Reklama

Horoskop nie był łaskawy

Wystarczy powiedzieć głośno czarny kot, a każdy, nawet najbardziej rozsądny człowiek, natychmiast myśli o pechu. Ze mną nie było inaczej. Zacznijmy jednak od początku, czyli od wieczoru, gdy wybierałem się do pracy na trzecią zmianę. Właśnie skończyłem kolację i Lusia, moja żona, zaczęła robić mi kanapki na noc. W radiu trwała audycja, do której zaproszono jakiegoś znanego astrologa.

Reklama

Słuchałem nieuważnie, ale gdy facet powiedział, że ludzie spod znaku Ryb w tych dniach powinni szczególnie na siebie uważać, od razu zastrzygłem uszami. Urodziłem się w połowie lutego, więc jestem Rybą. „Najlepiej przeciwdziałać pechowi przez zachowanie zimnej krwi i nierobienie niczego pochopnie”, poradził astrolog. Cóż, rada dobra w każdej sytuacji, pomyślałem.

Wziąłem kanapki, pocałowałem żonę na dobranoc i wyszedłem na dwór. Patrzyłem uważnie pod nogi, bo od kilku dni blisko furtki do naszego domu znajdował się dosyć szeroki i głęboki wykop (właśnie wymieniano przewód gazowy, który biegł wzdłuż ulicy między domami) i żeby przez niego przejść, musiałem pokonać kładkę. Do samochodu miałem niedaleko. Kiedy do niego dochodziłem, spod auta z miauknięciem wyskoczył czarny kocur i przebiegł mi drogę.

Czarny kot przebiegł mi drogę

Wiem, powinienem się cofnąć i obejść pechowe miejsce dokoła. Jednak kot tak mnie wystraszył, że złapałem się nerwowo za serce, podskoczyłem w miejscu, no i zrobiłem o parę kroków za daleko, przekraczając linię, po której zwierzak wyprysnął spod auta i zniknął w pobliskich krzakach. Normalnie nie zwróciłbym na to uwagi, ale przypomniałem sobie audycję radiową.

Bez nerwów i napinki, powiedziałem sobie w duchu. Na wszystko jest sposób. Już zamierzałem okręcić się w lewą stronę dookoła siebie trzy razy i potem trzykrotnie splunąć przez lewe ramię, gdy zza rogu wyszedł sąsiad z psem na smyczy. Przywitaliśmy się. Głupio było mi przy obcym odczyniać uroki. Tak więc po krótkiej wymianie zdań wsiadłem do samochodu i pojechałem do pracy.

Od dwudziestej drugiej do szóstej rano pracowałem na stacji benzynowej na obrzeżach naszego miasteczka. Niedawno właściciel uznał, że w nocy jest zbyt mały ruch, dlatego jedna osoba obsługi zupełności wystarczy. Normalnie nie miałem nic przeciwko temu, lubię samotność, ale tej nocy byłem niespokojny. Astrolog gadający o pechu, który czai się na zodiakalne Ryby plus czarny kot – to dawało mi do myślenia. Zwłaszcza że ostatnio w prasie lokalnej opisano napady na dwie stacje benzynowe w naszym województwie.

Było już jednak zbyt późno, żeby prosić jeszcze kogoś, by przyjechał na dyżur. A poza tym, gdyby spytano mnie, dlaczego akurat dziś ktoś jest potrzebny, to niby co miałem odpowiedzieć, że czarny kot przebiegł mi drogę? Tylko wyszedłbym na idiotę. Szczęście w nieszczęściu, że mam paralizator, pomyślałem. Ze względu na te napady niedawno szarpnąłem się i za stówę odkupiłem go od kolegi. Podobno nie trzeba mieć na to ustrojstwo pozwolenia.

Złodziej zostawił mi prezent

Kiedy dojechałem na miejsce, zaparkowałem przed stacją. Zazwyczaj stawiam auto z tyłu, ale pomyślałem, że w związku z zapowiedzią pecha lepiej nie kusić losu i ewentualnego złodzieja. Po przejęciu kasy zacząłem urzędowanie. Do północy przyjechało może dziesięciu klientów. Niewiele miałem roboty. Każdy sam tankował, potem przychodził do kasy i płacił. Ja oferowałem kawę lub gorącego hot doga, klienci dziękowali i chwilę potem już ich nie było.

Kiedy człowiek pracuje na stacji benzynowej przez kilka lat, to czasami wystarczy rzut oka, żeby zorientować się, że coś z klientem jest nie tak. Przed dwoma laty zwróciłem uwagę na kobietę. Jakoś tak dziwnie się zachowywała, jakby nie wiedziała, co zrobić z pistoletem do tankowania. Kiedy do niej dobiegłem, ona już leżała zemdlona na betonie. Wezwane pogotowie stwierdziło zawał. Wszystko skończyło się dobrze i od tamtej pory pani Janina jest naszą stałą klientką, gdyż uważa stację za fartowną.

Koło drugiej w nocy zacząłem przyglądać się uważniej gościowi, który przy tankowaniu nerwowo rozglądał się na boki. W podglądzie na komputerowym ekranie zobaczyłem, że tankuje najdroższą benzynę. W pewnej chwili zrozumiałem, co wzbudziło mój niepokój. Tył i przód samochodu były ochlapane błotem. Przecież nie padało od miesiąca i drogi były suche. Błoto zakryło numer rejestracyjny auta, które z pełnym bakiem uciekło ze stacji.

Kiedy wybiegłem przed budynek, przekląłem w duchu cholernego czarnego kota. Już miałem wrócić do środka i dzwonić po policję, gdy zwróciłem uwagę na czarny przedmiot. Leżał na betonie przy dystrybutorze paliwa. Podszedłem bliżej. Facet zgubił portfel. Zajrzałem do niego. W środku znalazłem dwadzieścia stuzłotówek. Zachichotałem nerwowo. A zatem czarny futrzak nie okazał się aż tak pechowy. Doszedłem do wniosku, że delikwent nie wróci po zgubę, gdyż kradzież kosztowałaby go przed sądem o wiele drożej.

A może od dziś, przebiegło mi przez głowę, czarny kot przynosi mi szczęście? Wróciłem uśmiechnięty do środka budynku. Nasz szef z pewnością potrąci mi z pensji swoją stratę, a ja przecież nie zarabiam kokosów. Uznałem, że te dwa tysie należą mi się jak psu buda.
Przez następną godzinę miałem spokój. Zrobiłem gorącą kawę i gapiłem się w zawieszony przy kasach pod sufitem telewizor, na którym leciał jakiś film. I chyba to właśnie mnie zgubiło.

Sytuacja jak z filmu akcji

Nie usłyszałem, jak drzwi się rozsunęły, gdyż na ekranie bohater właśnie kończył pościg za bandytami. Do rzeczywistości przywróciły mnie twardo wypowiedziane dwa słowa.

– Dawaj kasę!

Kiedy opuściłem wzrok, zobaczyłem przed sobą faceta, który miał na twarzy plastikową maskę szympansa. W dłoni, w czarnej rękawiczce trzymał pistolet. Jednak ten, w przeciwieństwie do maski, na pewno nie był z plastiku. To o tych złodziejach czytałem w prasie lokalnej! Serce ruszyło w piersiach do szalonego galopu.

Podobno ludzie w strachu robią różne głupie rzeczy. Kiedy tamten powiedział „dawaj forsę”, natychmiast wyciągnąłem z kieszeni portfel z dwoma tysiącami, które zgubił benzynowy złodziej. Jednocześnie kątem oka dostrzegłem drugiego złodzieja, który pilnował stacji na zewnątrz. Tamten był bez maski.

– Nie chcę twoich groszy – facet odrzucił lufą portfel na podłogę. – Wykładaj utarg.

Zdenerwowany zamiast do kasy, sięgnąłem po paralizator. Wystrzeliłem napastnikowi w pierś. Zatrząsł się jak w febrze. Boleśnie jęknął i zwalił się na ziemię. Wtedy wyskoczyłem zza lady, ściągnąłem mu maskę i jednym ruchem naciągnąłem na własną głowę. Sięgnąłem po pistolet i wyszedłem na dwór. Drugi bandyta potraktował mnie jak swojaka.

– Ile tym razem? – krzyknął i do mnie podbiegł.

Już zorientował się w pomyłce, ale nie zdążył zareagować, bo kolbą pistoletu zdzieliłem go w łeb. Padł. Zaciągnąłem go do środka, a potem obu złodziei dokładnie obwiązałem taśmą klejąca. Następnie zadzwoniłem po policję i powiedziałem, że złapałem bandytów.
Dopiero kiedy odkładałem słuchawkę, zrozumiałem, co zrobiłem. I że mogło się to źle dla mnie skończyć. Autentycznie zrobiło mi się słabo i o mało nie położyłem się na podłodze obok odzyskujących przytomność bandziorów.

Kilkanaście minut później przed stacją parkowały trzy radiowozy. Gliniarze wbiegli do środka z pistoletami w rękach, ale nie było już takiej potrzeby. Oczywiście zjawił się też szef. Najpierw pogratulował mi odwagi, a potem spytał, dlaczego tak drżę. Najwyraźniej napięcie wreszcie mi odpuściło i dostałem trzęsionki. Kiedy bandyci zostali zabrani, jeden z gliniarzy poprosił, żebym następnego dnia stawił się w komendzie, by złożyć zeznania. Potem szef podniósł z podłogi portfel z dwoma tysiącami i wcisnął mi go do kieszeni. Myślał, że mój.

– Dojedziesz sam do domu? – zapytał z troską. – Może wezwę kogoś, żeby cię odwiózł?

Myślałem, że pech mnie dopadł

Odpowiedziałem, że dam radę. Na horyzoncie lekko już świtało, gdy zaparkowałem samochód nieopodal domu. Kiedy przechodziłem nad dołem wykopu, potknąłem się i wpadłem do środka. Usłyszałem chrupnięcie i straszny ból w lewej nodze. Więc jednak pech, przemknęło mi przez głowę.

Wyciągnąłem komórkę i błagalnym głosem opowiedziałem dyspozytorce pogotowia, gdzie leżę i co mi się przytrafiło. Karetka i strażacy byli kilka minut później. W szpitalu okazało się, że w lewej nodze mam złamaną kość piszczelową. Zadzwoniłem po żonę, żeby przyjechała. Kiedy Lusia weszła na oddział, miała rozpłomienione oczy.

– Ty wiesz, co się stało? Ty wiesz – powtarzała oszołomiona.

Chciałem odpowiedzieć, że wiem, gdyż moja noga cholernie mnie boli i nie pozwala zapomnieć.

– W dole, do którego wpadłeś, sanitariusz wyczuł ulatniający się gaz. Podobno zawór pod jezdnią się rozszczelnił. Jakby wszystko pierdykło… – zamiast dokończyć, tylko się przeżegnała.

Kiedy koło południa trafiłem wreszcie do domu, przysnąłem z tych nerwów na kanapie. Obudziłem się pod wieczór. Wtedy na parapecie zobaczyłem czarnego kota.

– Widzisz, jak narozrabiałeś? – rzuciłem do futrzaka.

Reklama

Tamten tylko miauknął przeciągle, zeskoczył z parapetu i tyle go widziałem.

Reklama
Reklama
Reklama