„W tym roku na Wielkanoc zamawiam catering. Wolę malować pazury niż urabiać się po łokcie przy garach i szorować okna”
„Na Wielkanoc zamówiłam catering – żurek, mazurek, jajka po staropolsku. Żadnych garów, kilogramów mąki. Zatrudniłam panią do sprzątania. A sama? Poszłam do fryzjera. Kupiłam nową sukienkę – granatową, z lekko błyszczącą nitką. Sięgnęłam po perfumy, które zawsze były „na specjalne okazje”. Nawet pomalowałam paznokcie”.

- Redakcja
Jeszcze kilkanaście lat temu moje święta wyglądały jak z obrazka – pachniało domowym ciastem, dzieci przyjeżdżały z wnukami, Marian – mój mąż – trzepał dywany, a ja od rana stałam przy garach, bo wszystko musiało być domowe. Bigos musiał się „przegryźć”, sernik nie mógł opaść, a podłogi powinny błyszczeć. I tak co roku, przez czterdzieści lat.
Zawsze z tym samym zacięciem, zawsze „jak należy”. Nawet kiedy już zostałam sama. Po śmierci Mariana pierwsze święta przepłakałam, drugie organizowałam z bólem w plecach, ale mimo wszystko – sprzątałam, gotowałam, bo „tak trzeba”. Bo tak się robiło od zawsze. Z przyzwyczajenia, z poczucia obowiązku.
Czasem goście wpadali, czasem nie. Bywało, że siedziałam sama przy stole, ze łzami w oczach, z rękoma obolałymi od pucowania okien. Tak było w zeszłym roku. Siedziałam w kuchni i zrezygnowana patrzyłam w pusty talerz. I wtedy przyszła myśl: dość. Powiedziałam sobie, że w kolejne święta zrobię coś dla siebie. I dotrzymałam obietnicy.
Na Wielkanoc zamówiłam catering – żurek, mazurek, jajka po staropolsku. Żadnych garów, żadnych kilogramów mąki. Zatrudniłam panią do sprzątania. A sama? Poszłam do fryzjera. Kupiłam nową sukienkę – granatową, z lekko błyszczącą nitką. Sięgnęłam po perfumy, które zawsze były „na specjalne okazje”. Nawet pomalowałam paznokcie. W tym roku to ja byłam specjalną okazją. To miały być moje święta.
Bo po tylu latach dawania – chcę w końcu coś dostać. Chociaż chwilę spokoju. Chociaż jedno spojrzenie w lustro i myśl: „Dobrze zrobiłaś, Krysiu”. Chcę choć raz usiąść do stołu jak gość. Nie gospodyni, nie kucharka. Gość. W swoim własnym domu.
Te słowa były jak cios
Wielka Sobota. Wszystko gotowe. Stół nakryty białym obrusem, świeże kwiaty w wazonie, pasztet z żurawiną pachnie z pudełka, jakby był zrobiony przez ciotkę Jadzię. Dom błyszczy – dosłownie, bo pani Gosia od sprzątania była dokładna jak nikt. Siedzę na kanapie, z dłońmi splecionymi na kolanach, i czuję… coś dziwnego. Ulga? Spokój? A może lekki niepokój, jakby coś wisiało w powietrzu.
Nagle zadzwonił dzwonek do drzwi. Serce mi zadrżało. To oni.
Ania z mężem i torbą pełną prezentów. Michał z żoną, wnuczka Alicja i mały Jaś, który od progu krzyczy, że chce szukać jajek. Śmiech, kurtki, szuranie butami po korytarzu. Wnuki biegną do pokoju, a ja – jak zawsze – całuję ich w główki i pytam, czy coś jedli. Stary nawyk.
Ania staje w progu salonu. Zatrzymuje się. Patrzy na stół, potem na mnie. Mierzy wzrokiem moje włosy – delikatne fale, prosto od fryzjera. Potem sukienkę i pomalowane paznokcie. I w końcu mówi:
– A ty nie w kuchni?
Tych kilka słów – jakby ktoś z całej siły trzasnął mnie otwartą dłonią w twarz.
Przez ułamek sekundy wszystko milknie. Dzieci w tle coś pokrzykują, mąż Ani coś mruczy, ale dla mnie świat staje w miejscu.
Patrzę na nią. Na moją córkę. Moją Anusię, którą nosiłam pod sercem, której szyłam pierwszą sukienkę na komunię, w której ramionach się wypłakiwałam, gdy Marian odszedł. Moja córka, która wie, ile mnie kosztują święta. Ile mnie kosztuje samo życie. A mimo to nie chce mnie zrozumieć.
Nikt mnie nie rozumie
Tym razem nie milczę. Nie spuszczam wzroku, nie tłumaczę się.
Patrzę na moją córkę, na jej zaskoczoną minę, jakby nie wiedziała, co powiedzieć. I mówię cicho, ale z tą nową siłą, która rodzi się wtedy, gdy człowiek dochodzi do ściany i postanawia, że już się nie cofnie:
– Nie, nie w kuchni. I właśnie dlatego wreszcie miałam siłę ubrać się porządnie i poczuć jak gość.
Nikt się nie śmieje. Nikt nie komentuje. Przez chwilę słyszę tylko swój własny oddech. A potem… słowa, które bolą jak ukłucie.
– Mama chyba oszalała – mruczy Michał, niby pod nosem, niby do siebie, ale wystarczająco głośno, bym usłyszała.
Nie patrzę na niego. Patrzę na Alicję, która pyta:
– Babciu, mogę już zjeść mazurka?
I wtedy się uśmiecham. Jakby ktoś podał mi rękę, kiedy zaczęłam się chwiać.
– Możesz, kochanie. Tylko nie zjadaj całego sama, bo Jaś cię będzie gonił po całym domu – mówię z uśmiechem i podaję jej kawałek. A ona się cieszy. Jakby to był najsmaczniejszy mazurek w jej życiu. Nawet jeśli z pudełka.
Ale w środku… boli.
Boli, że moje dzieci nie widzą, ile mnie kosztowało, żeby w końcu odpuścić. Że dla nich święta to ciągle tylko „tradycja”, zapach ciasta, pot lejący się z czoła. Że nie rozumieją, że ja też mam granice wytrzymałości.
W tej ciszy, w której tylko dzieci się śmieją, a dorośli nie wiedzą, co zrobić z własnymi oczekiwaniami, czuję coś jeszcze – dumę. Z siebie.
Nie tak to sobie wyobrażałam
Zasiadamy do stołu. Biały obrus, porcelana po mamie, ta z niebieskim rantem, którą wyciągam tylko na specjalne okazje. Sztućce równo, serwetki złożone w wachlarz. Wygląda to wszystko jak z magazynu wnętrzarskiego, ale… coś nie gra.
Nikt się nie śmieje. Nie ma tego rozgardiaszu, który był zawsze, gdy co chwilę ktoś wstawał, by coś podgrzać, coś przynieść. Ja siedzę – pierwszy raz od lat – i tylko podaję talerze. A cisza… ta cisza między dorosłymi jest gęsta, jakby miała zaraz spaść na podłogę z hukiem.
Michał odkłada jajko faszerowane i mówi beznamiętnie:
– Babcia robiła lepsze.
Patrzę na niego, ale nie odpowiadam. Bo przecież nie o jajko tu chodzi, nie?
Ania poprawia serwetkę i dodaje z półuśmiechem:
– No... wszystko trochę inne niż zwykle.
I wtedy zaczynam się zastanawiać – czy naprawdę chodzi im o smak? O ten chrzan mniej ostry, o żurek bez tej mojej „nuty czosnku”? Czy może chodzi o coś więcej?
O rytuał. O to, że ktoś ośmielił się go złamać. Że ktoś nie poświęcił się do ostatniego tchu, nie urobił się po łokcie, nie padł na twarz przed śniadaniem. I nagle te święta – bez tej ofiary – tracą dla nich ważność?
Czy naprawdę tak mocno w nich siedzi to przekonanie, że kobieta musi cierpieć, żeby święta były prawdziwe?
Nie kłócę się. Nie tłumaczę. Podaję chleb, dolewam żurku, uśmiecham się do wnuków. Jestem gospodynią – ale po swojemu.
Zamiast zmęczenia czuję... spokój.
Pokazałam, że można inaczej
Po obiedzie dzieci zaczynają się wiercić, jak to dzieci. Alicja idzie przymierzyć nową opaskę z cekinami, a Jaś, ten mój wiecznie głodny chłopiec w okularach, podchodzi z talerzem w dłoniach. Wyciąga go przed siebie jak jakiś skarb i mówi poważnie:
– Babciu, te święta są super.
Zamarłam. Dosłownie. Jakbym przestała oddychać. Spojrzałam na niego i zobaczyłam tę jego buzię – szczerą, okrągłą, z ustami trochę umazanymi żurkiem. W tym momencie coś we mnie pękło. Ale nie z bólu. Z czułości.
– Naprawdę tak uważasz, skarbie?
– No tak! Bo ty nie biegałaś, nie byłaś zmęczona, jesteś ładna i masz nową sukienkę. A żurek najlepszy. Lepszy niż w domu!
Uśmiechnęłam się. To był najpiękniejszy komplement, jaki kiedykolwiek dostałam. Nie od dorosłych, nie od tych, co oceniają, porównują, wytykają.
Od dziecka. Dziecka, które mnie doceniło. I które zrozumiało więcej niż jego mama i wujek razem wzięci.
Ania spojrzała na mnie. I pierwszy raz tego dnia – nie było w jej oczach ani zdziwienia, ani rozczarowania, ani osądu. Było coś innego. Coś, czego jeszcze nie umiem nazwać. Może… refleksja?
Może przez tego małego Jaśka po raz pierwszy zobaczyła, że można inaczej. Że święta to nie tylko biała kiełbasa i jajka. Że mogą być ciche i spokojne, bez potu i łez.
Krystyna, 71 lat
Czytaj także:
- „Matka załamała ręce, bo zjadłem schabowego w Wielki Piątek. Nie zamierzam pościć i co niedzielę biegać do kościoła”
- „Matka traktowała mnie jak darmową opiekunkę. Zamiast wdzięczności dostawałam od niej kolejne rachunki do zapłacenia”
- „Teściowa chciałaby o wszystkim decydować. Ta hetera nie będzie mi mówić, gdzie mam zjeść jajko na Wielkanoc”