Reklama

Gdy mama jeszcze żyła, święta zawsze miały swój porządek. Najpierw pachniało suszonymi grzybami – moczyła je dzień wcześniej w wielkiej misce, którą trzymała tylko na tę jedną okazję. Potem dochodziła cebula smażona na maśle, piernikowe przyprawy, zapach pomarańczy i goździków. W całym domu unosiła się mieszanka ciepła, spokoju i pewności, że wszystko będzie dobrze.

Tęskniłam za nią

Mama była sercem każdej Wigilii. To ona pamiętała, ile zrobić uszek, kiedy zamarynować śledzie, komu kupić kapcie, a komu nowy krawat. My – ja, Jacek i Basia – bardziej pomagaliśmy z doskoku. Kręciliśmy się po kuchni, czasem narzekaliśmy, czasem żartowaliśmy, ale wszystko kręciło się wokół niej. Mama potrafiła nas wszystkich trzymać w ryzach, nawet jeśli udawaliśmy, że to my decydujemy. A potem jej zabrakło.

W pierwsze święta po jej śmierci każdy udawał, że jakoś sobie radzi. Jacek mówił, że ma dyżur, Basia niby planowała coś zrobić u siebie, ale ostatecznie nie zrobiła nic, a ja czekałam, aż ktoś inny się odezwie. Nikt nie zadzwonił, nikt niczego nie zaproponował. Było cicho. Minęły dwa lata i teraz znowu zbliżała się Wigilia, a ja siedziałam przy stole i myślałam. Powinnam spisać listę zakupów, zaplanować wszystko, jak to kiedyś robiła mama, ale nie miałam siły. Najpierw zadzwoniłam do Basi. Odebrała po kilku sygnałach.

– O, siostra. Co tam?

– Chciałam pogadać o świętach – powiedziałam. – Myślałam, że może coś wspólnie zorganizujemy? Choćby skromnie, ale razem.

Po drugiej stronie zapadła cisza. Potem usłyszałam westchnienie.

– Dorotka… ja nie wiem, czy dam radę. Mam taki mętlik w głowie. U mnie ten cały remont w łazience, kurz, pył, nic nie działa, jak trzeba. Może w przyszłym roku?

– Czyli… teraz nic nie będzie? – upewniłam się.

– No nie wiem. Jeszcze się odezwę, dobra?

Wszyscy odmówili

Znałam to „jeszcze się odezwę”. To oznaczało „nie licz na mnie”. Zadzwoniłam do Jacka. Odebrał szybko.

– Co tam?

– Święta są, może spotkalibyśmy się w tym roku? Tak po prostu, bez wielkiego planowania. Ja coś zrobię, ty coś przywieziesz…

– U mnie gorący okres w pracy. Ledwo się wyrabiam. Może byśmy coś zrobili po Nowym Roku?

Zacisnęłam dłoń na słuchawce.

– Ale nie chodzi o Nowy Rok, tylko o Wigilię.

– No wiem, wiem… ale sam widzisz, jaka sytuacja.

– Widzę.

– Sorry, Dorota. Serio. Może jakoś to inaczej ogarniemy.

– Jasne. Trzymaj się.

Odłożyłam telefon i siedziałam jeszcze przez chwilę w ciszy. Na stole przede mną leżała pusta kartka i długopis, który już nie był do niczego potrzebny. Pomyślałam wtedy: mama by do tego nie dopuściła. Gdyby żyła, nikt by jej nie odmówił. Spojrzałam w okno. Zaczynał prószyć śnieg.

Coś się zmieniło

Zaczęło się zupełnie niepozornie. Był 24 grudnia, godzina siedemnasta trzydzieści. Siedziałam w kuchni i nie robiłam nic. Nie kroiłam sałatki, nie odgrzewałam barszczu, nie ustawiłam ani jednego talerza na stole. Po prostu siedziałam w dresie i słuchałam kolęd w radio. Zadzwoniła Basia. Bez powitania, bez wstępu.

– Słuchaj, w sumie to pomyślałam, że może wpadniemy do ciebie? Nie mamy planów i w sumie… trochę głupio tak siedzieć we dwoje z Krzyśkiem i oglądać Kevina.

– Jasne – odpowiedziałam, zanim zdążyłam się zastanowić. – Przyjedźcie.

Chwilę później dostałam SMS-a od Jacka: „Będziemy z dzieciakami koło 18. Nic nie szykuj, coś ogarniemy”. I tak, zupełnie bez planu, zjechało się rodzeństwo. Jedno po drugim. Nikt nic nie przyniósł. Nie było prezentów ani kompotu z suszu, ani obrusu, który mama zawsze wyciągała z szafy z taką powagą, jakby chodziło o sztandar.

Zamknęłam drzwi za ostatnim gościem, a potem stanęliśmy wszyscy w kuchni, trochę niezręcznie. Nikt nie wiedział, co powiedzieć. Ktoś puścił kolędy z telefonu. Brzmiały cicho i bez wyrazu, jakby same nie były pewne, czy wypada im grać. Patrzyliśmy na siebie, na pusty stół. W końcu spojrzałam na Jacka i Basię i rzuciłam półżartem:

– A może zamówmy pizzę?

Wspomnienia wróciły

Zapadła cisza, taka, jak po naprawdę głupim żarcie. Jacek zmarszczył brwi.

– Serio?

– A w sumie… czemu nie – powiedziała Basia i zaczęła się śmiać.

Zaczął się śmiać też Jacek, a potem ja. To był śmiech bardziej z ulgi niż z żartu. Coś się zmieniło między nami. O osiemnastej trzydzieści na stole stanęły trzy pudła z pizzą. Jedna z serem, jedna z pieczarkami, jedna ostra. Usiedliśmy przy stole, każdy z talerzykiem i kawałkiem pizzy w ręce. Świeczka, którą odpaliłam bez przekonania, dawała ciepłe światło. I nagle zrobiło się… normalnie. Bez obrusu, bez kolędników, bez dwunastu potraw, ale byliśmy razem. Basia przeżuwała kawałek margarity i nagle spojrzała na mnie rozbawiona.

– Pamiętacie, jak mama w Wigilię łapała karpia w wannie?

Jacek uniósł brwi.

– Próbowała go łapać ręcznikiem. Krzyczała, że się ślizga i że to wszystko przez to, że tata zawsze wybierał „za żywego”.

– I skończyło się na tym, że ten karp jeszcze dwa dni po świętach pływał w misce na balkonie, bo nikt nie miał serca go zabić – dodałam.

Otworzyliśmy się

Zaczęliśmy się śmiać, tak naprawdę, z głębi brzucha. A potem Jacek dorzucił:

– Albo jak mama płakała, że pierogi się skleiły i wszystko zepsuła… A potem wszyscy uznali, że to były najlepsze na świecie.

– Bo były – powiedziała Basia cicho. – Z domowym twarogiem, który sama mieliła.

Zrobiło się spokojniej. Przez chwilę nikt się nie odzywał. W tle wciąż grały kolędy, ale tym razem cicho i ciepło. Przyniosłam z lodówki ciasto, kawałek sernika z osiedlowej cukierni. Zrobiło się naprawdę domowo.

Patrzyłam na Jacka, na Basię i na pizzę, która stała na stole obok sterty zużytych serwetek. I pomyślałam: to nie były święta, które planowała mama, ale może to nie znaczy, że były złe. Może po prostu były inne. Siedzieliśmy przy stole, opierając się łokciami o blat, jak kiedyś, kiedy czekało się na ciasto, a w kuchni pachniało goździkami.

– W sumie… może za rok zrobimy razem kapustę z grzybami? – Rzucił Jacek niby od niechcenia.

– I pierogi – dodała Basia. – Zrobimy wspólnie. Jak nie wyjdą, to trudno. I tak się zje.

– Bez spiny – powiedziałam. – I nawet jak coś się przypali, to trudno. Najwyżej znowu będzie pizza.

Mieliśmy plan

Zaśmialiśmy się, ale coś w nas się otworzyło, jakby ta Wigilia, choć zupełnie inna, pozwoliła nam odzyskać coś, co zgubiliśmy, kiedy odeszła mama. Nikt nie mówił o tym wprost, ale było w tej rozmowie więcej niż tylko planowanie.

– Ustalmy jedno – powiedziałam. – Bez względu na wszystko, co roku się spotykamy. Choćby tylko na godzinę, choćby bez karpia.

Jacek kiwnął głową.

– Choćby z pizzą i plastikiem na stole.

– Choćby w dresach – dodała Basia i uniosła kubek. – Za nową tradycję.

– Za naszą tradycję – poprawiłam.

Wypiliśmy sok pomarańczowy w zgodzie, bez wielkich słów, a jednak coś w tej chwili było ważne. Pomyślałam wtedy: pizza na Wigilię – kto by pomyślał? A jednak może to nie o jedzenie chodzi, ale o to, że znów jesteśmy wszyscy razem.

Dorota, 41 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie prawdopodobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama