Reklama

Nie wiem, czy są kobiety, które z entuzjazmem witają dźwięk domofonu w niedzielę o dziewiątej rano, kiedy wiedzą, że to teściowa. Ja do nich nie należę. Za każdym razem czuję, jak moje ramiona same się napinają, zanim jeszcze usłyszę jej głos. I choć jestem kobietą po czterdziestce, matką dwójki dzieci, żoną od piętnastu lat – w jej oczach wciąż jestem tą nie do końca odpowiednią dziewczyną, która złapała Marka na dziecko.

Drażniła mnie

Od lat znoszę tę drobną, słodkawo-kwaskowatą paplaninę z domieszką pogardy. „No nie wiem, ja to zawsze ziemniaki obieram cieniej, takie grube to marnotrawstwo”, „U nas w rodzinie zawsze był barszcz z ziemniakami, nie z fasolą, jak u was, no ale może to kwestia gustu”. Albo ten niezawodny klasyk, kiedy pokazuję jej świeżo posprzątane mieszkanie: „Uuu, a ten kurz na parapecie to już tu był, czy nowy?”. Marek przez lata potrafił tylko mówić:

– Daj spokój, mama już taka jest.

Albo:

– Nie przesadzasz? Ona po prostu mówi, co myśli. To chyba dobrze?

Czy dobrze, że przez piętnaście lat tłumię frustrację, żeby nie wyjść na histeryczkę? Że udaję, że mnie nie rusza, kiedy z troską spogląda na moje dzieci i mówi: „Oj, może ty byś ich nie karmiła tymi gotowcami? Patrz, jakie mają cienie pod oczami”. Albo kiedy mówi, że Karolina, siostra Marka, to „prawdziwa gospodyni, nie to co teraz te młode”.

Karolina, córeczka mamusi. Zawsze odpowiednio ubrana, zawsze z uśmiechem, zawsze gotowa przytaknąć. Nawet kiedy teściowa mówi rzeczy jawnie złośliwe, Karolina uśmiecha się konspiracyjnie. Czasem odnoszę wrażenie, że to rodzinna zabawa – „zobaczmy, jak długo Irenka wytrzyma, zanim się znowu uśmiechnie i powie, że wszystko w porządku”.

Nie znosiłam jej

W tym roku postanowiłam, że przygotuję wszystko na Wszystkich Świętych. Sama. Kupiłam znicze – proste, eleganckie, bez tych tandetnych złotych krzyżyków. Ugotowałam zupę dla całej rodziny – z dyni, z imbirem, na bulionie warzywnym, bez kostek rosołowych. Cicho liczyłam, że może doceni albo chociaż nie skomentuje.

– Marek, wszystko gotowe. Tylko błagam, nie zostaw mnie samej z twoją matką, okej?

– Kochanie, przecież ona cię lubi. Po prostu ma swoje zdanie.

„Swoje zdanie”. To właśnie „swoje zdanie” przez lata podcinało mi skrzydła.

Staliśmy na cmentarzu. Wiatr przesuwał zwiędłe liście po kamiennych alejkach, a ja poprawiałam szalik na szyi, czując chłód przenikający przez płaszcz. Teściowa, jak zwykle ubrana w ciemną garsonkę i czarne rękawiczki, stała obok mnie i patrzyła na nagrobek teścia z miną, jakby właśnie oceniano jej wypiek na konkursie koła gospodyń.

– W tej rodzinie wszystko musi być nijakie, nawet znicz… – powiedziała cicho, ale wystarczająco, żeby wszyscy usłyszeli.

Wszystko krytykowała

Zerknęłam na znicz. Był prosty, mlecznobiały, z czarną pokrywką. Wybierałam go z myślą, że będzie wyglądał spokojnie i godnie. Nie zdążyłam nic powiedzieć, bo już mówiła dalej.

– A zupa… trzeba umieć doprawić do smaku.

Karolina westchnęła i zerknęła na mnie z tym swoim wyuczonym współczuciem, które zawsze nosiła na twarzy jak torebkę dopasowaną do płaszcza. Marek zajął się zapalaniem zniczy, udając, że nie słyszy.

– Może wreszcie się pani zamknie – powiedziałam, zanim zdążyłam pomyśleć, co robię.

Zamilkli. Teściowa wpatrzyła się we mnie, jakbym właśnie opluła jej rodzinny herb. Karolina otworzyła usta, ale nic nie powiedziała. Usłyszałam tylko jej szept do męża:

– O matko…

Marek się wyprostował, trzymając w ręce zapalniczkę, którą teraz nerwowo przekładał z dłoni do dłoni.

– Dobra, dobra… już, spokojnie… – rzucił, ale nawet na mnie nie spojrzał.

Moje dzieci przestały się wiercić. Starszy syn patrzył na mnie szeroko otwartymi oczami, młodsza córka złapała mnie za rękę, ściskając ją mocno.

Był po jej stronie

Cisza trwała jeszcze chwilę, jakby wszyscy czekali, co będzie dalej. Nie było nic. Odwróciłam się i odeszłam bez słowa. Przeszłam przez bramę cmentarza, wsiadłam do samochodu i zamknęłam oczy. Czułam tylko, jak zaciskają mi się szczęki i jak bardzo drżą mi dłonie.

Dwa dni później siedziałam przy stole w kuchni. Wpatrywałam się w obierki z jabłek, które miały trafić do ciasta. Nic nie zrobiłam. Marek wszedł, zlustrował mnie wzrokiem i westchnął ciężko.

– Nie wiem, co w ciebie wstąpiło.

Podniosłam wzrok.

– Przez piętnaście lat nie powiedziałam twojej matce ani jednego słowa za dużo. Może to był właśnie ten moment.

– Wiesz, że jej się przykro zrobiło?

– A mnie nie było przykro przez piętnaście lat?

Milczał. Stał tak chwilę, jakby się zastanawiał, czy warto to ciągnąć. W końcu powiedział:

– Mogłaś się opanować. To nie miejsce na takie sceny.

Poczułam, że znowu mnie ściska w gardle.

– A jakie jest dobre miejsce na powiedzenie, że mam już dość?

Nie odpowiedział. Wyszedł, jak zwykle.

Opamiętała się

Telefon zadzwonił późnym popołudniem. Zerkając na ekran, poczułam ukłucie niepokoju. „Mama Marka”. Przez chwilę miałam ochotę nie odebrać, ale coś mnie tknęło. Wcisnęłam zieloną słuchawkę i przyłożyłam telefon do ucha.

– Irena? – głos teściowej był cichy, bez tej zwykłej ostrości.

– Słucham.

Zapadła cisza. Słyszałam tylko jej oddech.

– Dzieci się przestraszyły. Tak się nie mówi do starszych.

– Dzieci przestraszyły się, że matka wreszcie powiedziała, co myśli?

Znowu cisza. A potem, jakby mimochodem:

– Zupa może i była nijaka, ale znicz był ładny.

Ciągle narzekała

Nie wiedziałam, co powiedzieć. Usiadłam na krześle i dopiero wtedy zauważyłam, że się uśmiecham. Wieczorem usiadłam z dziećmi przy stole. Jedli kolację, rozmawiali o szkole. W pewnym momencie córka uniosła głowę i zapytała:

– Mamo, dlaczego babcia była taka niemiła?

Odłożyłam widelec. Patrzyłam na nią i szukałam słów.

– Czasem ludzie nie potrafią mówić inaczej, nawet jeśli ich to boli.

– A ty się nie boisz babci? – zapytał syn.

– Już nie.

Nie rozwijałam tematu. Nie tłumaczyłam, nie obwiniałam. Nie chciałam, żeby myśleli o niej źle. Wiedziałam, że to nie rozwiąże niczego.

Byłam z siebie dumna

Położyłam dzieci spać, a potem długo siedziałam sama w salonie. Nie czekałam, aż Marek zapyta, jak się czuję. Nie zamierzałam już rozkładać siebie na części, żeby zadowolić wszystkich wokół. Wiedziałam jedno – nawet jeśli świat wokół mnie się nie zmieni, to ja mogę.

Teściowa wciąż komentowała, ale ciszej i jakby ostrożniej. Czasem rzuciła coś pod nosem, ale już nie tak pewna siebie. Karolina wciąż się uśmiechała tym swoim idealnym uśmiechem, ale coraz częściej spoglądała na mnie ukradkiem, jakby sprawdzała, czy nie powiem znowu czegoś nieprzewidzianego.

Marek niczego nie wyjaśnił, nie przeprosił. Częściej milczał. Czasem odciągał dzieci, kiedy matka zaczynała swoje monologi. To był jego sposób. A ja przestałam chodzić na palcach, przestałam tłumaczyć się ze wszystkiego. Zaczęłam mówić, kiedy coś mi się nie podoba. I nie przepraszałam za to, że mam dość.

Zupa była nijaka? Może. Ale smakowało mi, że wreszcie coś powiedziałam. I że w tym wszystkim po raz pierwszy od dawna byłam po swojej stronie. Nie miałam złudzeń, że coś się cudownie naprawi. Ale już nie musiało. Nie muszę być lubiana. Wystarczy, że jestem słyszana.

Irena, 44 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie prawdopodobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama