„W sanatorium zamiast reperować zdrowie, uleczyłam swoje serce. Przystojniak przypomniał mi, jak dobrze być kobietą”
„Miał na imię Zdzisław i był bardzo pewny siebie. Uważał się za przystojniaka, co to żadna mu się nie oprze, a jeśli to robi, to na pewno udaje. Ja nie udawałam, obłapiana, przyciskana i łapana za kolano pod stołem, postanowiłam jak najszybciej opuścić lokal”.
- Krystyna, 63 lata
Pojechałam do sanatorium, żeby podreperować zdrowie. Lekarz zalecił mi dużo spacerów, więc po wyczerpujących sesjach zabiegowych, z ulgą wymykałam się do parku zdrojowego na samotną przechadzkę. Szczególnie upodobałam sobie trochę mniej uczęszczany zakątek, w którym stała niewidoczna ze ścieżki ławka. Siadałam na niej, by odpocząć i rozejrzeć się wokół, ale także po to, by uspokoić oddech. Jakoś łatwo ostatnio się męczyłam.
To był dziwny mężczyzna
– Mogę przysiąść? Nogi mnie bolą, obiecuję, że nie będę przeszkadzał – jakiś mężczyzna, nie czekając na zgodę, usiadł i szybko zdjął buty. – Co za ulga!
Przebierał palcami w skarpetkach z błogim wyrazem twarzy.
– Ładne są, ale sakramencko cisną – wskazał leżące obok ławki lakierki.
– Eleganckie – skinęłam głową, kryjąc rozbawienie.
– Prawda? Takie właśnie chciałem. Jakbym wiedział, że to takie niewygodne obuwie, wolałbym stare trampki. Lakierki piją jak wściekłe, kroku zrobić w nich nie mogę, męczę się jak potępieniec. Czterdziesty trzeci noszę.
– Słucham? – zdziwiłam się.
– Numer czterdziesty trzeci buta, mówię na wszelki wypadek, pani wie, nigdy nie wiadomo.
– Aha – skinęłam głową i szybko podniosłam się z ławki. Nie miałam ochoty rozmawiać o jego butach.
Z deszczu pod rynnę – myślałam rozbawiona, umykając przed kolejnym, jak mi się wówczas wydawało, sanatoryjnym podrywaczem. Było ich tu co niemiara, krążyli jak sępy, wypatrując okazji do bliższej zażyłości, przysiadali się w parku, zapraszali na dancingi czy popołudniowe picie wody mineralnej w domu zdrojowym. Każda okazja była dobra, by zacieśnić znajomość, niektórzy przyjechali chyba wyłącznie w celu znalezienia sobie partnerki. Jedni kuracjusze byli samotni, inni, jak podejrzewałam, zostawili w domu oddane, choć nieco opatrzone, małżonki, ale wszyscy mieli jeden cel: jak najszybciej dobrać się w pary.
Denerwowali mnie podrywacze
Nie szukałam w sanatorium swojego księcia, miałam prawdziwe kłopoty ze zdrowiem i próbowałam wszystkiego, by wrócić do dawnej sprawności, nie w głowie były mi romanse. Niestety, tutejsi podrywacze nie brali pod uwagę mojego zdania, miałam wśród nich ogromne wzięcie, może dlatego, że zaniżałam średnią wieku kuracjuszy. Byli z gatunku tych, co uważają, że jak kobieta mówi „nie”, to znaczy „być może”. Ledwie weszłam na dziedziniec przed hotelem, a dopadł mnie jeden z nich, zapraszając do knajpy.
– Tym razem się pani nie wymiga, bo to wieczorek zapoznawczy – oznajmił triumfalnie. – Obecność obowiązkowa! Słyszałem, nie lubi pani życia towarzyskiego. A wie pani, co myślę? Że pani nami gardzi, za kiepscy jesteśmy dla takiej wysztafirowanej pańci ze stolicy.
Momentalnie krew we mnie zawrzała, odwróciłam się na pięcie i stanęłam z nim twarzą w twarz.
– Bzdura, nie dam zrobić z siebie snobki – wycedziłam, hamując ogarniającą mnie furię, która niepotrzebnie podnosiła mi ciśnienie.
– Czyli przyjdzie pani na wieczorek?– ucieszył się. – Chłopaki mi nie uwierzą! Będę czekał w holu!
– Obejdzie się, sama trafię – zbyłam go, ale zalęgło się we mnie podejrzenie, że właśnie pomogłam wygrać podrywaczowi zakład. Oswoił oporną kobietę i na dowód tego zamierzał przyprowadzić mnie na zabawę.
– Och, jaka samodzielna – chuchnął mi lubieżnie w ucho.
