Reklama

Nie widziałam syna od wakacji, więc tym bardziej wyczekiwałam ich przyjazdu. Od rana szykowałam pierogi, kapustę z grzybami i sernik. Gdy w końcu wysiedli z samochodu, już z daleka widziałam, że dziewczyna ubrana była bardziej jak na Sylwestra niż do pomocy przy kuchennym stole.

Pierwsze wrażenie... paznokcie jak szpony

Drzwi się otworzyły, pies zaszczekał, a ja wybiegłam na ganek w fartuchu, z rękami umazanymi w mące. Stał tam mój syn, z uśmiechem od ucha do ucha, i ona – cała w bieli. Puchowa kurtka sięgała jej prawie do kolan, nogi jak patyki w błyszczących kozakach na obcasie. Oczy jak u sarny, makijaż jak modelka i te paznokcie. Boże drogi, takie długie, czerwone, wygięte szpony. Nie mogłam oderwać wzroku.

– Mamo, poznaj Olę – powiedział mój syn z dumą.

– Dzień dobry pani – rzuciła dziewczyna z dziwnym uśmieszkiem, nie podając mi ręki, tylko jakby nią pomachała.

– Zapraszam, wejdźcie, gorąco w kuchni, grzeje piec – powiedziałam, zerkając jeszcze raz na jej paznokcie. – Ty to chyba pierogów dzisiaj lepić nie będziesz, co?

Ola zachichotała.

– A wie pani, nie chciałabym sobie ich połamać. Robiłam je trzy godziny, u takiej pani w Warszawie, co do gwiazd jeździ.

W kuchni aż zadzwoniły słoiki w kredensie. Spojrzałam na nią, potem na mojego syna, który tylko wzruszył ramionami i szepnął:

Mamo, daj spokój, przecież Święta są.

– A pierogi to się same ulepią? – rzuciłam półgłosem, wracając do stolnicy.

Usiadła na krześle, założyła nogę na nogę i wyjęła telefon.

– Ola, chociaż pomóż trochę – zawołałam po chwili.

– Mogę ewentualnie popatrzeć i pokibicować – odparła z uśmiechem.

Gdzie się podziała skromność?

Weszłam do kuchni z kolejną miską farszu. Ola siedziała przy stole jak księżniczka, która czeka na podanie kolacji, a nie jak dziewczyna z dobrego domu, która przyszła pomóc. Święta, nie święta – u nas zawsze było wiadomo: najpierw robota, potem świętowanie. Ale ona? Palcem nie kiwnie. Nawet filiżanki po sobie nie odniosła, tylko zostawiła na stole, jakbyśmy mieli służącą.

– Chcesz może wody? – zapytałam ją w końcu. – Bo herbaty chyba już nie pijesz, co?

– Oj, dziękuję, tylko z cytryną i bez cukru, najlepiej z miodem manuka – odparła bez mrugnięcia okiem.

Zamrugałam, bo nie byłam pewna, czy dobrze usłyszałam.

– Mamy lipowy z naszego ula. Może być?

– No... może być – odpowiedziała tonem, jakby łaskawie zgadzała się na kompromis.

Zamieszałam herbatę i postawiłam przed nią kubek. Nawet nie podziękowała. Tylko znowu sięgnęła po telefon i zaczęła coś klikać.

– Nie nudzisz się trochę? – zapytałam.

– Nie no, spoko, patrzę na relacje znajomych. Wie pani, jak to jest, trzeba być na bieżąco.

– U nas na bieżąco trzeba ciasto ucierać, nie w telefon klikać – mruknęłam i odwróciłam się z powrotem do stołu.

W tym momencie do kuchni wszedł mój mąż i spojrzał na mnie pytająco. Skinęłam głową w stronę dziewczyny i powiedziałam cicho:

– Od dzisiaj mamy księżniczkę w rodzinie. Tylko jeszcze nie wiem, czy z bajki, czy z dramatu.

Mój dom to nie showroom

Następnego dnia Ola obudziła się koło dziesiątej, a może i później, bo schodziła po schodach jak królowa angielska, w szlafroczku i kapciach z puchatymi pomponami. W kuchni od rana krzątałam się z córką sąsiadki – przyszła pomóc przy makowcu. Pachniało cynamonem i grzybami, a z radia leciały kolędy.

– Ojej, jak tu… wiejsko – rzuciła Ola, zerkając na drewniany stół, na którym stała stolnica, mąka i gar z kapustą.

– No jak w chałupie na wsi – odpowiedziałam z uśmiechem. – Bo to właśnie wiejska chałupa. Bez podgrzewanej podłogi i latte z mlekiem owsianym.

Ale to tak serio? Że tak się wszystko robi ręcznie? I nie ma urządzeń? – zapytała z niedowierzaniem.

Córka sąsiadki aż się zakrztusiła śmiechem. Ola się nie zorientowała.

– Fajnie tu tak… klimatycznie. Można by tu urządzić taką sesję zdjęciową. Styl rustykalny, wie pani? Z tymi deskami, tym... kocem w kratę, i może z sianem? – rozmarzyła się.

Zamrugałam z niedowierzaniem. Jeszcze nikt nie traktował mojej kuchni jak scenografii.

– Mój dom to nie showroom, kochana. Tu się nie robi sesji, tu się robi święta – odpowiedziałam sucho.

– Ale to się nie wyklucza – powiedziała, robiąc selfie z kubkiem kompotu z suszu.

– Lepiej weź się za uszka, a nie za telefon – rzucił mój mąż, który akurat wszedł z drewnem.

Ola uniosła brwi, ale nic nie odpowiedziała. Wzięła kubek, usiadła z powrotem na krześle i znowu zaczęła klikać.

Kiedy święta zamieniają się w farsę

Siedzieliśmy przy stole wigilijnym, cała rodzina, jak co roku. Obrus był wyprasowany, barszcz pachniał czosnkiem, a pod stołem leżało sianko. Starałam się nie myśleć o tym, że przed chwilą to ja nakrywałam do stołu, zamiast wspólnie z wszystkimi śpiewać kolędy. Ola, oczywiście, nawet nie zaproponowała pomocy. Przyszła gotowa, w cekinowej sukience z głębokim dekoltem i tymi swoimi paznokciami, które lśniły jak bombki.

– A jak tam pierożki? – zapytał wujek Janek, sięgając po talerz.

– A dziękuję, to moje dzieło – odpowiedziałam z dumą.

– No, nie moje – wtrąciła Ola, z uśmiechem, jakby to był powód do chwały. – Nie chciałam czegoś popsuć.

– No tak, przecież jakbyś paluszkiem musnęła ciasto, to by się mogło obrazić – parsknęła ciotka Danuta.

– Ja po prostu się nie nadaję do takich rzeczy. Mama wszystko zawsze robiła sama, ja od razu mówiłam: ja nie kucharka – odpowiedziała Ola, prostując się z dumą.

Cisza. Łyżki zawisły w powietrzu. Wszyscy patrzyli na mojego syna.

– A ty, Krzyś, jak tam? – próbowała załagodzić sytuację moja siostra. – Pomagasz trochę tej twojej narzeczonej?

– My się jeszcze uczymy siebie – wymamrotał.

– No właśnie – Ola podchwyciła. – Jeszcze musimy się dotrzeć. W ogóle to... nie wyobrażacie sobie, jak ciężko się przyzwyczaić do życia poza miastem. Tu nie ma nawet taksówek.

Mój mąż aż się zakrztusił barszczem. Przez resztę kolacji słychać było tylko sztućce uderzające o talerze.

Węszę tu kłamstwa

W pierwszy dzień świąt z samego rana poszłam do kuchni. Myślałam, że jeszcze wszyscy śpią, ale światło włączone i cicho brzęczący czajnik zdradziły, że ktoś już tam był. Zajrzałam – Ola siedziała przy stole w tym samym szlafroczku, co wczoraj, i malowała paznokcie. Serio. Na środku kuchni, między solniczką a chlebakiem, rozłożyła lakier i wpatrywała się w swoje palce jak w świętość.

– No, świąteczny czerwony? – zagadnęłam, nie kryjąc sarkazmu.

– Trochę się starł wczoraj, jak myłam twarz – odpowiedziała bez cienia zawstydzenia. – Muszę poprawić. A pani wie, że jak się dobrze maluje, to lakier trzyma nawet tydzień?

Usiadłam przy stole i nalałam sobie kawy. Patrzyłam, jak dmucha na paznokcie, a potem nagle powiedziała:

– Pani pewnie uważa, że ja jestem jakaś próżna albo co?

A nie jesteś?

– Może trochę… – wzruszyła ramionami. – Ale wie pani, ja się staram. Krzyś mi powiedział, że jego mama jest wymagająca, to chciałam wypaść dobrze.

Parsknęłam.

– Wiesz, Ola, gdybyś choć raz wzięła się za pierogi albo przetarła stół, zamiast pstrykać fotki, to może i byś dobrze wypadła. U mnie w domu to tak działa.

– Ja po prostu... nie wiem, co się robi w takich sytuacjach. Nigdy nie mieliśmy świąt z rodziną. Mama nienawidzi gotować, tata wyjeżdżał. Wigilię jadłam z cateringiem, przy telewizorze.

Spojrzałam na nią inaczej. Może i paznokcie miała jak szpony, ale serce niekoniecznie z plastiku.

Było w tym coś rozczulającego

Drugiego dnia świąt, kiedy już wszyscy powoli szykowali się do powrotu, Ola przyszła do mnie do kuchni bez telefonu w ręku. Usiadła cicho i patrzyła, jak kroję sałatkę. Przez chwilę myślałam, że zaraz znowu powie coś w stylu „ale ładnie pachnie” i zniknie, ale zamiast tego zapytała:

– A może bym jednak mogła coś pomóc? Tylko pani mi powie, co dokładnie robić, bo ja się serio nie znam.

Podałam jej ogórki do pokrojenia, bez większej wiary. Patrzyłam z boku, jak próbuje równo ciąć plasterki, język na wierzchu, skupiona jak dziecko. Było w tym coś rozczulającego.

– Wiesz, Ola, nikt nie musi być idealny. Nie o to chodzi w świętach. Tylko żeby być razem. Żeby chcieć. A ty chyba właśnie zaczynasz chcieć – powiedziałam łagodnie.

Uśmiechnęła się do mnie pierwszy raz tak, że nie wyglądało to jak poza na selfie.

– Chciałam dobrze, naprawdę. Tylko jakoś… nie wiedziałam jak.

Wieczorem, gdy pakowali się do wyjazdu, podeszła jeszcze do mnie i uściskała mnie nagle, niespodziewanie mocno.

– Dziękuję. Za wszystko. I za cierpliwość.

– A tipsy? – zapytałam z przekąsem.

– Jeden się lekko złamał. Ale to chyba znak, że idę w dobrą stronę.

Nie wiem, czy ta dziewczyna zostanie moją synową na całe życie. Ale wiem, że czasem warto spojrzeć pod brokat i cekiny. Bo nawet pod czerwonym lakierem może być serce, które chce się nauczyć kochać tak zwyczajnie.

Zofia, 61 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama