie będzie mnie stać”.

- Redakcja
Nigdy nie myślałam, że skończę tak – z rozwodem w garści i walizką na kółkach, ciągniętą przez korytarz sanatorium w Ciechocinku. Kiedyś wydawało mi się, że to ostatnia stacja dla emerytów i samotnych wdów, a teraz... cóż, jestem jedną z nich. Nie wdową, nie emerytką, ale samotną kobietą po pięćdziesiątce, która potrzebuje ciszy bardziej niż czegokolwiek innego.
Rozwód z Jerzym był jak rozcinanie nożem miękkiej tkaniny. Cicho, bez spektaklu, ale bolało długo. Po trzydziestu dwóch latach wspólnego życia, przestałam dla niego istnieć. I to nie tak, że się kłóciliśmy. Przeciwnie. Po prostu staliśmy się dla siebie przezroczyści. Jak meble w salonie – są, ale nikt nie zwraca na nie uwagi. Ostatni rok spędziłam na czekaniu. Na rozmowę, na dotyk, na pytanie „jak się czujesz, Basia?”. Nie doczekałam się. Aż któregoś dnia znalazłam na stole kopertę z jego podpisem. W środku – pozew. Nawet nie miał odwagi powiedzieć mi tego w twarz. Typowe.
Chciałam po prostu odpocząć
Sanatorium miało być dla mnie ucieczką. Czymś w rodzaju resetu – bez rodziny, bez telefonów, bez sąsiadek wypytujących: „A co z tym twoim Jerzym?”. Pragnęłam świętego spokoju, zapachu siarki i niesłodzonej kawy. Marzyłam o tym, by przestać istnieć w oczach innych i na nowo zobaczyć siebie. Pierwszy dzień był obiecujący – szary korytarz, zapach starych firan, miła pani w recepcji i pokój z widokiem na las. Kąpiele siarkowe, inhalacje, dieta lekkostrawna. Brzmi jak plan dla duszy i ciała. Ale już pierwszej nocy zrozumiałam, że spokój to luksus, na który tu raczej nie będzie mnie stać. Zza ściany dobiegły krzyki, śmiechy i... muzyka. Głośna, dudniąca muzyka. Ktoś śpiewał „Małgośkę” tak fałszywie, że aż zadrżała szyba w moim oknie.
– Święty Antoni, daj mi cierpliwość – szepnęłam, zakrywając uszy poduszką.
Sanatorium miało być świątynią spokoju. A nie klubem karaoke. Pierwszego ranka obudziłam się z bólem głowy. W sanatorium miało być cicho, spokojnie, terapeutycznie, a tymczasem noc spędziłam przewracając się z boku na bok, słuchając zawodzącego karaoke i głośnych rozmów z pokoju obok. Kiedy wreszcie wszystko ucichło, była czwarta nad ranem.
Zaparzyłam sobie herbatę i usiadłam przy stole. Pomyślałam, że może przesadzam. Może to jednorazowe. Ale już po chwili z sąsiedniego pokoju dobiegł kobiecy śmiech – głośny, rozbawiony, jakby właśnie ktoś opowiadał najlepszy dowcip świata. Zadzwoniłam do Gosi, mojej dawnej koleżanki z pracy. Odbierała zawsze rano, kiedy szykowała się do swojego wiecznie stresującego dnia w urzędzie. Gdy tylko usłyszała mój głos, westchnęła.
– No i jak tam ten twój Ciechocinek?
– Gdyby nie ściany z papieru i impreza tuż obok, to może bym się nawet wyspała. Ale wygląda na to, że trafiłam na jakieś wesołe towarzystwo...
– Może to znak, żebyś wreszcie się trochę rozerwała – zaśmiała się Gosia. – Nie po to się rozwiodłaś, żeby teraz siedzieć z herbatą jak wdowa po kapelanie.
– Ja się rozwiodłam, żeby wreszcie odpocząć od ludzi, nie żeby z nimi śpiewać „Jolka, Jolka pamiętasz” do rana.
– A może właśnie powinnaś... – zaczęła, ale przerwałam jej, bo znowu usłyszałam tamten śmiech, jeszcze głośniejszy niż wcześniej.
Nie chciałam awantury
Wieczorem sytuacja się powtórzyła. Po kąpielach, inhalacjach i nudnym wykładzie o krążeniu wróciłam do pokoju z jedynym planem: zwinąć się pod kocem i zasnąć, zanim rozkręci się sąsiednia biesiada. Oczywiście nie udało się. Kiedy o trzeciej w nocy usłyszałam pierwsze takty jakiegoś disco-polo, zamknęłam książkę i odłożyłam okulary. Podeszłam do drzwi i nasłuchiwałam chwilę. Głosy były kobiece, może dwie, trzy osoby, rozbawione, trochę pijane. Westchnęłam głęboko, założyłam szlafrok, wsunęłam kapcie i ruszyłam w stronę pokoju 212. Zatrzymałam się na moment, żeby się uspokoić. Nie chciałam awantury. Chciałam tylko ciszy. Spokoju. Czegoś, do czego przecież miałam prawo. Zapukałam raz. Nic. Podeszłam bliżej, zapukałam mocniej.
– Halo? Przepraszam... – powiedziałam przez drzwi.
Nagle zrobiło się cicho. Ktoś podszedł do drzwi. Po chwili zamek szczęknął i otworzyła mi niska, szczupła kobieta w sukience w panterkę, z kieliszkiem wina w dłoni. Pachniała perfumami z nutą jakiejś słodkiej egzotyki. Miała krótkie włosy, mocny makijaż i szeroki uśmiech.
– Ooo, sąsiadka! – zawołała. – Właśnie o pani mówiłyśmy!
Zatkało mnie.
– Przyszłam tylko... – zaczęłam, ale nie zdążyłam dokończyć.
– No chodźże, sąsiadko, napijesz się z nami. Nie siedź tak sama. – Otworzyła szerzej drzwi. – Śpiewasz coś?
Stałam jak wmurowana. Wszystko we mnie krzyczało, żeby odmówić, odwrócić się i wrócić do łóżka. Ale zrobiłam krok do przodu. Weszłam niepewnie do środka. Pokój wyglądał zupełnie inaczej niż mój – choć miał ten sam układ i meble, to wypełniała go energia, śmiech i zapach czerwonego wina. Przy stole siedziały jeszcze dwie kobiety, jedna z nimi trzymała mikrofon, który wyglądał na część jakiegoś przenośnego zestawu karaoke. Obie spojrzały na mnie z zaciekawieniem.
– Dziewczyny, to nasza sąsiadka! – oznajmiła kobieta w panterce, z dumą jakby mnie właśnie przyprowadziła z jakichś łowów. – Mówiłam wam, że nie może być aż tak sztywna, jak się wydaje.
– Ja przyszłam tylko poprosić o ciszę – powiedziałam cicho, ale bez złości. Sama zdziwiłam się spokojem swojego głosu. – Trzy noce próbuję zasnąć i… naprawdę potrzebuję trochę spokoju.
– Spokoju? – powtórzyła z uśmiechem. – To źle trafiłaś, kochana. Ale za to dobrze trafiłaś, jeśli chcesz się trochę rozluźnić. – Podsunęła mi kieliszek. – Patrycja jestem.
Wzięłam kieliszek, bo nie chciałam robić scen. Miałam wrażenie, że wszystkie oczy patrzą na mnie z wyczekiwaniem, z mieszaniną ciekawości i... współczucia?
– Barbara – przedstawiłam się.
– To co, Barbara, za nowy początek? – zapytała Patrycja i stuknęła swoim kieliszkiem w mój.
Wypiłam łyk. Wino było tanie, owocowe, trochę za słodkie, ale w tamtym momencie smakowało jak coś, czego potrzebowałam bardziej, niż chciałam przyznać. Z głośnika popłynęły pierwsze dźwięki piosenki „Tyle słońca w całym mieście”. Jedna z kobiet zaczęła śpiewać, chwiejąc się lekko na boki, a reszta podchwyciła refren. Patrycja podała mi mikrofon.
– Spróbuj. Nie musisz dobrze śpiewać. Wystarczy, że będziesz.
– Nie śpiewałam od liceum – odpowiedziałam odruchowo.
– No to świetnie się składa. Będziesz miała comeback – powiedziała i poklepała mnie po ramieniu.
Zaczęłam nucić. Najpierw cicho, niepewnie. Ale kiedy zobaczyłam, że nikt się nie śmieje, że wszystkie śpiewają razem ze mną, coś się we mnie odblokowało. Pamiętałam tę piosenkę z wakacji z rodzicami. Matka miała wtedy jeszcze długie włosy, ojciec przynosił nam oranżadę w szklanych butelkach. Zanim się zorientowałam, stałam na środku pokoju i śpiewałam „Niech żyje bal”. Refren ryknęłyśmy razem, wbrew tonacji i jakimkolwiek zasadom muzyki. Było głośno, fałszywie, ale nikt się tym nie przejmował. Śpiewałam przez łzy, choć nie wiedziałam, czemu właściwie płaczę. Patrycja wzięła mnie za rękę.
– Może nie tylko ty masz złamane serce, Basiu.
Nic nie odpowiedziałam, bo czułam, że gdybym się odezwała, coś by we mnie pękło. A może właśnie już pękło, tylko jeszcze nie wiedziałam co.
Po prostu byłyśmy zmęczone
Zostałyśmy w pokoju same, kiedy tamte dwie rozbawione kobiety wyszły, życząc nam dobrej nocy. Patrycja zdjęła buty i usiadła po turecku na łóżku, ja oparłam się o framugę drzwi z kieliszkiem w dłoni.
– Twój mąż też? – zapytała bez ceregieli.
Skinęłam głową.
– Po prostu przestał mnie widzieć – powiedziałam po chwili. – Byłam dla niego jak tło. Ktoś, kto robi zakupy, pamięta o przeglądzie auta, dzwoni do teściowej.
– Mój zostawił mnie dla młodszej. Ćwiczyła z nim jogę – parsknęła. – Mówił, że z nią „odzyskał radość życia”. A ja mu tę matę kupiłam.
Uśmiechnęłyśmy się gorzko. Dwie kobiety w szlafrokach, po rozwodach, z czerwonym winem zamiast planów na przyszłość.
– Wiesz, Basia... ja się nie śmieję, bo mi wesoło. Śmieję się, bo nie mam już siły płakać.
Milczałam chwilę.
– Ja nawet nie próbowałam się śmiać. Myślałam, że jak się zamknę w sobie, to mnie to wszystko ominie. Ale nie ominęło. Po prostu przeszło przeze mnie jak przez szybę.
Wtedy Patrycja powiedziała coś, co długo zostało mi w głowie.
– Nie jesteśmy silne. Po prostu jesteśmy zmęczone. Ale to nie znaczy, że to już koniec.
I może po raz pierwszy od miesięcy, naprawdę w to uwierzyłam.
Nie chciałam już udawać
Następne dni wyglądały inaczej. Już nie chowałam się w pokoju zaraz po zabiegach. Patrycja wyciągnęła mnie na spacer po parku zdrojowym, potem na gimnastykę w wodzie, a w końcu – na wieczorne bingo, które okazało się zaskakująco emocjonujące. Śmiałyśmy się, że oto zaczęłyśmy nowy rozdział życia od wspólnej kąpieli w borowinie i rywalizacji o paczkę ciastek.
– Ty naprawdę nie lubisz ludzi, co? – zapytała mnie któregoś popołudnia, kiedy siedziałyśmy na ławce.
– Nie ludzi. Po prostu jestem zmęczona udawaniem, że wszystko mnie cieszy – odpowiedziałam.
– Ja udaję, że mnie nic nie rusza. I tak w środku wszystko się gotuje. Ale śmiech działa uwalniająco, raz zaczniesz i nie możesz przestać – rzuciła i poprawiła okulary przeciwsłoneczne. – Wiesz, czasem myślę, że to wszystko – małżeństwo, dzieci, dom – było jak scenografia. A teraz ktoś wyłączył spektakl. I zostałam w kulisach.
– Może i tak. Ale kulisy są spokojniejsze – uśmiechnęłam się. – I można wreszcie usiąść.
Wieczorami planowałyśmy naszą „wielką noc pożegnalną”. Patrycja miała przywieźć więcej wina, ja miałam przynieść słone paluszki z barku. Zapisałyśmy na kartce listę piosenek do karaoke. Na pierwszym miejscu oczywiście „Niech żyje bal”.
– Tylko ostrzegam – powiedziała – jak znowu się rozkleisz przy refrenie, to śpiewamy jeszcze raz.
– To może zapiszmy dwa razy – odparłam.
I po raz pierwszy od dawna naprawdę się roześmiałam.
Chyba odzyskałam głos
To był ostatni wieczór. W pokoju Patrycji pachniało winem i odrobiną perfum, które rozpyliła w powietrzu „na dobry nastrój”. Na stole leżał zestaw karaoke, a na kartce tytuły, które wyśpiewałyśmy już po dwa razy. Siedziałyśmy w pidżamach, z rozmazanym tuszem i zmęczonymi twarzami. I czułyśmy się piękniejsze niż kiedykolwiek.
– Gotowa? – zapytała, wciskając przycisk play.
– Teraz albo nigdy – odpowiedziałam i wstałam.
Refren „Niech żyje bal” zabrzmiał głośno i pewnie. Tym razem nie było łez. Śmiałyśmy się, kiedy nie trafiałyśmy w dźwięki, robiłyśmy przesadzone gesty jak na festiwalu. W jednej chwili, zupełnie nieplanowanie, poczułam, że nie chcę kończyć tego wieczoru w ciszy.
– Co dalej, Basia? – zapytała Patrycja, opierając się o ścianę.
Spojrzałam na nią.
– Nie wiem. Ale chyba już nie chcę tylko milczeć.
Barbara, 58 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Koleżanka z pracy chciała dostać awans tak samo jak ja. Nie sądziłam jednak, że jest zdolna do podłych gierek”
- „Kupiłam w lumpeksie arabskie perfumy za 9 zł. Teraz pachnę tak samo jak kochanka mojego męża”
- „Wstydziłam się, bo był młodszy ode mnie o 10 lat. Dał mi jednak coś, czego mój były mąż nie potrafił przez lata”