Odskoczyłam i uciekłam, przysięgając sobie, że nigdzie nie pójdę. Tak by się stało, gdybym nie zdecydowała się wyjść na wieczorny spacer. Nowy kolega przydybał mnie w holu i przy pomocy dwóch rozchichotanych pań oraz jednego podchmielonego pana doprowadził na wieczorek. Usiadłam przy stole, myśląc, że przecież nie będzie tak źle, jakoś to zniosę, a może nawet będę się dobrze bawić. Niestety, nie wzięłam pod uwagę zamiarów pana, który wygrał zakład. Miał na imię Zdzisław i był bardzo pewny siebie. Uważał się za przystojniaka, co to żadna mu się nie oprze, a jeśli to robi, to na pewno udaje. Ja nie udawałam, obłapiana, przyciskana i łapana za kolano pod stołem, postanowiłam jak najszybciej opuścić lokal.
Poszłam na spacer
Zabrałam swoją torebkę i już mnie nie było. Wyszłam w ciepłą noc i odetchnęłam pełną piersią, po czym przypomniałam sobie, że czeka mnie samotny marsz przez miasteczko.
– Znowu się spotykamy. Obiecuję, że nie będę przeszkadzał.
Mężczyzna mówił to samo co na ławce, ale wyglądał inaczej.
– Ojej, jest pan na bosaka – powiedziałam zdumiona.
– Zdjąłem lakierki i jakoś zasmakowałem w swobodzie, chodzenie po trawie daje kontakt z naturą – zaśmiał się.
– A pani co tu robi?
– Dałam się wyciągnąć na wieczorek i prędko tego pożałowałam, niejaki Zdzisław rąk przy sobie nie umiał utrzymać. W sumie szkoda, bo ja tak lubię tańczyć!
– No to rach-ciach! Służę szanownej pani – wyciągnął do mnie rękę. – Akurat jestem bez niewygodnych butów, to dotrzymam pani kroku.
To było ciekawe doświadczenie
Zaskoczył mnie. Nie spieszyłam się, by dotknąć jego dłoni, więc otoczył mnie ramionami z daleka. Wyglądaliśmy jak para, która uczy się tańczyć i markuje bliskość.
– Kiedyś byłem mistrzem tańca, jak to szło? Raz, dwa, trzy… Raz, dwa, trzy.
Wirowaliśmy zgodnie w rytm muzyki dobiegającej z lokalu, nie dotykaliśmy się, ale nie przeszkadzało mi to. Sytuacja była nierzeczywista, dźwięki muzyki, księżyc, ciepła letnia noc i… obcy facet bez butów. Cieszyłam się każdą chwilą. Kiedy sanatoryjny szlagier dobiegł końca, usiadłam na murku, bo zmęczenie wciąż dawało mi się we znaki. On przycupnął obok mnie. Śmiesznie wyglądał w skarpetkach.
– Przydałyby się panu buty.
– O niczym innym nie marzę – podniósł stopy, ruszając szybko palcami.
– No nic, muszę wracać, trafi pani sama do hotelu?
Skinęłam głową, a on wstał i bez pożegnania wsiąkł w mrok. Pobiegałam za nim, ale już go nie znalazłam, jakby rozpłynął się w powietrzu. Rano poszłam do sklepu i przy pomocy ekspedientki wybrałam niezbyt elegancką, ale wygodną parę męskich butów. To miał być żart, byłam pewna, że znajomy z ławeczki go doceni. Nie mogłam doczekać się spotkania, nie wiedziałam, czy on przyjdzie, co tylko wzmagało napięcie.
Specjalnie na mnie czekał
– 43. Pamiętałam – podałam mu parę trzewików.
Nie wziął, zaczekał, aż postawię je na ziemi, a potem wsunął w nie stopy.
– O, wygodne. Tego mi było trzeba.
Nagle podniósł się z zamiarem odejścia. Zobaczył moją minę i zaśmiał się.
– Rozczarowana? Niepotrzebnie, jest pani wspaniała. Jestem bardzo wdzięczny.
Roześmiał się w głos. Siedziałam jak skamieniała, więc spoważniał.
– No tak, nie wszyscy mamy jednakowe poczucie humoru. Hm, wobec tego odwdzięczę się inaczej. Proszę uważać na swoje serce, nie pracuje jak trzeba, stąd zmęczenie. Ale da się je wyregulować, jeszcze sobie potańczysz, choć już nie ze mną.
Odszedł, śmiejąc się do siebie, zniknął mi z oczu za zakrętem. Pobiegłam za nim, ale był szybszy, za to ja się zadyszałam. Do dziś nie wiem, kim był, żartował, czy mówił poważnie. Z kim tańczyłam w świetle księżyca?
Poszłam za jego radą i zgłosiłam się do kardiologa, prawdopodobnie dlatego dziś mogę cieszyć się życiem, choroba została w porę zdiagnozowana. Nie potrzebuję już sanatoryjnej rehabilitacji, ale zamierzam wybrać się do tej samej miejscowości, usiąść na ławeczce w parku zdrojowym i zobaczyć, co z tego wyniknie.