Reklama

Nie wiem, kiedy ostatni raz coś kupiłam bez liczenia, ile jeszcze zostało na koncie. Nasze życie z Markiem to matematyka i kalkulator – dwupokojowe mieszkanie w bloku z wielkiej płyty, czajnik, który przecieka, ale nie ma za co kupić nowego, i rozmowy, które zawsze kończą się tym samym:

Reklama

– To może jednak wypiszemy Zosię z przedszkola? Może mama by się zajęła Zosią?

Nie mogę. Po prostu nie mogę tego słuchać. Zosia uwielbia swoje przedszkole. Uwielbia te dzieci, te piosenki, te swoje małe rytuały. Nie mogę jej tego zabrać tylko dlatego, że nie starcza nam na wszystko. W naszym domu jogurt kupuje się tylko w promocji. Zosia chciała ostatnio te z kolorowymi kulkami na górze. Spojrzałam na cenę i powiedziałam, że „niezdrowe”. A potem wróciłam do tych z najniższej półki – dwa za 3.50. Ludzie myślą, że jak nie masz długów, to znaczy, że ci się powodzi. A my po prostu nie mamy odwagi ich zaciągnąć. Nie chcemy wisieć nad przepaścią. Ale balansujemy tuż przy niej, chwytając się każdego grosza.

Wieczorem, kiedy Marek zaśnie przed telewizorem, patrzę na niego i nie wiem, czy mam go żałować, czy nienawidzić. Pracuje ciężko, ale wraca do domu z takim przekonaniem, że wystarczy być uczciwym i wszystko się ułoży. A ja… ja już nie wierzę w żadne „jakoś to będzie”. Wiem jedno – mam zaległość za przedszkole. 437 złotych. I wiem też, że nie mamy ich skąd wytrzasnąć. No, chyba że liczyć moją obrączkę. Tę samą, którą Marek założył mi na palec osiem lat temu. Tylko że wtedy to było złoto z nadzieją. A teraz to złoto beznadziei.

Nie chciałam takiego męża

– Znowu nie starcza do pierwszego? A gdzie twoje nadgodziny? – zapytał Marek, nie odrywając wzroku od telewizora.

Stałam z zamkniętym zeszytem budżetowym w dłoniach. Długopis miałam jeszcze w ustach, bo chwilę wcześniej zaznaczałam, że lodówka pustoszeje, a w przedszkolu zaległość.

– A ty wiesz, ile kosztuje samo przedszkole?! – wybuchłam. – Czynsz, rachunki, jedzenie, kredyt za pralkę… Z czego mam brać? Z powietrza?

– Nie przesadzaj. Inni też mają dzieci i jakoś żyją.

– To może idź tam, gdzie ci inni! – warknęłam. – A najlepiej przynieś ze sobą worek z pieniędzmi, bo mi już ręce opadają!

Marek podniósł się z kanapy i zbladł.

– Zaraz się okaże, że sprzedajesz złoto z komody… – rzucił z przekąsem.

Zamknęłam oczy. Palce zacisnęły się na zeszycie.

Lepiej by było, gdybyś nie był moim mężem! – wyrwało mi się.

Zapadła cisza. Taka, co boli w uszach.

Marek patrzył na mnie, jakbym go właśnie uderzyła.

– Co ty powiedziałaś?

– Nic. Zapomnij.

Ale nie zapomniał. Wyszedł. A ja zostałam sama – z zeszytem pełnym minusów i drżącymi rękami. Pomyślałam tylko: „A może on naprawdę się przestraszył… tylko czego? Że odejdę? Czy że naprawdę nie daje rady?”

Zastawiłam obrączkę

– Sylwia, nie śmiej się, dobra? – powiedziałam, zanim wzięłam łyk wina.

Siedziałyśmy na jej balkonie, obie opatulone w koce, jakby zima miała nas ochronić przed codziennością.

– Daj spokój, kiedy ja cię wyśmiałam? – zapytała, przekręcając się w moją stronę. – Co się dzieje?

Pociągnęłam nosem.

Zastawiłam obrączkę.

Sylwia milczała.

– Było do zapłaty za przedszkole. Ponad cztery stówy. W portfelu miałam dwadzieścia osiem złotych. Marek myśli, że pieniądze rosną w szafce z przyprawami. Tam ich szuka, jak czegoś brakuje.

– Boisz się prawdy? Czy jego reakcji?

Wzruszyłam ramionami, ale poczułam, jak głos mi drży.

– On myśli, że wszystko mamy pod kontrolą. A ja od miesięcy robię cuda, żeby Zosia mogła chodzić do przedszkola. Nie mam już nawet pomysłów, co kupować, żeby starczyło i się nie powtarzało. Nawet płatki Zosi przesypuję do starego opakowania, żeby nie widziała, że tanie.

Sylwia ściszyła głos.

– Myślałaś, żeby mu powiedzieć?

– I co? Że sprzedaję pamiątki, żeby dziecko mogło uczyć się piosenek i trzymać kredki? Powie, że mu nie ufałam. Że oszukuję.

Zaciągnęłam się dymem z jej papierosa, choć nie palę.

– A powiedz mi, Sylwia... – zaczęłam cicho. – Czy kłamstwo w dobrej sprawie wciąż jest kłamstwem?

Nie odpowiedziała. Tylko mocniej ścisnęła moją rękę. A ja poczułam, że robię się pusta w środku – jak ta szkatułka po obrączkach, którą zakleiłam taśmą i schowałam na dnie szafy.

Znalazł kwitek z lombardu

Znalazł to przypadkiem, kiedy szukał papieru do drukarki. Ja bym nawet nie pamiętała, że ten paragon wrzuciłam między stare rachunki w szufladzie biurka.

– Magda... co to jest? – jego głos był dziwnie spokojny. Zbyt spokojny.

Obróciłam się od kuchenki. W rękach trzymałam łyżkę i garnek z zupą. Pachniała koperkiem, ale nagle straciłam apetyt.

– Pokaż – powiedziałam. Ale nie musiałam patrzeć. Już wiedziałam.

Podał mi skrawek papieru, brązowy nadruk, ledwo czytelny: „Zastaw przyjęto. Suma: 430 zł”.

– To twoje? – zapytał. – Co zastawiłaś?

Odłożyłam garnek, ściereczka upadła na podłogę.

– Obrączkę – wyszeptałam. – Potrzebowałam pieniędzy na przedszkole. Nie miałam wyjścia.

Patrzył na mnie tak, jakby w jednym momencie nie poznawał mnie i rozumiał wszystko naraz.

– Bez słowa? – powiedział cicho. – Po prostu poszłaś i oddałaś to... to, co miało być na zawsze?

– A co miałam zrobić, Marek? Pójść do ciebie i powiedzieć, że nie mamy na edukację dziecka, że jesteśmy dorosłymi ludźmi, którzy nie ogarniają?

Podniósł głos, pierwszy raz od miesięcy.

– Tak! Właśnie to miałaś zrobić!

Milczałam. On oddychał ciężko, ja stałam jak zaklęta. A w powietrzu wisiała ta jedna obrączka, cięższa niż wszystkie nasze rachunki razem wzięte.

To była moja zguba

Trzasnęłam drzwiami, chociaż wiedziałam, że Zosia dopiero zasnęła. Ale nie mogłam inaczej. Czułam, że jeśli nie wyjdę, to albo coś rozwalę, albo powiem coś, czego już nie cofnę. Szłam bez celu, w klapkach i cienkiej bluzie. Wiatr niósł kurz z chodników, powietrze było lepkie. Przemykałam między światłami latarni, jak cień. Jak ktoś, kto nie wie, gdzie powinien być, ale wie, że nie tam, gdzie jest. Zatrzymałam się na moście. Nie dlatego, że miałam jakieś dramatyczne myśli. Po prostu potrzebowałam przestrzeni. Wody. Czegoś, co płynie i nie stoi jak moje życie.

Patrzyłam, jak światła miasta odbijają się w rzece. Migoczą, gasną, rozpływają się. Jak nadzieje. Wyciągnęłam telefon. 5 nieodebranych od Marka. 1 od Sylwii. I wiadomość: „Gdzie jesteś? Porozmawiajmy. Proszę”. Usiadłam na barierce. Nogi zwisały bezwładnie. Czułam się lekka, pusta, przezroczysta. Tak wygląda zmęczenie, którego nie uleczy sen. Tak czuje się kobieta, która przez miesiące dźwigała coś, czego już dłużej nie udźwignie sama. Minął mnie chłopak na hulajnodze. Spojrzał i uśmiechnął się niepewnie. Może myślał, że czekam na kogoś. A może wyczuł, że coś się we mnie sypie. Spojrzałam na swój palec. Pusty. Jakbym zrzuciła z siebie znak, że należę do kogoś. Ale to nie była wolność. To była zguba.

Coś we mnie się cofnęło

Wróciłam późno. Zosia nadal spała. W kuchni paliła się tylko lampka nad zlewem. Marek siedział przy stole, oparty łokciami o blat, w dłoniach trzymał moją obrączkę. Serce mi zadrżało. Nie dlatego, że ją miał – wiedziałam, że wykupi. Znałam go zbyt dobrze. Ale bałam się tego, co teraz powie.

– Masz ją z powrotem – powiedział cicho, nie patrząc na mnie. – Była w tym samym miejscu, co nasze pierwsze kolczyki. Te za dwie dychy z jarmarku.

Nie odpowiedziałam. Usiadłam naprzeciwko. Milczeliśmy chwilę, słuchając tylko tykania zegara.

– Nie chodzi o złoto – odezwał się w końcu. – Chodzi o to, że zrobiłaś to sama. Że nie powiedziałaś mi nic. Nawet słowa.

Nie chciałam cię obciążać – wyszeptałam. – Już i tak ciągniesz wszystko. A ja… ja się bałam, że jak powiem, to ty też się rozpadniesz.

Spojrzał na mnie. Oczy miał czerwone, jakby nie spał, albo… płakał.

– Magda, ja nie potrzebuję, żebyś była bohaterką. Ja chcę wiedzieć, co się z tobą dzieje. Chcę być częścią tego bałaganu. Nawet jeśli jest wstydliwy. Nawet jeśli boli.

Zacisnęłam usta. Przez sekundę chciałam rzucić się mu w ramiona, powiedzieć „przepraszam” i że wszystko naprawimy. Ale coś we mnie się cofnęło.

– A jeśli już nie umiemy razem być w tym samym bałaganie?

Nie odpowiedział. Pomiędzy nami zostało tylko to pytanie. Wisiało w powietrzu jak para – ciche, gorące i pełne żalu.

Zastawiłam kawałek siebie

Minęły trzy dni. Śniadania jedliśmy w ciszy. Zosia jakby coś wyczuwała – mniej mówiła, więcej tuliła się do mnie, czasem patrzyła na nasze dłonie. Jakby szukała obrączek. Wczoraj wieczorem Marek położył swoją na szafce nocnej. Nie powiedział nic. Ja też nie zapytałam. Moja leży w pudełku, w którym trzymam guziki bez pary. Odkąd ją wykupił, nie miałam odwagi założyć jej z powrotem. Jakby z każdym dniem ważyła więcej.

Nie wiem, czy to się jeszcze sklei. Może to tylko pęknięcie. Może wystarczy jeden gest, jedno słowo, by znów być razem, naprawdę razem. Ale może to już początek końca. Może byliśmy jak ta obrączka – z zewnątrz błyszczący symbol, a w środku porysowany, pełen niewypowiedzianych rozmów. Wieczorem siedzę na balkonie. W dłoni trzymam kubek po herbacie, a na kolanach rysunek Zosi – domek, słoneczko, trzy uśmiechnięte buzie. „Moja rodzina” – napisała drukowanymi literami. Patrzę na ten rysunek i czuję, że może jeszcze nie wszystko stracone. Ale też wiem, że nawet jeśli tak, to nie będę tą samą Magdą. Zastawiłam kawałek siebie. I nie wiem, czy kiedykolwiek go odzyskam. Spojrzałam na palec. Nadal pusty. I może dobrze. Może teraz trzeba sobie zasłużyć, żeby znów go czymś ozdobić.

Magda, 40 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama