Reklama

Nazywam się Kasia, mam trzydzieści sześć lat, jestem żoną Michała od dziesięciu lat i mam dwójkę dzieci — Zosię i Jasia. Pracuję zdalnie jako graficzka i właściwie całe moje życie toczy się między ekranem laptopa, garnkami a kolejną porcją prania, której nie mam siły składać. Michał pracuje dużo poza domem. Wraca późno, bywa zmęczony, czasem milczący i niestety czasem opryskliwy. Nigdy nie było między nami dramatów, więc przez lata sądziłam, że wszystko jest „w porządku”. Z wyjątkiem świąt. Bo święta to był dla mnie zawsze czas napięcia. Nie chodzi o to, że trzeba posprzątać, ugotować, przygotować prezenty — z tym wszystkim dawałam sobie radę. Chodzi o teściową, która od ustalała, jak będą wyglądały nasze święta. Nawet jeśli odbywały się w moim domu.

To ona dyktowała, jakie potrawy muszą być na stole. To ona poprawiała dekoracje, jak tylko odwróciłam się na chwilę. To ona ustalała, kto siedzi przy którym końcu stołu — jakbyśmy wszyscy byli jej podwładnymi. Michał? Michał zawsze stawał po środku i mówił: „Daj spokój, to tylko jeden dzień, nie rób afery”. Więc nie robiłam. Zgadzam się. Dla świętego spokoju. Żeby nie było kłótni. Ale w tym roku miałam plan i chciałam, żeby te święta były nasze, a nie „tak jak babcia chciała”. Tyle tylko, że… znowu dałam się wciągnąć. Znowu pozwoliłam jej wejść do kuchni, znowu odpuściłam i znów coś we mnie pękło.

Teściowa zawsze psuła mi święta

Stałam i w pocie czoła zagniatałam ciasto na pierogi. Oczywiście nie po mojemu, ale z przepisu teściowej, bo takie ponoć są najlepsze. Od lat używałam tej receptury w święta, chociaż normalnie przez cały rok robiłam to po swojemu. Nagle do kuchni wszedł mój mąż Michał. Nawet nie zdjął kurtki, tylko przysiadł na blacie i patrzył w telefon.

– Myślałam, że w tym roku zrobimy wreszcie te pierogi z dynią, dzieci je uwielbiają… – powiedziałam ostrożnie, mieszając farsz.

– Wiesz, że mama uważa, że to nie są „prawdziwe świąteczne potrawy”. Po co prowokować? – mruknął, nie podnosząc wzroku. – I tak już się denerwuje, że nie jesteśmy u niej.

– Ale to nasz dom. Czy ja mogę chociaż raz zdecydować, co ugotuję? – odłożyłam łyżkę, zmęczona.

Zawsze musi być jakaś drama… – rzucił z westchnieniem i zniknął do pokoju, jakby miał mnie dość.

Zostałam sama przy kuchennym blacie, a w głowie miałam tylko jedną myśl: Czemu to zawsze ja mam odpuścić? Czemu on nawet nie próbuje mnie wesprzeć? Czuję się jak pomoc domowa, nie jak partnerka. Nikt się ze mną nie liczy – ani jego matka, ani on. Nie chodziło przecież tylko o pierogi. Chodziło o to, że ja jestem w tym układzie przezroczysta. Gotuję, sprzątam, planuję święta, a potem i tak ktoś mówi mi, że „lepiej byłoby inaczej”. I tym kimś jest zawsze jego matka.

Znów zrobiłam, jak trzeba

Właśnie wałkowałam kolejny płat ciasta kiedy usłyszałam za sobą znajomy głos: – Ojej, a czemu kapusta z grzybami nie jest w tej brązowej misce? – spytała teściowa z udawanym rozbawieniem. – W tamtej zawsze lepiej smakowała.

– Bo tamta była w zmywarce… ale przecież smak się nie zmienia od miski – odparłam, próbując się uśmiechnąć.

– Oj, jeszcze młoda jesteś, nie wiesz, jak to działa – rzuciła chichocząc. – No dobrze, zrobię to po swojemu, nie przejmuj się.

Zanim zdążyłam zareagować, sięgnęła po łyżkę i zaczęła mieszać i doprawiać po swojemu farsz. Mój farsz, który według mnie już był gotowy i idealnie przyprawiony. Stałam jak idiotka, patrząc, jak poprawia to, co zrobiłam, jakby nie ufała, że umiem ugotować najprostszą wigilijną potrawę.

– Ale ja już doprawiłam – powiedziałam cicho.

– A, to tylko troszeczkę, tak jak moja mama zawsze robiła. Czasem wystarczy szczypta czegoś, żeby było „jak trzeba”.

Nie odezwałam się. I tak by mnie nie usłyszała. Dlaczego ja jej pozwalam? Przecież to moja kuchnia i moje święta. Miałam to podłe wrażenie, że znowu czuję się jak gość we własnym domu.

W międzyczasie teściowa wzięła jeszcze jedną łyżkę farszu do ust, skrzywiła się teatralnie: – No widzisz, właśnie. Zabrakło majeranku. Ale spokojnie, zaraz ci pokażę, jak to się robi.

Oddałam jej miejsce przy blacie, poszłam do łazienki i zamknęłam za sobą drzwi. Nie miałam siły stać tam i patrzeć, jak znów psuje mi kolejne święta. Łzy napływały mi do oczu, ale starałam się być silna, bo co innego mi pozostało?

Miałam coraz mniej do powiedzenia

– Mamo, a gdzie kluski z makiem? Przecież zawsze znikały pierwsze ze stołu – powiedziała Zosia, rozglądając się po kuchni.

– W tym roku jest kutia… – odpowiedziałam, ścierając dłonie w ściereczkę. – Babcia powiedziała, że to bardziej tradycyjne.

– Ale my nie lubimy kutii… – burknął Jaś zza siostry, wyraźnie zawiedziony. – Kluski z makiem są lepsze.

Zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, usłyszałam zza ściany głos Michała. Rozmawiał z matką, cicho, ale wystarczająco głośno, żeby do mnie dotarło.

– No widzisz, mówiłem ci, że ona znowu coś zmienia…

Zamarłam. Dosłownie. Jakby ktoś wyłączył mi dźwięk w środku głowy. Próbowałam zrozumieć, jak to jest, że robię wszystko, co każą, rezygnuję z siebie, zawsze ustępuję, a i tak wiecznie jestem niewystarczająca. Wyprostowałam jednak plecy i bez zająknięcia usiadłam do wigilijnego stołu. Odegrałam swoją coroczną rolę uśmiechniętej i zadowolonej z życia żony oraz synowej, ale w głębi duszy tylko czekałam, aż to wszystko się już skończy.

W końcu kolacja dobiegła końca

Było już po wszystkim. Po opłatku, po kolacji, po tych wszystkich kurtuazyjnych życzeniach. Po odkurzonych kolędach i fałszywym uśmiechu. Dzieci rozpakowywały prezenty w pokoju, Michał włączył telewizor, a teściowa zaczęła układać naczynia „po swojemu” – jakby nie mogła po prostu wyjść albo chociaż zapytać. Ja siedziałam w kuchni i patrzyłam na brudne talerze oraz stół pełen resztek jedzenia, którego i tak nikt nie docenił. Wstałam, zgasiłam światło i wróciłam do salonu tylko po to, żeby wziąć sweter.

Michał nie spojrzał nawet w moją stronę. Miałam ochotę zniknąć, ale usiadłam na łóżku, owinęłam się kocem i w końcu… pozwoliłam sobie poczuć. Tak na serio. Bez tłumienia, bez zaciskania szczęk. Pomyślałam, że dłużej tego nie zniosę i albo zacznę stawiać granice, albo się rozsypię. Bałam się, że za dziesięć lat obudzę się jako kobieta, która wszystko robiła dla innych, a nic dla siebie. Zrobiło mi się duszno od tej ciszy. Od tego, że nikt nie zapytał mnie, jak się czuję. Nawet moje dzieci wiedziały, że „święta są po babci”, nie po mamie. A ja? Ja zniknęłam. Rozpuściłam się w barszczu, pierogach i cudzych decyzjach.

Obiecałam sobie, że od jutra coś się zmieni. Nie muszę od razu krzyczeć, wystarczy, że przestanę ciągle się na wszystko zgadzać. Postanowiłam, że zaczynam od małych rzeczy. Ale zaczynam.

Musiałam zacząć się zmieniać

Był poranek, pierwszy dzień po świętach. Wszyscy jeszcze spali, ale ja byłam już na nogach. W kuchni zrobiłam sobie mocną kawę, usiadłam przy stole i patrzyłam przez okno na sąsiedni balkon, gdzie ktoś zostawił przewieszone lampki – jeszcze błyskały na niebiesko. Usłyszałam, jak skrzypią drzwi. Michał wszedł w dresie, z rozczochranymi włosami.

– Co tak wcześnie? – mruknął, sięgając po kubek.

– Michał… w przyszłym roku nie robimy Wigilii z twoją mamą. Jedziemy w góry. Z dziećmi. Sami.

Zamarł. Zanim jeszcze wypowiedział cokolwiek, zobaczyłam po jego minie, że nie wierzy, że to naprawdę powiedziałam.

– Co? Zwariowałaś? Przecież mama się załamie!

– To nie mój problem – odpowiedziałam spokojnie. – Robię to dla nas. I dla siebie. Po raz pierwszy.

– Ale… nie możesz tak po prostu postawić sprawy. Przecież to tradycja. Mama całe życie organizowała święta…

– No właśnie, całe życie robiła to za mnie, a teraz ja chcę decydować. Wiesz, że dzieci nawet nie miały swoich klusek z makiem? Wiesz, że cały wieczór czułam się jak pomoc kuchenna, a nie gospodyni?

– Przesadzasz.

– Wcale nie. I wiesz co? Już nie będę tego tłumaczyć. Nie muszę.

Po tych słowach wstałam, wzięłam swoją kawę i wyszłam z kuchni. Serce biło mi jak szalone, ale… po raz pierwszy od dawna poczułam, że oddycham. Nie wiem, co będzie w przyszłym roku i czy rzeczywiście uda nam się wyjechać, ale wiem jedno. Nawet jeśli zostaniemy na miejscu, święta zorganizuję po swojemu, bez dyrygującej teściowej.

Katarzyna, 36 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama