Reklama

Zostały dwa tygodnie do świąt. Dla mnie zaczęły się już wczoraj – od wyjęcia zeszytu z przepisami i starego kubka z półki, tego, co z nim zawsze siadam do planowania. Cynamonowa herbata ledwo grzała dłonie, ale ja tylko gapiłam się w pustą kartkę. Nie napisałam ani jednego dania.

Telefon zadzwonił pierwszy raz o ósmej rano. To była Kasia.

Mamo, będzie piernik? – zapytała bez „dzień dobry”. – Tylko taki jak w zeszłym roku. Z powidłami i orzechami. Michał mówi, że nigdy lepszego nie jadł.

Później Tomek:

Dasz radę zrobić więcej uszek? W zeszłym roku zabrakło. I barszcz, ten twój, z jabłkiem, pamiętasz?

Na koniec Asia:

– Mamusiu, podasz mi przepis na paszteciki? Ale może i tak je zrobisz? Twoje są niezastąpione!

Nikt nie zapytał, jak się czuję. Czy dam radę. Czy chcę. Od lat święta to mój obowiązek. Mój projekt. Nikt nie proponuje pomocy. Mam wrażenie, że jestem jak catering: dostarczam. Potrawy, atmosferę, porządek. Wszyscy liczą na to, że „u mamy będzie jak zawsze”. Tylko ja coraz mniej czuję się jak „mama”. Coraz bardziej jak funkcja. Zastanawiam się, co by było, gdyby w tym roku nie było ani piernika, ani uszek. Ani mnie.

Nie miałam w sobie radości

Zebrałam się wieczorem. Pomyślałam: wezmę się w garść. Zrobię tę listę potraw jak zawsze – metodycznie, porządnie. Jak się nie zapisze, to się zapomni, a potem będzie nerwowo. Otworzyłam zeszyt. Wzięłam długopis.

Zaczęłam pisać: barszcz czerwony, uszka z grzybami, karp smażony, karp w galarecie, ryba po grecku, sałatka jarzynowa… Nagle coś mnie zatrzymało. Zrobiło mi się duszno. Jakbym nie pisała listy potraw, tylko własny akt zniewolenia.

Podeszłam do okna, uchyliłam je. Spojrzałam na śnieg, który dopiero co zaczął padać, i przez chwilę pomyślałam, jakby to było… nic nie robić. Naprawdę nic.

Zimno jak cholera – burknął mój mąż zza stołu, nawet nie odrywając wzroku od telewizora.

Od tygodnia ogląda te same powtórki meczów. Zamiast powiedzieć: „pomóc ci?”, on mówi: „zimno jak cholera”.

– Jurek – zaczęłam cicho. – Może w tym roku byśmy zrobili mniej? Bez tych wszystkich dwunastu potraw? Może tak… spokojniej?

– Jak to mniej? – spojrzał na mnie zdziwiony. – Przecież dzieci przyjeżdżają.

– No właśnie – powiedziałam i po raz pierwszy nie potrafiłam ukryć żalu. – Mam wrażenie, że przyjeżdżają nie do mnie, tylko do stołu.

Nie odpowiedział. Mruknął coś pod nosem, chyba o tym, że „znowu mi się coś ubzdurało”. Usiadłam. Spojrzałam na zeszyt. Chciałam go podrzeć. Tak zwyczajnie, po ludzku – podrzeć. Zamiast tego napisałam punkt siódmy: „kompot z suszu”. Zastanawiałam się, jak daleko muszę się przesunąć na margines, żeby mnie w końcu nie było.

W ogóle mnie nie słuchała

Telefon zadzwonił po południu. Znałam ten dźwięk: Kasia. Jeszcze nie odłożyłam zeszytu, leżał otwarty na stole, obok filiżanki, w której herbata już dawno wystygła.

– No hej! – powiedziała z entuzjazmem. – Dzwonię w ważnej sprawie. Michał się pytał, czy zrobisz w tym roku też te makowce z bakaliami. Tylko, mamo, błagam – nie dawaj do środka tych paskudnych skór pomarańczowych. Tylko migdały, dobrze?

– Kasiu…

– I jeszcze jedno! Możesz nie robić tych pierogów z kapustą na słodko? Nikt ich nie je. My w sumie lubimy tylko ruskie i z grzybami. Dobrze?

– Kasiu, ja muszę ci coś powiedzieć.

– Coś się stało?

– Mam dość – powiedziałam powoli. – Mam dość świąt, w których tylko gotuję. W których nikt mnie nie pyta, czy chcę. Czy się cieszę. Czy dam radę.

Po drugiej stronie zapadła cisza.

– Mamo… – zaczęła z wahaniem. – Ale ty przecież zawsze to ogarniałaś. Ty to lubisz… prawda?

– Nie. Ja to robiłam, bo nikt inny się nie zgłosił. Bo tak było trzeba.

– No dobrze, ale… to są święta, mamo. Może w końcu się weźmiesz w garść?

Zaparło mi dech.

– Co powiedziałaś?

– No, że może trochę przesadzasz? Serio? Robisz z tego tragedię, a to tylko przygotowania. My też mamy swoje życie, pracę, dzieci…

Odłożyłam słuchawkę. Ręce mi się trzęsły. Przez chwilę myślałam, że coś mi gaśnie w środku. A potem... poczułam coś dziwnego. Jakby ulgę. Nagle pomyślałam: „a gdyby tak… w tym roku naprawdę nic nie zrobić?”. Jeszcze tego nie powiedziałam na głos. Nawet sama przed sobą się do tego nie przyznałam. Tylko ta iskra się pojawiła.

Liczyli na gotowe Święta

To był przypadek. Przechodziłam korytarzem, niosąc mokry ręcznik, kiedy usłyszałam głos Jurka przez drzwi do pokoju.

– No przecież wiadomo, że ona wszystko zrobi – mówił. – Ona zawsze wie, co robić. Sałatki, karpie, pierogi… no przecież.

Zatrzymałam się. Stałam tak przez kilka sekund. W pół kroku. W pół oddechu. Potem ruszyłam dalej, nie słysząc już reszty rozmowy. To przecież to wystarczyło. „Ona to wszystko ogarnia”. Ona. Jak system. Jak fabryka. Jak urządzenie wielofunkcyjne z opcją dekorowania stołu i podgrzewania zupy.

Położyłam ręcznik. Usiadłam na brzegu łóżka. Nogi mi się trzęsły, chociaż nie było powodu. Przecież nic nowego nie usłyszałam. Przecież wiedziałam, że tak myślą. Że nie widzą mnie – tylko funkcję. Tylko pierwszy raz poczułam, że… już tak nie chcę.

Tego samego dnia wieczorem usiadłam do komputera. Wpisałam w wyszukiwarkę: „pensjonat nad morzem, święta”. Pierwsze ogłoszenie: „Spokój. Świeże powietrze. Ciepłe śniadania i nikt niczego od ciebie nie chce”. Zarezerwowałam pokój dla jednej osoby. Od 23 do 27 grudnia. Klik. Gotowe. Nie powiedziałam nikomu. Spakowałam się w nocy. Włożyłam sweter, który lubię, książkę, szal. Zeszyt z przepisami został na stole.

Zostawiłam tylko karteczkę – kilka zdań, starannie zapisanych, spokojną ręką. „W tym roku świąt u mnie nie będzie. Mam nadzieję, że znajdziecie sposób, by je zrobić razem – bez mojej listy, garów i nerwów. Po tylu latach, tym razem wybrałam siebie”. O czwartej rano wyszłam z domu. Jeszcze nigdy nie czułam się tak spokojna.

Większość miała pretensje

W pensjonacie pachniało drewnem i herbatą z malinami. Pokój był mały, ale cichy. Zasłony w kwiaty, łóżko przykryte ciężką narzutą, okno wychodzące na wydmy. Rozpakowałam się powoli, bez pośpiechu, jakbym uczyła się nowego rytmu oddychania.

Telefon leżał na stoliku. Nie wzięłam go do ręki od razu. Wiedziałam, że dzwoni. Wiedziałam, że wibruje. Nie musiałam patrzeć. Usiadłam na łóżku. Zdjęłam buty. Dopiero wtedy spojrzałam. „Mamo, gdzie jesteś?!” – pisała Kasia. „To jakiś żart?!” – dorzucił Tomek. „Co ty wyprawiasz? Przecież to święta!” – od Jurka.

Nie wiedziałam, co się działo w domu. Nie widziałam chaosu ani pustej lodówki. Wyobrażałam to sobie po swojemu. Podniesione głosy. Nerwowe ruchy. Szukanie winnego. Po kilku godzinach przyszła kolejna wiadomość. Jedna. Krótka: „Mamo… przepraszam. Nie wiedziałam, że aż tak cię to wszystko męczy. Brakuje mi ciebie”. To była Asia.

Poczułam, jak coś we mnie gaśnie. Usiadłam na podłodze, opierając plecy o łóżko. Łzy spływały same, bez pytania o zgodę. Nie odpisałam od razu. Myślałam o wszystkich razach, kiedy to ja przepraszałam. Za zmęczenie. Za ton głosu. Za niedosolony barszcz. Za siebie.

Telefon znów zawibrował. „Wiem, że powinnam była zapytać, jak się czujesz. Wybacz”. Zamknęłam oczy. Nie wiedziałam jeszcze, czy wybaczę. Wiedziałam jedno. Pierwszy raz od lat ktoś zobaczył we mnie nie stół. Nie kuchnię. Mnie.

Wreszcie wybrałam siebie

Obudziłam się o siódmej. Automatycznie zerknęłam na zegarek, jakbym miała coś ugotować, coś wyjąć z piekarnika, coś podgrzać. A potem przypomniałam sobie: nic nie muszę. Wstałam powoli. Włożyłam szlafrok, poszłam do aneksu kuchennego. Pachniało cynamonem, ktoś za ścianą słuchał cicho radia. Para z herbaty unosiła się nad filiżanką, którą sama sobie nalałam. Po raz pierwszy od lat nikt nie siedział przede mną z oczekiwaniem w oczach. Nikt nie mówił: „A będzie jeszcze kompot?”, „Masz może chrzan?”, „Zupa się przypaliła”.

Nie pachniało piernikiem. Usiadłam przy oknie. Przez szybę widziałam morze. Szare, spokojne, obojętne na to, czy ktoś właśnie kisi kapustę, czy walczy z grudkami w serniku. Nie było hałasu. Nie było „mamo, mamo, gdzie są te noże do ryby?”. Nie było dźwięku telewizora, który Jurek zawsze włączał głośniej, kiedy chciałam choć chwilę ciszy.

Na chwilę zrobiło mi się pusto – przecież całe życie spędziłam na byciu potrzebną – ta pustka nie bolała. Była… lekka. Wreszcie. Zastanawiałam się, czy to możliwe, by święta wyglądały inaczej. Bez wymagań, bez spięć, bez tej całej ułudy z reklam. Może święta nie muszą być obowiązkiem. Może mogą być… odpoczynkiem.

Spojrzałam w okno i po raz pierwszy od dawna nie myślałam, że czegoś nie zrobiłam. Myślałam, że zrobiłam wszystko, co trzeba – wybrałam siebie. „Może nie jestem już potrzebna w kuchni „– pomyślałam – „To nie znaczy, że nie jestem potrzebna w ogóle”.

Może coś zrozumieją

Nie wróciłam ani na drugi dzień świąt, ani na trzeci. Pensjonat powoli pustoszał. Rodziny wyjeżdżały, zostawiając po sobie pogniecione serwetki i niedojedzone ciasta. Zostałam jeszcze dwa dni. Nie mówiłam nikomu, kiedy wrócę. Może po Nowym Roku. Może później.

Telefon coraz częściej milczał. Może się obrazili. Może nie wiedzą, co powiedzieć. Może czekają, aż „mi przejdzie”. Tylko Asia napisała raz jeszcze. „Jeśli chcesz, to ja w przyszłym roku zrobię pierogi. A przynajmniej spróbuję. Mamo, nie chcę, żebyś więcej była sama”. Nie odpisałam. Jeszcze nie.

Poszłam na spacer na plażę. Wiatr targał mi szalik, a herbata w termosie prawie parzyła palce. Obok leżała książka, której nie mogłam skończyć od lata. Słońce przemykało nisko, leniwie, jakby i ono postanowiło dziś nic nie robić. Oddychałam.

Nie wiedziałam, czy coś się zmieni. Czy dzieci zrozumiały. Czy za rok będą mnie pytać o moje potrzeby, nie tylko o makowca. W tym roku wybrałam siebie i nie żałuję. Wzięłam łyk herbaty. Przymknęłam oczy. W tym roku nie będzie 12 potraw na stole. I mnie też nie. I dobrze.

Maria, 65 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama