„W święta spaliłem karpia, choinkę, a na końcu się ze wstydu. Teściowa mi tego nie przepuściła”
„W święta nigdy za bardzo nie angażowałem się w gotowanie, ale wyjątkowo poczułem chęć popisania się w kuchni. Niestety, to był największy błąd, jaki tylko mogłem popełnić i skoczyło się kompletną porażką. Spaliłem nie tylko świątecznego karpia, ale i o mały włos nie doprowadziłem do jednej wielkiej katastrofy”.

- Redakcja
Nie jestem typem faceta, który lubi się wychylać w kuchni, szczególnie w święta. Zwykle to moja żona i teściowa przejmowały pałeczkę, a ja trzymałem się z daleka od pierogów i barszczu. Tym razem jednak coś mnie podkusiło. Może chciałem się wykazać, a może po prostu naiwnie sądziłem, że to będzie proste. W każdym razie, zgłosiłem się na ochotnika do usmażenia karpia. Niby prosta sprawa, więc byłem pewien, że dam sobie radę, ale skończyło się katastrofą. Okazało się, że jeden niepozorny gest zamienił naszą Wigilię w coś, o czym cała rodzina mówi do dziś.
Zaczynałem żałować tej decyzji
Nie przepadałem za świątecznym zamieszaniem, chociaż starałem się nie okazywać tego przy rodzinie żony. W jej domu Wigilia była traktowana jak operacja wojskowa: każdy miał wyznaczone zadania, nikt nie mógł się spóźnić, a teściowa potrafiła jednym spojrzeniem ocenić, czy barszcz został doprawiony zgodnie z wielopokoleniową tradycją. Wchodziłem do kuchni ostrożnie, jak ktoś, kto nie chce nadepnąć na minę.
Tego roku jednak wszystko wyglądało inaczej, bo obiecałem, że pomogę przy smażeniu karpia. W mojej głowie brzmiało to jak drobna rzecz, coś w rodzaju: „przewróć na drugą stronę i gotowe”. Nikt mi nie powiedział, że w obecności teściowej każdy ruch urastał do rangi egzaminu. Stałem przy blacie, krojąc ostatnie kawałki ryby, kiedy teściowa weszła do kuchni, wstrzymując powietrze tak, jakby miała zaraz zakomenderować bitwę.
– Czy ty na pewno wiesz, co robisz? – zapytała z miną, która mówiła, że odpowiedź i tak jest dla niej oczywista.
– Robiłem to już kiedyś – odparłem, próbując brzmieć pewnie. Choć prawda była taka, że „kiedyś” oznaczało moją studencką próbę usmażenia filetów, które zamieniły się w coś pomiędzy gumą a pyłem.
– Ryba musi być sucha. Zupełnie sucha. I olej nie może być zbyt gorący. Ani zbyt zimny – pouczyła mnie, pochylając się tak, jakby oceniała stopień wilgotności powietrza.
– Wiem, naprawdę. Poradzę sobie.
Przez chwilę milczała, patrząc na mnie z tym charakterystycznym półuśmiechem, który mówił: „zobaczymy”. Miałem wrażenie, że nie czeka na efekt mojej pracy, tylko na moment, w którym popełnię pierwszy błąd. Dłonie zaczęły mi się lekko pocić. W tle choinka migotała spokojnie, zupełnie nieświadoma, że za chwilę ktoś rozpęta tu prawdziwą burzę. Nie spodziewałem się wtedy, jak bardzo odmieni się ta Wigilia i jak często potem będę jeszcze słuchał: „A pamiętasz, co zrobiłeś z karpiem?”
Teściowej wszystko nie pasowało
Kiedy zabrałem się za obtaczanie kawałków ryby w mące, teściowa krążyła wokół mnie jak sokół wypatrujący najmniejszego potknięcia. Jej spojrzenie dosłownie wierciło mi dziurę w plecach. Żona co chwilę zaglądała do kuchni, próbując łagodzić atmosferę uśmiechem, który miał mnie uspokoić, choć działał odwrotnie. W końcu teściowa nie wytrzymała i sama sięgnęła po talerz z karpiem.
– Zbyt grubo obtoczyłeś. Ryba się udusi pod tą mąką – stwierdziła z pełną powagi miną – Mąka ma tylko otulić. Lekko, ledwo co. Jak mgiełka.
– Udusi…? – wymknęło mi się, zanim zdążyłem ugryźć się w język – Nie wiedziałem, że mąka może być mgiełką – mruknąłem, skupiając się na smażeniu, by nie odpowiadać nic więcej.
Teściowa stanęła obok mnie, tak blisko, że czułem zapach jej perfum, mieszający się z aromatem cebuli i oleju. Wskazała na patelnię.
– Olej jest za gorący. Zmniejsz ogień.
– Dopiero co go zwiększyłem – zauważyłem, próbując trzymać nerwy na wodzy.
– Dlatego teraz musisz go zmniejszyć. Inaczej wszystko się spali.
– Nic się nie spali, mam to pod kontrolą.
W tej samej chwili jeden z kawałków karpia prychnął w oleju, pryskając na blat. Teściowa uniosła brew w geście triumfu.
– Słyszysz? On już krzyczy.
– To normalne, gdy się smaży – powiedziałem, choć zaczynałem czuć, jak napięcie zaciska mi ramiona.
– Normalne jest to, że ktoś wie, co robi – skwitowała.
Przez moment rozważaliśmy z żoną wymianę spojrzeń, które miały mi dodać otuchy, lecz teściowa znów stanęła między nami, jakby pilnowała porządku. Czułem, że ta Wigilia zmierza w kierunku, którego absolutnie nie przewidziałem. A karp wydawał się zaczynać własną, niewypowiedzianą wojnę.
Potem było tylko gorzej
Patelnia zaczęła syczeć coraz głośniej, a ja czułem, jak pot spływa mi po skroni. Olej bulgotał podejrzanie, choć nie przyznałbym tego przed teściową nawet pod groźbą przesłuchania. Wrzuciłem kolejny kawałek karpia, który zanurkował w tłuszczu z odgłosem, jakby miał pretensje o swoje istnienie. Teściowa cmoknęła znacząco.
– Mówiłam, że za gorący – rzuciła, krzyżując ramiona.
– Wszystko jest w normie – zapewniłem, choć w tym samym momencie patelnia prychnęła jeszcze mocniej, jakby chciała mnie skompromitować.
Kiedy sięgnąłem po drugi talerz, mój łokieć trącił uchwyt patelni. Nie zdawałem sobie sprawy, jak niewiele trzeba, by rozpocząć prawdziwą katastrofę. Patelnię lekko przekrzywiło, a olej rozlał się na palnik, natychmiast podsycając płomień. Ogień buchnął w górę, gwałtownie i wściekle, jakby czekał na okazję.
– Odsuń się! – krzyknąłem do teściowej.
– A nie mówiłam? Ten karp cię przerósł – syknęła teściowa, choć w jej głosie pierwszy raz pojawiła się nuta paniki.
Płomień rósł, liznął brzeg drewnianej szafki i nagle wszystko przyspieszyło. Żona szukała gaśnicy, ja patrzyłem na ogień jak sparaliżowany, a teściowa próbowała zasłaniać oczy wnuczce, która wbiegła na korytarz. Dym zaczął wypełniać kuchnię, wgryzając się w gardło i oczy. Na szczęście szybko znalazła się gaśnica, a gdy biały pył poleciał na płomień, ogień cofnął się, stracił siłę i w końcu zaczął gasnąć. Kuchnia wyglądała jak pobojowisko, a ja czułem, że to dopiero początek tego, co mnie czeka.
Myślałem, że gorzej już być nie może
Kiedy dym zaczął opadać, poczułem, jak w żołądku robi mi się ciężko, choć jeszcze kilka minut wcześniej martwiłem się tylko o to, czy karp mi się nie rozpadnie. Teściowa kasłała dramatycznie, jakby ogień próbował odebrać jej głos, podczas gdy ja zastanawiałem się, jak w ogóle spojrzę jej w oczy. Żona odstawiała gaśnicę na bok, a biały proszek osiadał na wszystkim – szafkach, blacie, mojej koszuli, nawet na uschniętej gałązce jemioły, która wisiała dumnie nad kuchennym wejściem.
– Widzisz, do czego doprowadziłeś? – teściowa podniosła głos, wskazując na ślad ognia na szafce. – Przecież to cud, że dom jeszcze stoi!
– To był wypadek – wydusiłem, wciąż próbując zrozumieć, jak mogłem dopuścić do takiej sytuacji.
– Wypadek to jest, gdy komuś upadnie łyżka, a nie gdy ktoś podkłada ogień pod Wigilię! – ryknęła.
– Mamo, wystarczy – żona stanęła między nami, choć jej spojrzenie także nie należało do łagodnych.
Gdy uchylałem okno, poczułem ciepło na plecach. Odwróciłem się instynktownie i zobaczyłem, jak dym z kuchni unosił się w stronę choinki. Zanim zdążyłem cokolwiek zrobić, jedna z lampek zaczęła migotać w podejrzany sposób. Chwilę później przewód zasyczał.
– No nie, nie teraz… – wyszeptałem, ruszając w stronę drzewka.
– Co znowu? – teściowa pojawiła się tuż za mną.
– Lampki się przegrzały.
Jeden z dolnych łańcuchów na choince zaczął się tlić, jakby te kilka minut chaosu w kuchni nie wystarczyło. Żona patrzyła na mnie z niedowierzaniem, a ja czułem, że staję się żywą legendą najgorszej Wigilii w historii.
Teściowa nie chciała odpuścić
Kiedy zobaczyłem, że dolny łańcuch lampek zaczyna żarzyć się coraz intensywniej, rzuciłem się ku choince, jakbym miał jeszcze szansę zatrzymać los, który i tak już mnie dopadł. Złapałem kabel, chcąc go wyrwać z gniazdka, lecz teściowa krzyknęła tak głośno, że aż się zatrzymałem.
– Nie dotykaj tego! Jeszcze cię porazi!
– Muszę to odłączyć! – odpowiedziałem, próbując ocenić, czy ogień faktycznie ma zamiar się rozwinąć.
Klęczałem przy gniazdku, szarpiąc przewód. Lampki trzaskały delikatnie, jakby miały zamiar dołączyć do chaosu, który chwilę wcześniej rozpętałem w kuchni. W końcu kabel puścił, a choinka zgasła, zostawiając nas w półmroku salonu. Przez chwilę panowała cisza, tak gęsta, że nawet dziecko przestało płakać.
– No pięknie – odezwała się teściowa, składając ręce jak do dramatycznej modlitwy. – Najpierw kuchnia, teraz choinka. Co jeszcze?
Żona stanęła obok mnie i położyła mi dłoń na ramieniu. Nie powiedziała nic, co było mniej bolesne niż najostrzejsza krytyka. Oddychała spokojnie, ale jej milczenie mówiło jasno: „Naprawdę? W Wigilię?” Zebrałem się z podłogi, chcąc uporządkować salon, choć każde moje działanie spotykało się z teściowym westchnieniem, jakby każdy ruch tylko pogarszał sytuację. Czułem się jak intruz we własnym święcie. Patrząc na porozrzucane igły choinki i pył z gaśnicy, miałem pewność, że nikt tu już Wigilii nie uratuje. Zostały tylko zgliszcza – dosłowne i te rodzinne.
Potrzebowałem chwili spokoju
Kiedy wieczór w końcu dobiegł końca, a wszyscy siedzieli przy stole w milczeniu, czułem, jakby Wigilia stała się próbą, której nie przeszedłem. Świąteczne potrawy, choć w większości ocalone, smakowały inaczej. Może przez resztki dymu unoszące się w powietrzu, a może przez to, że nikt nie potrafił już wrócić do atmosfery sprzed pożaru. Teściowa siedziała wyprostowana jak strażnik tradycji, rzucając w moją stronę spojrzenia, które jasno dawały do zrozumienia, że to wydarzenie zapisze się w rodzinnych kronikach na zawsze.
– I pomyśleć, że to miała być spokojna Wigilia – mruknęła, nakładając sobie śledzia. Niby do siebie, choć wszyscy wiedzieli, do kogo były te słowa.
– Przepraszam – powiedziałem cicho, pierwszy raz od dawna naprawdę szczerze.
Teściowa spojrzała na mnie jak ktoś, kto ocenia, czy skrucha jest wystarczająco głęboka.
– Przeprosiny nie cofną pożaru – stwierdziła, lecz jej ton nie był już tak ostry.
Żona złapała mnie za rękę pod stołem, ściskając delikatnie. To był jedyny moment, w którym poczułem, że nie wszystko straciłem. Reszta wieczoru minęła spokojnie, choć niepokój unosił się jak cienka warstwa kurzu po gaszeniu ognia. Wszyscy chcieli już tylko dotrwać do końca świątecznej kolacji. Gdy pakowaliśmy się do wyjścia, teściowa zatrzymała mnie przy drzwiach.
– Następnym razem… – powiedziała powoli – lepiej zrób coś bez ognia.
Skinąłem głową, nie odważając się na żart. Wiedziałem, że to wspomnienie będzie wracać przy każdym karpiu, każdej choince i każdym świątecznym zapachu oleju. Może święta mają właśnie taką moc: potrafią spajać rodzinę, nawet jeśli wcześniej zdążyłem ją nieźle… osmalić.
Wojciech, 36 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Córka po rozwodzie została z niczym, więc przyjęłam ją do domu. Teraz już wiem, czemu mąż wyrzucił ją za drzwi”
- „Zrobiłam świąteczną paczkę dla starszej i samotnej sąsiadki. Ze szczęścia nie mogła powstrzymać łez”
- „Mąż zabrał mnie na sylwestra do Paryża. Miało być romantycznie, a wszystko się posypało przez 1 kłamstwo”