Reklama

Nie wiem, co mnie bardziej skusiło na tę wycieczkę do Splitu – promocja last minute, zdjęcia w folderze, czy może po prostu zmęczenie moim własnym życiem. Takim do bólu poukładanym, do bólu nudnym. W każdym razie – poleciałam. Sama. Bez dzieci, bez byłego męża, bez bagażu emocjonalnego, za to z walizką pełną strojów kąpielowych, których nie miałam okazji założyć od lat. Split przywitał mnie zapachem lawendy i dźwiękiem rozmów, których nie rozumiałam, ale których chciałam słuchać godzinami. Piłam białe wino na promenadzie, czytałam głupie książki i pozwalałam, żeby mi słońce wypalało resztki rozsądku z głowy. A potem poznałam kogoś.

Reklama

Wyglądał jak z reklamy

– Przepraszam, pani z Polski? – zapytał, kiedy stałam z nosem wciśniętym w mapę, jak pierwsza lepsza turystka. Nawet nie podniosłam głowy, bo miałam już serdecznie dość tych wszystkich „pomocnych” typów, co niby tylko pytają, a potem próbują wcisnąć bransoletki albo masaż stóp na plaży.

– A co, zgubiłam się na tyle spektakularnie, że widać to z daleka? – burknęłam, nie odrywając wzroku od planu miasta.

– Nie, po prostu... stoi pani pod tablicą z napisem „Wycieczki z przewodnikiem po polsku” – odparł, a ja dopiero wtedy uniosłam głowę.

O ja cię. Wyglądał jak reklama oliwy z oliwek. Śniada skóra, kilkudniowy zarost, uśmiech nieprzyzwoicie biały jak na człowieka, który pewnie jada czarne oliwki i pije czarną kawę litrami.

– Luca – przedstawił się, wyciągając rękę. – Przewodnik. Mówię trochę po polsku. Nauczyłem się od byłej dziewczyny. Bardzo temperamentna kobieta – dodał z miną tak niewinną, że aż śmiesznie to zabrzmiało.

– Bożena – rzuciłam, ostrożnie podając mu dłoń. – Sama nie wiem, czy bardziej interesują mnie ruiny pałacu Dioklecjana, czy twoje byłe kobiety.

Roześmiał się głośno, aż kilka gołębi odleciało z ławki. I właśnie wtedy poczułam, że zapowiada się interesujący dzień. A może nawet tydzień.

– Zapraszam na wycieczkę. Po drodze pokażę pani coś, czego nie ma w żadnym przewodniku – mrugnął porozumiewawczo. I zanim zdążyłam zareagować, już szedł przed siebie. A ja? No cóż. Poszłam za nim. Jak ta głupia.

Był czarujący i bezczelny

– To tu – oznajmił Luca, zatrzymując się przy niepozornej bramie, schowanej między dwoma kawiarenkami. – Mało kto tu zagląda. Turyści lecą tam, gdzie im pokazano w folderach. A tu? Cisza. Historia. I bardzo dobry widok.

Widok to ja mam niezły od kilku minut – mruknęłam pod nosem, ale na tyle głośno, że się uśmiechnął. Drań.

Weszliśmy po wąskich schodkach, a potem jeszcze wyżej, na dach jakiegoś starego domu. I faktycznie – Split rozciągał się pod nami jak z pocztówki. Dachy czerwone jak papryka, morze błękitne jak z reklamy pasty do zębów. Gdybym była typem sentymentalnym, może nawet bym się wzruszyła.

– Piękne, prawda? – spytał, stając obok mnie. Za blisko.

– Tak, tylko jeszcze brakuje ciebie z gitarą, żebym mogła się rozpuścić jak mozzarella – odparłam, robiąc krok w bok.

– Gitara była wczoraj. Dziś mam tylko siebie. – Luka spojrzał na mnie z uśmiechem, jakby wiedział, że mnie drażni i bardzo mu to pasowało.

– Jesteś zawsze taki... pewny siebie?

– Tylko kiedy wiem, że kobieta przede mną jest intrygująca.

Parsknęłam śmiechem. To było zbyt tanie, nawet jak na standardy południowego uroku osobistego.

– Powiedz mi lepiej, ilu Polkom już to powiedziałeś?

– Dziś? – zapytał, jakby się nad czymś poważnie zastanawiał. – Jednej.

Zrobiłam minę, która miała wyrażać dokładnie tyle, co „no jasne, opowiadaj dalej”, i wróciłam do podziwiania widoku. A w głowie już sobie notowałam: czarujący, bezczelny, niebezpieczny. W sam raz na tydzień. Bo tylko tyle zostało mi wakacji.

Luca sprawiał, że się śmiałam

Kolejne dni minęły jak w filmie. Tylko że nie takim, gdzie wszystko dzieje się w klimatycznym Nowym Jorku i bohaterki noszą buty za pół pensji. Bardziej jak w tych starych, włoskich, gdzie kobieta ma podwiniętą spódnicę, włosy potargane od wiatru i znowu się śmieje. Bo Luca sprawiał, że się śmiałam.

– Bożena, dzisiaj nie robimy nic turystycznego – zapowiedział któregoś ranka, kiedy zamiast mapy trzymał w dłoni koszyk piknikowy. – Jedziemy za miasto.

– A jeśli jesteś seryjnym mordercą i mam skończyć w rowie pod Splitem?

– To przynajmniej umrzesz z widokiem na góry – odpowiedział z kamienną twarzą, po czym puścił mi oko. No i pojechałam.

Zatrzymaliśmy się w jakiejś zatoczce, gdzie zamiast turystów były tylko sosny, śpiew cykad i totalna cisza. Rozłożył koc, wyjął butelkę wina i oliwki, które podobno sam marynował. Jasne.

– Wiesz, czego najbardziej zazdroszczę Chorwatom? – powiedziałam, przegryzając pomidora serem. – Że im wszystko smakuje, wygląda i brzmi jak z folderu.

– A ty? – spytał. – Ty czego pragniesz w życiu?

Popatrzyłam na niego z ukosa. No błagam cię, Luca. Czego pragnę? Przestać się zakochiwać w nieodpowiednich facetach, na przykład. Ale nie powiem mu tego. Jeszcze by pomyślał, że chcę czegoś więcej niż tego idiotycznego, słonecznego flirtu.

– Pragnę, żebyś przestał zadawać takie pytania i podał mi więcej wina – powiedziałam. I podał. A potem dotknął mojej dłoni. I nic więcej. Ale to „nic” wystarczyło, żebym całą drogę powrotną do miasta gapiła się w okno jak nastolatka, co wraca z pierwszego pocałunku. Tylko że to nie był pierwszy. I nie był też ostatni.

Coś mi nie pasowało

Nie wiem, kiedy przestałam być „turystką z Polski”, a zaczęłam być tą, którą Luca łapał za rękę przy przechodzeniu przez ulicę. Tą, którą obejmował w kinie na dachu. Tą, z którą dzielił się ostatnim kawałkiem ciasta figowego, twierdząc, że „tylko ty zasługujesz na coś tak słodkiego”. Cukrzyca powinna mnie dopaść od tych tekstów.

Nigdy nie miałem takiej kobiety – szepnął któregoś wieczora, siedząc ze mną na schodach pod katedrą św. Duje. – Dojrzałej. Silnej. Z charakterem. Większość dziewczyn... – zamilkł, patrząc mi w oczy.

– Większość dziewczyn co? Ma jeszcze mleko pod nosem? – rzuciłam, przekręcając głowę.

– Nie, po prostu... one są inne. Ty jesteś jak dobre wino. Albo sól – uśmiechnął się. – Niezbędna. Ostra.

Nie powiem, żeby mnie to nie rozczuliło. Zwłaszcza że miał tę swoją ciepłą dłoń na moim kolanie, a ja miałam serce, które właśnie wykonało skok na główkę do basenu bez wody.

– Powiedz mi jedno – zapytałam. – Czemu ja?

– Bo kiedy powiedziałaś „czy mam wypisaną turystkę na czole?”, wiedziałem, że muszę cię poznać.

– I tak po prostu? Nie masz żadnego planu, jak mnie rozkochać i zostawić?

Zamilkł na sekundę. Tylko sekundę. Ale ja to zauważyłam.

– Nie – odpowiedział, zbyt szybko.

Ale wtedy jeszcze nie miałam ochoty rozgrzebywać tego „zbyt szybko”. Bo śmierdziało mi to tylko troszeczkę. A ja byłam zbyt zajęta tym złudzeniem, że jestem dla kogoś najważniejsza. Przynajmniej na tym chorwackim niebie.

Siedział z jakąś blondyną

Zaczęło się od błahostki. Zgubiłam okulary przeciwsłoneczne. Wkurzona jak osa, wróciłam wcześniej z plaży, bo Luca miał coś „do załatwienia” – cokolwiek to znaczyło – i miałam dzień wolny od jego czułych szeptów. Weszłam do kawiarni, w której zawsze brałam kawę na wynos, i wtedy go zobaczyłam. Siedział przy stoliku. Z jakąś blondyną. Typ: młodsza ode mnie o ćwierć wieku, nogi do nieba, usta jakby przed chwilą zeszła z planu reklamy błyszczyka. I śmiała się. Tak jak ja się śmiałam. I trzymała jego dłoń. Tak jak ja ją trzymałam.

Stanęłam jak wryta. Może to kuzynka, może znajoma, może, cholera, cokolwiek. Ale wtedy ona wstała, nachyliła się nad jego twarzą i pocałowała go tak, jak ja go całowałam wczoraj. Nie „buzi-buzi”, tylko porządnie. Z językiem. Tak, widziałam. I wtedy Luca mnie zobaczył i zamarł. Jak z filmu. Tylko że w filmach potem kobieta rzuca w niego winem, albo odwraca się i biegnie w deszczu. Ja nie miałam wina. I nie padało. Więc po prostu odwróciłam się na pięcie i wyszłam. Powoli. Jak dama. Chociaż wszystko we mnie krzyczało. Dopiero w pokoju rzuciłam klapkami o ścianę i zaczęłam kląć jak szewc. Po polsku, po chorwacku, po włosku, po wszystkiemu, co znałam. A znałam sporo. W końcu jestem kobietą doświadczoną.

– Ty głupia babo – powiedziałam sobie do lustra. – Ty i twoje figowe ciasto. Ty i twoje zachody słońca. Brawo, Bożena. Brawo.

A wieczorem oczywiście dostałam SMS-a. „To nie tak, jak myślisz”. Jasne, Luca. To nigdy nie jest tak.

To nie była miłość

Nie odpisałam. I nie dlatego, że byłam zraniona. Byłam. Ale nie tylko. Po prostu nie miałam już siły wdawać się w tani teatrzyk z tekstami typu „ona nic dla mnie nie znaczy” i „to było, zanim cię poznałem”. Gdybym chciała słuchać takich bredni, zostałabym z byłym mężem. Zamiast tego spakowałam walizkę dzień wcześniej i zrezygnowałam z ostatniego spaceru po starówce. Zamiast pożegnalnej kolacji – kupiłam wino w sklepie, chipsy i zjadłam je w hotelowym łóżku, oglądając reality show po chorwacku. Nie rozumiałam ani słowa, ale szczerze? Lepsze to niż jego kolejne „to skomplikowane”.

Rano, w drodze na lotnisko, taksówkarz puścił jakąś sentymentalną piosenkę, a ja pierwszy raz się uśmiechnęłam. Naprawdę się uśmiechnęłam. Bo nie. To nie była miłość. To nawet nie był porządny romans. To był tydzień, który przypomniał mi, że nadal mogę być pożądana. Że nadal potrafię się śmiać. I że nadal potrafię wrzucić emocje do kosza, jeśli tylko trzeba. Luca napisał jeszcze trzy razy. Wszystko przeczytałam. Nic nie odpowiedziałam. I tak, wróciłam z wakacji z opalenizną, smakiem fig w ustach i lekko poturbowanym sercem. Ale też z poczuciem, że moje 58 lat to nie zmierzch, tylko całkiem niezły środek filmu.

Bożena, 58 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama