Reklama

Nie lubię czuć zazdrości, ale kiedy patrzę na inne dzieci w szkole mojej córki, trudno mi się od niej uwolnić. Mają na sobie buty, które kosztują więcej niż moje miesięczne zakupy. Kurtki z metkami znanych projektantów, modne plecaki i lśniące dodatki. A ja? Ja staram się, jak mogę, żeby Kinga wyglądała czysto i schludnie, ale nie stać mnie na markowe rzeczy. Gdy widzę, jak spuszcza wzrok, gdy inne dziewczynki chwalą się nowymi outfitami, pęka mi serce. Bo wiem, że ona to widzi. I że zaczyna rozumieć, że jest „inna”.

Reklama

Buty za siedem stów

– Mamo, a mogę dostać takie jak Zosia? – zapytała Kinga, kiedy wracałyśmy ze szkoły. Zatrzymała się nagle i stuknęła palcem w ekran telefonu. – Zobacz, takie Air Maxy. Te, co ona dzisiaj miała na nogach. Czarno-różowe. Śliczne.

– O, naprawdę ładne – przyznałam, patrząc na ekran, choć już czułam, jak coś mnie ściska w żołądku.

Zerknęłam na cenę. Siedemset trzydzieści dziewięć złotych. Za buty. Dla dziecka, które jeszcze rok temu myliło lewą nogę z prawą.

– Kochanie… No, chyba będziemy musiały jeszcze się z nimi wstrzymać – powiedziałam najdelikatniej jak umiałam, starając się, by nie zabrzmieć jak sknera.

– Wiedziałam – westchnęła, chowając telefon do kieszeni. – To nic, nieważne.

Milczała przez kolejne pięć minut drogi. Ja też. Bo nie wiedziałam, co powiedzieć. Że ledwo starcza nam do pierwszego? Że odkładam po pięćdziesiąt złotych miesięcznie na jej szkolną wycieczkę, bo inaczej musiałabym zrezygnować z obiadu w pracy? Weszłyśmy do domu. Kinga zamknęła się w swoim pokoju. Po chwili usłyszałam, jak puszcza muzykę. Pewnie tę samą, której słucha z Zosią na TikToku. A ja… usiadłam na kanapie i zaczęłam przeglądać Vinted. Może znajdę podobne, używane. Może uda się oszukać rzeczywistość. Choć część mnie wiedziała, że dzieci czują takie rzeczy. Że metka bez błyszczącego logo to dziś powód do śmiechu.

Życie na wyprzedaży

W piątek po pracy pojechałam do galerii. Miałam w portfelu dwieście osiemnaście złotych i niewypowiedziane marzenie, że może trafię na cud. Wyprzedaże, końcówki serii, może coś z outletu, co nie krzyczy metką, ale da się jeszcze pokazać. Weszłam do sklepu, który zawsze mijałam z zazdrością. Pełno tam było tych modnych dziecięcych butów – z kolorowymi podeszwami, odblaskowymi detalami, miękkimi, jakby szytymi na zamówienie. Zapytałam niepewnie ekspedientki, czy mają coś tańszego, może ostatnia para, coś z wystawy.

– Tak, są jedne – powiedziała, prowadząc mnie na koniec działu. – Model sprzed dwóch sezonów, ostatni rozmiar. 36. Pasują?

– Tak, pasują – odpowiedziałam szybko, choć nie miałam pewności. Ale wiedziałam, że muszę zaryzykować.

Buty kosztowały 199 zł. Zapłaciłam z ciężkim sercem. Po wyjściu usiadłam na ławce i spojrzałam na paragon. Te liczby paliły mnie w palce. Nie miałam już na bilet miesięczny, nie miałam na rachunek za prąd, ale miałam coś, co – miałam nadzieję – sprawi, że Kinga się uśmiechnie. W domu dałam jej torbę od razu, nie czekałam na żaden specjalny moment.

– O matko… – wyszeptała, wyciągając pudełko. – Serio, mamo? Dla mnie?

Przytuliła mnie mocno. Tak, jak robiła to, gdy była mała i bała się burzy. I choć wiedziałam, że jej radość jest prawdziwa, coś mnie ukłuło w środku. Bo nie powinno być tak, że szczęście dziecka kosztuje mnie ostatnią godność.

Pokaz mody na wycieczce

Kinga wyjechała z klasą na trzydniową wycieczkę do Krakowa. Mieli spać w hostelu, zwiedzać Wawel, iść do aquaparku. Przed wyjazdem chodziła podekscytowana jak nigdy. Spakowałyśmy razem walizkę – dżinsy, trzy bluzy, nowe buty. I jeszcze ten t-shirt z cekinowym sercem, który dostała od cioci na urodziny.

– Mamo, tylko nie wkładaj mi nic niemodnego – poprosiła półżartem. – No wiesz, takich „bazarkowych”.

Zabolało, choć nie chciałam tego po sobie pokazać. W dzień wyjazdu odprowadziłam ją pod szkołę. Na parkingu stały już grupki dzieci – śmiech, głośne rozmowy, telefony w dłoniach. Większość miała walizki z popularnych sklepów sportowych, w drogich dresach, z markowymi plecakami. A ja? Stałam obok z plecakiem z Lidla, czując się, jakby ktoś mnie rozebrał do naga.

Zobaczyłam, jak Zosia pokazuje coś koleżankom na telefonie. Zbliżyłam się. Zdjęcie z przymierzalni – różowa kurtka za ponad tysiaka. Jedna z dziewczynek powiedziała:

– Moja mama mówi, że jak się nie ma rzeczy z tej firmy, to się nie powinno pokazywać wśród ludzi.

Kinga udawała, że jej to nie obchodzi. Ale znałam ją. Wiem, kiedy zaciska zęby, żeby nie powiedzieć nic głupiego. Odwróciła się do mnie, przytuliła krótko i wsiadła do autobusu. A ja wracałam do domu z dziwnym uczuciem – dumy i wstydu jednocześnie. Bo wychowałam mądrą dziewczynkę. Ale w świecie, który mądrości nie premiuje. Tu ważniejsze są logotypy niż ludzie.

Koleżanki ją wykluczyły

Kinga wróciła z wycieczki w milczeniu. Normalnie trajkotałaby bez przerwy – co widzieli, gdzie byli, kto czego zapomniał. Ale teraz? Cisza. Tylko odłożyła walizkę i poszła do swojego pokoju. Nawet obiadu nie chciała.

– Wszystko okej? – zapytałam cicho, wchodząc po godzinie. Siedziała na łóżku i przewracała zdjęcia w telefonie.

– Spoko – mruknęła. Ale oczy miała czerwone.

Usiadłam obok. Nie musiała mówić. Na jednym ze zdjęć zobaczyłam ją z tyłu, jak siedzi samotnie przy stoliku w czasie obiadu. Pozostałe dziewczyny – razem, ubrane jak z katalogu, śmiejące się, prężące do selfie.

– Co się stało, córeczko?

– Zerwały się szwy… w butach – wyszeptała. – I Zosia powiedziała, że „marka z Vinted to nie marka”, a potem... potem już nikt ze mną nie gadał. Tylko Jagoda przyszła do mnie wieczorem i powiedziała, że się wkurzyła na nie, ale bała się wyjść przed szereg.

Zatkało mnie. Bo znałam ten ból. Tę zgniecioną dumę. Sama, gdy byłam w jej wieku, dostałam w podstawówce kurtkę po kuzynce. I nikt mi nie wybaczył, że miała dwa sezony opóźnienia.

– Przepraszam, że ci nie kupiłam lepszych – powiedziałam szeptem, choć to nie ja powinnam się wstydzić.

Kinga tylko pokiwała głową. Potem dodała:

– Mamo… nie chcę już chodzić na te głupie zajęcia dodatkowe z tańca. Zosia tam też jest.

Nie zapytałam, czy to dlatego, że ją tam wyśmiewają. Wiedziałam.

Drugie życie rzeczy”

Kinga nie chodziła na taniec przez dwa tygodnie. Udało się zatuszować to „bólem kolana”, ale wiedziałam, że problem był głębiej. Przestała się stroić rano, wiązała włosy byle jak, bluzy wybierała szare i nijakie. Jakby chciała zniknąć. W weekend robiłam porządki w szafie. Znalazłam kilka swoich rzeczy, których nie nosiłam od lat. Były zbyt dobre, by wyrzucić, zbyt zwyczajne, by sprzedać. Nagle wpadłam na pomysł.

Wyciągnęłam maszynę do szycia od mamy. Stała w piwnicy od czasu, gdy świat uznał, że wszystko lepiej kupić, niż samemu zrobić.

– Chcesz mi pomóc? – zapytałam Kingę. – Przerobimy te spodnie na spódniczkę. Może coś pokombinujemy z tym swetrem…

Spojrzała na mnie z niedowierzaniem.

– Ty serio umiesz to robić?

– Umiem. Babcia mnie nauczyła. A babcia potrafiła uszyć sobie płaszcz ze starej zasłony.

Zaczęłyśmy szyć. Prucie, przypinanie szpilek, mierzenie, przerabianie. Kinga się wciągnęła. Potem sama przyniosła starą koszulkę i powiedziała, że chciałaby z niej torbę na WF. W ciągu tygodnia stworzyłyśmy kilka rzeczy, które… były po prostu świetne. Inne niż wszystko, co można kupić. Kinga pokazała zdjęcia Jagodzie. A Jagoda wrzuciła je do relacji na Instagramie. I zaczęło się.

– Mamo, dziewczyny z klasy pytają, czy też mogłabyś im coś przerobić… – powiedziała pewnego wieczoru.

Uśmiechnęłam się. Bo wiedziałam, że coś się zmieniło. Że Kinga nie musi już udawać, że ma coś, na co nas nie stać. Bo stworzyła coś własnego.

Nie musi wyglądać jak wszyscy

W niedzielę Kinga zaprosiła Jagodę do nas. Przyniosły torby ubrań – rzeczy, które dziewczyny miały po kilka razy na sobie albo takie, które już im się znudziły. I zaczęło się szycie. Krótsze rękawy, naszywki, frędzle, serduszka z dżinsu i ręcznie wyszywane litery. Śmiały się, przymierzały, robiły zdjęcia. Czułam się, jakbym patrzyła na coś więcej niż tylko dwie nastolatki przy maszynie. Patrzyłam na moje dziecko, które odzyskuje pewność siebie. Własnymi rękami.

– Wiesz, że Zosia też zapytała, czy mogę jej coś przerobić? – rzuciła nagle Kinga, mieszając farbę do tkanin.

– I co jej powiedziałaś?

– Że jak przyniesie coś swojego, to może. Ale nie dostanie niczego gotowego.

Pokiwałam głową z uznaniem. Nie zjadliwie, nie mściwie. Po prostu: uczciwie. Moja córka nie miała znaczka znanego projektanta na piersi, ale miała coś więcej – poczucie własnej wartości. Dziś wiem, że nie kupię Kindze wszystkiego, czego zapragnie. Ale wiem też, że nie muszę. Bo to nie ubrania definiują człowieka, tylko to, jak się w nich czuje. A moja córka zaczęła nosić rzeczy z dumą. Nie dlatego, że były drogie, ale dlatego, że były jej. Inne. Autentyczne. I może właśnie to jest największy luksus w dzisiejszych czasach – nie wyglądać jak wszyscy, tylko jak… siebie.

Ewa, 39 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama