Reklama

Mówią, że życie zaczyna się po sześćdziesiątce. Głupie gadanie. Po sześćdziesiątce człowiek czuje się jak zużyta torba na zakupy – niby się trzyma, ale każdy szew już trochę puszcza. Miałam 63 lata, męża od czterdziestu, dwoje dorosłych dzieci, dom, ogródek i kredyt za przeszklony taras, który Marian uparł się zbudować na emeryturze. Niby wszystko w porządku, ale ja w tym wszystkim czułam się coraz bardziej jak cień samej siebie.

Reklama

– Może pojechałabyś do sanatorium? – rzuciła Basia, moja córka, kiedy kolejny raz przyłapała mnie na siedzeniu przy oknie i wgapianiu się w nic.

Pokręciłam głową, ale temat wrócił jeszcze kilka razy. W końcu uległam. Marian tylko wzruszył ramionami.

– A rób, co chcesz. Może ci przejdzie to twoje marudzenie – mruknął i wrócił do układania pasjansa na tablecie.

Nie miałam żadnych oczekiwań. Myślałam, że to będzie tydzień wśród emerytów kapciami w rękach. Nie spodziewałam się, że właśnie tam poznam faceta, który przypomni mi, że wciąż jestem kobietą. Że potrafię jeszcze czuć. I zdradzić.

Wyjazd do sanatorium

Do sanatorium przyjechałam o świcie. Pokój dzieliłam z Haliną – wdową po górniku z Rudy Śląskiej. Szybko się zaprzyjaźniłyśmy. Halina miała niewyparzony język i dar do wyciągania z ludzi tego, czego nie chcieli mówić nawet sami sobie.

– No i co, Marzenka? Mąż puścił cię samą? – zapytała, poprawiając wałki na głowie.

– Puścił. Nawet się nie zainteresował, co mam spakowane.

– To może dobrze. Będziesz miała święty spokój. A sanatorium to nie klasztor, pamiętaj.

Roześmiała się, a ja tylko pokręciłam głową. Pierwszy spacer po parku przypominał bardziej pielgrzymkę. Kule, kijki, aparaty słuchowe – jakby ktoś zorganizował zlot starości. Aż go zobaczyłam. Stał pod fontanną z kawą w dłoni. Opalony, siwy, w beżowej kurtce i ciemnych okularach. Mógł mieć z siedemdziesiąt, ale nosił się jak młody bóg.

– Oho, Jerzy przyszedł na łowy – mruknęła Halina i szturchnęła mnie łokciem. – Uważaj, Marzenko. On tu każdej mówi to samo: że ma duszę artysty i złamane serce.

– Daj spokój, Halina – prychnęłam. – Ja nie z tych.

Ale kiedy Jerzy podszedł i powiedział:

– Czy to pani pachnie tak jak majowy poranek?

…coś we mnie zadrżało. A przecież ja już dawno nie drżałam.

Rozmowa bez zegarka w ręku

Nie wiem, jak to się stało, że już trzeciego dnia siedzieliśmy z Jerzym na ławce przy pensjonacie.

– Twój mąż wie, jaka jesteś piękna, Marzeno? – zapytał, patrząc mi prosto w oczy.

– Po czterdziestu latach małżeństwa piękno przestaje być tematem – odparłam.

Jerzy uśmiechnął się, jakby właśnie usłyszał dowcip.

– Nie powinnam tu siedzieć z tobą. Mam męża.

– A ja mam złamane serce. Życie nie jest sprawiedliwe.

Pociągnęłam łyk wina. Było ciepłe, za słodkie, a jednak smakowało jak coś zakazanego i przez to lepszego.

– Wiesz, że jesteś pierwszą kobietą od lat, z którą mogę porozmawiać bez zegarka w ręku? – dodał ciszej. – Tylko nie mów, że to nic nie znaczy.

Spojrzałam na jego dłoń, która spoczywała na ławce. Wystarczyło ją dotknąć. Tylko tyle. Ale ja nic nie zrobiłam. Wstałam.

– Dobranoc, Jerzy.

– Dobranoc, Marzeno. Ale jutro... też będzie wieczór.

I wiedziałam, że przyjdę.

Spotkanie przy fontannie

Następnego dnia nie było już wymówek. Spotkaliśmy się o osiemnastej, jakby to było najnormalniejsze na świecie. On czekał pod fontanną z różą – czerwoną, pachnącą jak dawne lato.

– Dla ciebie, Marzeno. Bo jesteś wyjątkiem w tym morzu rutyny.

Wzięłam różę i schowałam twarz w płatkach, żeby nie widział, że się rumienię.

Poszliśmy na spacer wzdłuż rzeczki. Jerzy mówił o swojej młodości, o teatrze, w którym grał przez dwa sezony, o kobiecie, która go zdradziła. A ja... słuchałam. Jakby ktoś znów wyjął mnie z szuflady i przypomniał, że jestem kimś więcej niż tylko „mamą”, „babcią”, „żoną Mariana”.

– A ty? Opowiedz mi o sobie – zapytał nagle.

– O czym? Że robię najlepsze pierogi w powiecie? Że znam na pamięć godziny emisji wszystkich seriali?

O tym, czego ci brakuje.

Zatrzymałam się. Przede mną strumień, obok mężczyzna, który pachniał wodą kolońską i starym dębem.

– Bliskości – powiedziałam w końcu. – Kogoś, kto zapyta, jak się czuję, a nie czy zupa jeszcze ciepła.

Jerzy nic nie powiedział. Wziął mnie za rękę. Trzymał tak, jakbyśmy znali się całe życie. A ja się nie wyrwałam. Późnym wieczorem siedzieliśmy u Jerzego w mieszkaniu. W tle leciała stara ballada, której słów nie znałam, ale melodia zostawała pod skórą.

– Wiesz, że masz niezwykle piękne oczy? – szepnął, zbliżając się.

Zarumieniłam się, a on – ujął moją twarz i pocałował. Nie gwałtownie. Delikatnie, ostrożnie, jakby pytał, czy jeszcze umiem być kochana. Zadrżałam. Ale tym razem nie cofnęłam się. Nie uciekłam. Potem wszystko działo się szybko, a jednak cicho. Ściągnął ze mnie bluzkę, jakby to była peleryna smutku, i pocałował moje zmarszczki tak, jakby były medale.

– Jesteś piękna – szeptał. – I prawdziwa.

Zasnęłam przy nim, głową opartą o jego ramię, a ręką wplątaną w jego dłoń. I pierwszy raz od lat nie śniło mi się nic złego. Ale rano, kiedy się obudziłam, pierwsze, co poczułam, to strach.

Marian, co ja zrobiłam?

Kiedy wróciłam do pokoju, Halina spojrzała na mnie jak rasowa detektyw.

– No i? – zapytała z udawaną obojętnością, jednocześnie zerkając na moje włosy.

– Co „no i”? – odpowiedziałam, udając, że grzebię w torbie.

– Wróciłaś wczesnym rankiem.

Nie odpowiedziałam. Zamiast tego wyjęłam telefon. Migotała nieodebrana wiadomość. Od Mariana. „Zupa w lodówce, zjadłem. M.” Nic więcej. Ani „tęsknię”, ani „jak się czujesz”, ani „kocham”. A mimo to serce zabiło mi mocniej. Bo przypomniało sobie o obowiązku. Zadzwoniłam.

– Halo? – jego głos był zaspany.

– Cześć, Marian. Przeszkadzam?

– Nie... Właśnie jadłem śniadanie. Co tam?

Chciałam mu powiedzieć. Wszystko. Ale nie umiałam.

– Jestem trochę przeziębiona. Może wrócę parę dni wcześniej – rzuciłam.

– A tam, nie przesadzaj. Skorzystaj z tych zabiegów, jak już jesteś. I się nie martw o mnie.

– No dobrze... – odparłam cicho.

Rozłączyłam się i poczułam, jakbym pękła na pół. Po jednej stronie byłam ja z Jerzym, żywa, ciepła, kochana. Po drugiej – Marzena, żona Mariana, od czterdziestu lat. I te dwie kobiety nie potrafiły ze sobą rozmawiać.

Odzyskałam siebie na chwilę

Wróciłam dwa dni wcześniej. Do domu, do Mariana, do rzeczywistości, która pachniała płynem do naczyń i majerankiem, nie perfumami Jerzego. Marian nawet nie podniósł wzroku znad telewizora, gdy weszłam.

– O, jesteś. Zrobiłem fasolkę. Jak tam woda siarkowa? Pomogła na kręgosłup?

– Pomogła – odpowiedziałam mechanicznie, zdejmując płaszcz. Miałam ochotę się rozpłakać, krzyknąć, że coś się we mnie zmieniło, że już nie jestem tą samą Marzeną. Ale on nie zauważył.

W nocy leżałam obok niego, w naszym starym łóżku z skrzypiącym stelażem. Czułam jego spokojny oddech i ciężar jego obecności, który przygniatał mnie bardziej niż wyrzuty sumienia. Nie powiedziałam mu. Nigdy. Nie dlatego, że się bałam. Ale dlatego, że wiedziałam, że to niczego nie zmieni. Że on nie zapytałby „dlaczego?”, tylko może „z kim?”, a potem poszedłby spać.

Jerzy napisał raz. „Czy tęsknisz?”. Odpisałam tylko: „Za sobą z tamtych dni – tak.” Nie było już żadnych spotkań, żadnych róż ani spacerów. To była historia zamknięta w siedmiu dniach. Ale prawdziwa. Czasem, gdy siedzę przy oknie z kubkiem herbaty, przypominam sobie zapach tamtej ławki, ciepłe dłonie Jerzego, słowa, które mówił tylko do mnie. I wtedy czuję, że jeszcze jestem kobietą. Nie tylko żoną, nie tylko babcią, nie tylko cieniem przeszłości. Nie żałuję. Bo choć zdradziłam męża, odzyskałam siebie. Choćby na chwilę.

Marzena, 63 lata


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama