Reklama

Gdyby pewnego dnia ktoś zadał mi pytanie, który prezent w życiu najbardziej mnie zaskoczył, bez wahania przywołałabym w pamięci zdarzenie sprzed pięciu lat.

Reklama

Właśnie wtedy w mojej skrzynce pocztowej znalazłam wiadomość z biura notarialnego, z prośbą o skontaktowanie się z nim, kiedy będzie mi to odpowiadać. Kompletnie nie wiedziałam, o co może chodzić, byliśmy na bieżąco ze wszystkimi zobowiązaniami, ale pomimo tego poczułam, jak mocniej zabiło mi serce.

Trochę się obawiałam

To było dziwne uczucie. Z jednej strony odczuwałam lekki niepokój, a z drugiej ekscytację, że może to być coś pozytywnego. Nadawcą listu była kancelaria reprezentująca władze miasta. Pokazałam pismo mojemu mężowi. Tylko wzruszył ramionami i poradził mi, abym zajęła się tym jeszcze przed końcem roku.

– Lepiej zostawić wszelkie niepowodzenia za sobą i rozpocząć nowy rok bez obciążeń, jeśli chodzi o niemiłe sprawy.

– Ja mam dobre przeczucia co do przyszłości. A jak u ciebie? Wierzysz w przesądy? – rzuciłam żartobliwie, choć w głębi duszy przyznawałam mu rację, bo sama nie byłam od nich wolna.

Kolejnego poranka wykręciłam numer do kancelarii i ustaliłam termin spotkania. Kiedy pojawiłam się na miejscu, recepcjonistka powitała mnie z uśmiechem i gestem ręki wskazała drzwi prowadzące do gabinetu.

Dostałam spadek

Zza swojego biurka energicznie wstał korpulentny mężczyzna w garniturze, szeroko się uśmiechając. Uścisnęliśmy sobie ręce, a on gestem zaprosił mnie, abym spoczęła na krześle.

– Nasza kancelaria współdziała z magistratem i w pewnych kwestiach jest jego zewnętrznym reprezentantem – oświadczył. – Z radością pragnę panią poinformować, iż zgodnie z ustawą reprywatyzacyjną, jako jedyna spadkobierczyni, nabyła pani prawo własności do nieruchomości położonej w obrębie Krakowa.

– Nie za bardzo rozumiem – zdziwiłam się. – Nieruchomość w Krakowie? Jak to? Chyba zaszła jakaś pomyłka.

– Jak wynika z ksiąg wieczystych, przed wybuchem II wojny światowej posesja, dom i ogród należały do Franciszka i Faustyny K. – przerwał mi moje rozmyślania notariusz.

Poczułam, jak budzi się we mnie nadzieja.

– To byli moi dziadkowie. Już nie żyją.

Facet przytaknął ruchem głowy.

Wszystko się zgadzało

– A więc to nie pomyłka – na jego twarzy zagościł uśmiech. – Zgodnie z dekretem o nacjonalizacji, stracili oni prawo własności do swojego majątku i zostali przymusowo przesiedleni do pokoju w mieszkaniu kwaterunkowym w Krakowie. W następnym roku przenieśli się na Ziemie Odzyskane i ostatecznie osiedlili we Wrocławiu, gdzie zamieszkali przy ulicy Henryka Sienkiewicza.

– I tam mieszkali aż do śmierci… – powoli zaczynało do mnie docierać, że moja obecność w tym gabinecie nie była przypadkowa. – Ojciec nigdy nie wspomniał, że dziadkowie przeprowadzili się z Krakowa. Odeszli, gdy byłam jeszcze mała.

– No i proszę, jesteśmy na miejscu – rzucił prawnik z uśmiechem, jakby właśnie opowiedział świetny dowcip. – A właściwie to w pani nowym lokum. Ten dekret, na podstawie którego podejmowano decyzje, już jakiś czas temu uznano za niezgodny z obowiązującym prawem i unieważniono wszystkie postanowienia z niego wynikające. Teraz urząd miasta szuka prawowitych spadkobierców i kiedy już ich znajdzie, przekazuje im z powrotem ich własność.

– Czyli to znaczy, że naprawdę mam w Krakowie swój dom? – nadal nie mogłam wyjść z podziwu.

– Tak, dom piętrowy. Z tego, co wynika z papierów, ma około 300 metrów kwadratowych powierzchni, a przez ostatnie trzydzieści lat działało w nim przedszkole – dorzucił notariusz.

– Nie do wiary!

– Tylko że budynek jest w dość kiepskim stanie, bo przez ostatnich 15 lat praktycznie nic tu nie remontowali – dodał jeszcze na sam koniec.

Remont nas przeraził

Kiedy wróciłam do mieszkania i opowiedziałam, co się wydarzyło, moi bliscy nie posiadali się z radości i ekscytacji. Odkurzyłam stary album ze zdjęciami naszej rodziny i następnego wieczoru zasiedliśmy razem, by pooglądać fotografie dziadków. Przeglądałam je jako mała dziewczynka, ale wtedy nie zwracałam uwagi na dom widoczny w tle. Teraz podziwialiśmy piękne komody, krzesła i efektowne schody...

– Adwokat wspominał, że budynek jest w opłakanym stanie – ostudziłam entuzjazm domowników. – To już nie wygląda tak, jak kiedyś.

– Mamo, nie narzekaj – odezwał się Wojtek. – Dom to zawsze dom. Wyobrażacie sobie te 300 metrów kwadratowych? – nie mógł ukryć podekscytowania. – W końcu będę miał swój własny kąt!

Mało pamiętałam dziadka

Gdy minęło kilka dni, razem z małżonkiem ruszyliśmy autem, żeby zobaczyć nasz nowy nabytek. Przez całą podróż rozmyślałam o latach dziecięcych. Usiłowałam przywołać opowiadania ojca na temat dziadków i naszych korzeni. Mało z tego zapamiętałam, albo tata niewiele mi przekazał. Dziadek Franek umarł na zawał, kiedy miałam zaledwie sześć lat.

Pamiętam go jako potężnego, muskularnego faceta z bujnymi, siwymi faworytami, który podrzucał mnie pod sufit, śmiejąc się przy tym głośno. Babcia odeszła trzy lata później. To była spokojna kobieta, która kochała gotować i szyć. Podobno ustawiały się do niej kolejki wytwornych wrocławianek, bo potrafiła odtworzyć kreacje od Diora, patrząc jedynie na fotografie w katalogach.

To była rudera

Gdy dotarliśmy na miejsce, poczułam jak nogi się pode mną uginają. Okolica pełna pięknych willi prezentowała się wspaniale. Tylko jeden dom wyglądał jak obraz totalnej nędzy i rozpaczy. Oczywiście to był nasz dom.

– Chyba łatwiej go wyburzyć, niż remontować – wymamrotał bez entuzjazmu mój małżonek.

Miał rację. Budynek sprawiał wrażenie, że mocniejsze kopnięcie wystarczy, by cała konstrukcja runęła z wielkim hukiem. Nic dziwnego, że władze miasta chciały się pozbyć nieruchomości.

Kilka dni w Krakowie poświęciliśmy na dopełnianie różnych formalności. Dowiedzieliśmy się, że dom jest jeszcze obciążony hipoteką na kwotę 50 tysięcy.

– Dolicz do tego przynajmniej 100 tysięcy, które będą potrzebne na remont – mąż głośno westchnął. – Już teraz mogę ci powiedzieć, że nas zwyczajnie na to nie stać.

Jedyne wyjście to poszukać jakiegoś nabywcy i gdy już przyjmiemy spadek, sprzedać nieruchomość osobie zainteresowanej naszą propozycją.

Dom miał swoje tajemnice

Zanim wyruszyłam w drogę powrotną do swojego mieszkania, postanowiłam odwiedzić posiadłość moich dziadków. Miałam ze sobą przywieziony album. Pragnęłam zanurzyć się we wspomnieniach sprzed lat, przywołać z fotografii dawny dostatek i spokojne czasy. Wędrowałam po kolejnych pokojach.

Oglądając stare zdjęcia, próbowałam sobie wyobrazić, jak by to wyglądało, gdybym stała po drugiej stronie aparatu. Na jednej z fotografii, zrobionej w suterenie, która kiedyś służyła jako jadalnia dla służby, mój dziadek pozował przed jakimiś drzwiami. Zerknęłam na ścianę w tym samym miejscu. Była całkiem gładka. Biorąc pod uwagę układ domu, logicznie rzecz biorąc, za nią nie powinno być żadnego pomieszczenia. Ale w takim razie, dokąd mogły prowadzić drzwi widoczne za plecami dziadka na tym starym zdjęciu?

Znalazłam coś cennego

Zastukaliśmy w ścianę, ale odgłos był stłumiony przez grube warstwy starych tapet, przyklejanych jedna na drugą przez wiele lat. Mąż oderwał tapety, ale pod spodem była tylko ściana z gipsu. Kilka razy uderzył młotkiem i stary gips zaczął się sypać na podłogę. Pod nim zobaczyliśmy deski pokryte siatką. Oderwaliśmy jedną deskę i naszym oczom ukazały się… drzwi.

Za drzwiami kryła się mała spiżarnia. Zdziwiłam się niesamowicie, gdy na jednej z półek, pomiędzy różnymi przedmiotami o rozmaitej wartości, znalazłam starannie owiniętą w gazety i materiał zastawę stołową dla 32 osób, wykonaną z przepięknej, przezroczystej porcelany typu bone china, znanej też jako białe złoto. Oznaczenia na spodzie filiżanek i talerzy wskazywały, że zastawa pochodzi z 1897 roku i została wyprodukowana w jednej z najbardziej renomowanych i ekskluzywnych wytwórni porcelany. To musiało być drogie.

Nasze życie się zmieniło

Następnego roku przeprowadziliśmy się do wyremontowanej kamienicy w sercu Krakowa. Okazało się, że zastawa była jedną z niewielu kompletnie ocalałych z tamtych czasów.

Dzięki niej i kolekcji 12 przepięknych porcelanowych figurek Rosenthala z XIX wieku, które również odnaleźliśmy w spiżarce, udało nam się spłacić hipotekę, a nawet zostało na remont mieszkania. To odkrycie sprawiło, że postanowiłam poszukać swoich korzeni. Moja rodzina musiała kiedyś być znacząca, skoro było ją stać na tak kosztowną porcelanę!

Maria, 45 lat

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama