Reklama

Zawsze mówiłam, że Wigilia to najważniejszy wieczór w roku. Nie dla prezentów, nie dla dwunastu dań, tylko dla tej jednej chwili, gdy wszyscy zbieraliśmy się przy stole, łamaliśmy opłatek i przez moment zapominaliśmy o codziennych sprawach. Przez ponad trzydzieści lat dbałam, żeby w naszym domu nie zabrakło ani ciepła, ani zapachu choinki, ani wspólnego śmiechu. Może właśnie dlatego tak bardzo boli, że tym razem zostanę sama. Zamiast gwaru wnuków usłyszę tykanie zegara, a zamiast wzruszającego „mamo, kochamy cię” – ciszę. Niewytłumaczalną, nieprzyzwoicie głośną ciszę.

Wszystko zaczęło się kilka dni przed Wigilią. Siedziałam przy kuchennym stole, obierając buraki na barszcz, gdy zadzwonił telefon. Na wyświetlaczu – Wojtek. Starszy syn. Ucieszyłam się, bo ostatnio rzadko dzwonił.

Nie damy rady przyjechać

– Cześć, mamo – odezwał się od razu z jakimś napięciem w głosie. – Masz chwilkę?

– No jasne, że mam. Właśnie buraki skrobię. A ty jak tam? Gotowi na przyjazd?

– No właśnie... – zawahał się. – Mamo, musimy pogadać.

Już wiedziałam, że to nie będzie miła rozmowa. Serce zaczęło mi łomotać, jakby chciało uprzedzić to, co usłyszę. Wstrzymałam oddech, zanim padły te słowa.

– Kinga... rozchorowała się. Tak konkretnie. Wiesz, dzieci też coś złapały, cała trójka zakatarzona. Nie damy rady przyjechać.

Ale przecież to Wigilia... – wyszeptałam. – Nie możecie tego przełożyć?

– Mamo, nie przesadzaj, to tylko kolacja. Zdzwonimy się, porozmawiamy na kamerkach, zobaczysz dzieciaki. Serio, nie robimy tego złośliwie.

– Nie mówię, że złośliwie – odpowiedziałam spokojnie, choć gardło miałam jak zaciśnięte imadłem. – Po prostu szkoda.

Nie powiedziałam mu, że mam już dla dzieciaków prezenty. Że kupiłam ich ulubione pierniczki. Że stół już rozkładany stoi, a obrusa nawet nie chowam od tygodnia. Po prostu się pożegnaliśmy. A ja siedziałam dalej nad tymi burakami i nagle nie wiedziałam, po co. Myślałam, że to tylko Wojtek. Że chociaż Basia z rodziną przyjedzie. Zawsze mówiła, że Wigilia u mamy to święto jak żadne inne. Tylko że następnego dnia zadzwoniła ona.

– Mamo... nie denerwuj się, dobrze?

Wtedy jeszcze próbowałam się uśmiechnąć.

– Powiedz tylko, że nie odwołujesz Wigilii – zażartowałam.

Nie zaśmiała się.

– Nie wiem, jak to powiedzieć. Tomek dostał propozycję pracy w Norwegii, świetny kontrakt, ale musiałby wyjechać tuż przed świętami. Nie mogliśmy tego zignorować. Wiesz, jak ciężko teraz o dobre zlecenia.

Zamknęłam oczy.

– Czyli nie będzie was na Wigilii?

– Nie chcieliśmy tak tego rozgrywać, ale wyszło, jak wyszło.

Chciało mi się płakać

Tyle. Dwoje dzieci. Dwie rozmowy. A ja zostałam z planami, które jeszcze wczoraj były piękne. Nie płakałam od razu. Siedziałam na krześle przy kuchennym stole i gapiłam się na telefon, który leżał ekranem do góry. Z obu stron cisza – od dzieci i ode mnie. Nikt już nic nie napisze. Nikt nie zadzwoni. Każde z nich ma swoje życie, swoją rodzinę, swoje sprawy. I chyba po raz pierwszy zrozumiałam, że to, co dla mnie jest świętością, dla nich jest… opcją. Do rozważenia, jeśli wszystko inne się ułoży. Położyłam dłonie na kolanach i poczułam, jak drżą. Przez chwilę łudziłam się, że może jednak coś się zmieni. Może któryś z nich zadzwoni i powie, że jednak przyjadą, że się udało.

Nie zadzwonili. Wstałam i przeszłam do salonu. Choinka już stała, ubrana w bombki, które dzieci malowały, gdy jeszcze byli mali. Ta z mikołajem na patyczku – to robota Wojtka. A ten nieporadny bałwanek z cekinami? Oczywiście, Basi. Uśmiechnęłam się, ale nie trwało to długo. Zaraz potem wszystko wróciło – gorycz, żal, żałosna cisza, która wypełniła cały dom. Podeszłam do stołu. Położyłam biały obrus, rozprostowałam go dokładnie, jak zawsze. Potem wyciągnęłam z szuflady opłatek i odruchowo rozłożyłam talerze. Dla mnie, dla Wojtka z Kingą, dla Basi i Tomka. Talerzyki dla dzieci. Zatrzymałam się, zawahałam.

W końcu zsunęłam je z powrotem do kredensu.

– Po co? – szepnęłam do siebie.

Zostawiłam jeden talerz. I pusty obok. Dla wędrowca. Choć wiedziałam, że nikt nie zapuka. W tle grało radio. „Cicha noc” – śpiewała jakaś dziewczynka, pewnie z nagrania z konkursu. Jej głos był czysty, świąteczny. I tak bardzo mnie bolał. Wyłączyłam radio. I wtedy przyszło to pierwsze: poczucie, że ta Wigilia się już skończyła, choć jeszcze nawet się nie zaczęła.

Zamiast tego usłyszałam ciszę

W sobotę rano otworzyłam oczy i przez chwilę zapomniałam, że to dziś. Że to Wigilia. Przez ułamek sekundy naprawdę myślałam, że zaraz usłyszę śmiech dzieciaków na korytarzu, stukanie drzwi wejściowych, krzątaninę w kuchni. Że Basia zaraz zajrzy, pytając, gdzie są gwiazdkowe serwetki, a Wojtek jak zwykle będzie się krzywił na kompot z suszu. Zamiast tego usłyszałam ciszę. Taką, która boli w środku uszu. Leżałam dłuższą chwilę, patrząc w sufit, jakbym czekała, że coś się jednak zmieni. Nic się nie zmieniało. Pościel była zimna, poduszka wilgotna. Od snu czy od łez, już nie wiedziałam. Wstałam i z automatu zaparzyłam herbatę. Ziołową, bo przecież „żeby żołądek się nie buntował po wszystkich świątecznych frykasach”, jak to zwykle mówiłam. Tylko że w tym roku nie będzie frykasów. A mój żołądek… on raczej buntował się z żalu.

Zabrałam się za dekoracje. Na komodzie poustawiałam te wszystkie małe aniołki i świeczki, które dzieci robiły przez lata. Wyszukane na szkolnych kiermaszach, przywożone z wycieczek, niektóre już obdrapane, krzywe, brzydkie – ale moje. Nasze. Dzieci mówiły, że jestem sentymentalna. I może mieli rację, ale nie miałam serca ich wyrzucić. Choinka stała i pachniała, jakby nic się nie zmieniło. Ale wszystko się zmieniło. W tym zapachu było coś drażniącego, przesadnego. Przechodząc obok, zahaczyłam ręką o jedną z bombek. Spadła. Rozbiła się o podłogę z takim trzaskiem, że aż się cofnęłam.

Zamiast się schylić, stanęłam i patrzyłam na te kawałki szkła jak na coś zupełnie obcego. Jakby to nie była moja bombka, jakbym to nie ja ją powiesiła, jakby to wszystko nie działo się naprawdę. W końcu uklękłam i zaczęłam zbierać odłamki. Jeden mnie ukłuł – ostry, zimny, jak pazur. Zdziwiło mnie, że nie pociekła krew. Wzięłam oddech i wtedy to do mnie dotarło: ta cała otoczka, te światełka, te kartki ze złotymi życzeniami, które jeszcze wczoraj wkładałam do kopert – to wszystko było na nic. Nie dla siebie to robiłam. Dla nich.

A oni zostali gdzieś tam. Tam, gdzie choinki są ważniejsze w ich domach. Tam, gdzie są razem. A ja – tylko punktem na mapie, do odhaczenia w smsie. Zgarnęłam resztki bombki do papierowego ręcznika i wyrzuciłam do kosza. Zdecydowałam, że już nie będę nic wieszać. No bo dla kogo?

Zawsze gotowałam więcej. Z przyzwyczajenia. Jak przez tyle lat robi się barszcz na osiem osób, to ręka sama sięga po większy garnek, nawet jeśli rozum mówi: „Nie rób tego. I tak nikt nie przyjedzie.” Wlałam sobie chochlę do filiżanki. Nie do talerza – jakoś nie umiałam znieść widoku pustych miejsc wokół. Tylko ta jedna filiżanka, z różanym wzorem, którą trzymałam oburącz, bo była gorąca. I może dzięki temu przez chwilę nie czułam zimna w palcach.

Pierwszy raz jestem sama

Usiadłam w fotelu. Choinka migotała w kącie, jakby próbowała mnie pocieszyć, ale miałam jej trochę dość. Chciałam spokoju. Ciszy. Albo nie – nie ciszy. Ludzi. Głosów. Kłótni o pierogi, narzekań na śledzie. Czegoś żywego. Czegokolwiek. Włączyłam telewizor. Leciał jakiś program świąteczny, kolorowy, głośny, z uśmiechniętymi prowadzącymi, którzy życzyli wszystkiego najpiękniejszego i szczęśliwego. Przełączyłam od razu. Potem jeszcze raz. I jeszcze. W końcu zostawiłam kanał z kolędami. Stare nagranie, jakiś chór z kościoła, dzieci z bibułkowymi gwiazdkami, dziewczynka fałszująca pierwszą zwrotkę „Wśród nocnej ciszy”. Słuchałam jak zaczarowana. I wtedy coś ścisnęło mnie w środku.

Zdałam sobie sprawę, że jeszcze nigdy nie jadłam Wigilii sama. Przez całe życie – najpierw z rodzicami, potem z mężem, z dziećmi. Nawet w te lata, kiedy było ciężko, kiedy ktoś miał gorączkę albo padał śnieg po kolana, zawsze był ktoś obok. Zawsze ktoś złapał za rękę przy opłatku, powiedział: „Wesołych świąt, mamo. Dzięki, że to wszystko zrobiłaś.” Teraz nie było nikogo.

Podeszłam do lodówki, otworzyłam ją i patrzyłam na półki pełne jedzenia. Karp w galarecie, który z takim trudem zrobiłam dzień wcześniej. Kompot, sernik, makowiec, zupa grzybowa – wszystko na miejscu. Pachniało jak zawsze. I zupełnie inaczej. Wyjęłam jednego pieroga, podgrzałam. Zjadłam. I już nie miałam ochoty na więcej. Przeszłam do okna i rozsunęłam firankę. W sąsiednim bloku widać było rodzinę przy stole. Ktoś się śmiał, ktoś wstawał z krzesła, podawał półmisek. W innym oknie – ojciec wnosił do salonu ogromny prezent, dziecko podskakiwało z radości. Ja tylko stałam. Z filiżanką barszczu już zimnego. I myślałam, że nie chciałam wiele. Że nie trzeba mi prezentów. Nie trzeba mi nawet tej Wigilii z całym rozmachem.

Tylko żeby ktoś przyszedł. Zjadł pieroga. I powiedział: „Dobrze, że jesteś”. Wieczorem zgasiłam większość świateł. Zostawiłam tylko lampki na choince, niech świecą, skoro już zostały zapalone. Usiadłam przy stole, tym samym, przy którym przez lata łamałam opłatek, pilnowałam, żeby każdy miał dokładkę barszczu i żeby nikt nie czuł się pominięty. Tym razem nie musiałam pilnować niczego. Było aż za spokojnie.

Wyjęłam opłatek. Jeden. Przełamałam go na pół, bardziej z przyzwyczajenia niż z potrzeby. Złożyłam sobie życzenia w myślach. Zdrowia. Spokoju. Żeby serce tak nie bolało. Brzmiało to trochę głupio, ale nie miałam już siły udawać, że wszystko jest w porządku. Położyłam się wcześniej niż zwykle. Leżąc w łóżku, pomyślałam, że dzieci pewnie nawet nie zdają sobie sprawy, co zrobili. Może nie chcieli mnie zranić. Może po prostu tak wyszło. A może właśnie tak wygląda dorosłość ich i starość moja. Zasypiałam z tą myślą, że przyszły rok też nadejdzie. Tylko już nie będę czekać tak naiwnie.

Helena, 63 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama