„W tym roku pod choinkę dałam sobie święty spokój od rodziny. Niech jedzą spalone pierogi, skoro nikt o mnie nie zadbał”
„Z radia leciały kolędy, ale zamiast wzruszenia czułam... pustkę. Zupa grzybowa pyrkała w garnku, pierogi czekały na podsmażenie, ryba była już usmażona. Godzina do kolacji, a ja nawet nie miałam kiedy wziąć prysznica. W całym tym zamieszaniu nikt nie zapytał, czy z czymś pomóc. Mąż siedział przy laptopie, śmiejąc się pod nosem do memów, które podsyłał mu jego brat”.

Święta zawsze kojarzyły mi się z ciepłem, zapachem pierników, śmiechem dzieci i spokojem pośród świecących lampek. Przez lata wierzyłam, że to właśnie te dni cementują rodzinę, pozwalają nam się do siebie zbliżyć, porozmawiać, pobyć razem bez pośpiechu. Ale w ostatnich latach coś zaczęło się zmieniać. Coraz więcej rzeczy robiłam sama, coraz mniej było w tym wspólnoty, a coraz więcej zmęczenia. Moje dzieci – już nastolatki – wydawały się zupełnie obojętne na mój wysiłek. Mąż natomiast uznał, że skoro chodzi do pracy, to wystarczy. Z każdą kolejną Wigilią miałam wrażenie, że to wszystko przestaje mieć sens. Aż w końcu pękłam.
– Kochanie, a kupiłeś już ten mak do makowca? – zapytałam męża, wychylając się z kuchni, gdzie od rana obierałam warzywa na sałatkę.
– Mak? A gdzie ja mam kupować mak? – odpowiedział zdziwiony, nawet nie odrywając wzroku od telewizora. – Przecież to ty jesteś od świąt.
Zamarłam z nożem w ręku. „Ty jesteś od świąt.” Jakby to był mój obowiązek, moje zadanie do odhaczenia. Jakby to wszystko – te kolacje, ciasta, prezenty, choinka – działo się samo. A on mógł się po prostu zjawić i usiąść przy stole. Nie odpowiedziałam. Westchnęłam tylko i wróciłam do krojenia marchewki. O ósmej rano miałam już ciasto na pierogi gotowe, buraki się piekły, a kuchnia wyglądała jak po kulinarnej wojnie. Dzieci spały. Wstały dopiero koło południa, ziewając i przeciągając się jak królowe.
– Co jest na śniadanie? – zapytała Nina, moja szesnastolatka, rzucając telefon na stół.
– A może byś zrobiła sobie sama? Albo zapytała, czy mi pomóc? – odparłam, zmęczonym głosem, nawet się nie odwracając.
– Mamo, ale ty i tak wszystko robisz najlepiej. Ja się na tym nie znam – uśmiechnęła się słodko, po czym zniknęła z kuchni.
Olek, jej starszy brat, rzucił tylko „ej, mamy jeszcze mleko?”, wyciągnął z lodówki karton i nasypał sobie płatki. Ominął mnie jak powietrze. Nikt nie zapytał, jak się czuję, czy czegoś potrzebuję, czy może jestem zmęczona. Dla nich święta to po prostu jedzenie i prezenty. I że wszystko „samo się robi”. Patrzyłam na nich i myślałam: po co ja to robię?
Po co mi to wszystko? Dla kogo?
Z radia leciały kolędy, ale zamiast wzruszenia czułam... pustkę. Zupa grzybowa pyrkała w garnku, pierogi czekały na podsmażenie, ryba była już usmażona. Godzina do kolacji, a ja nawet nie miałam kiedy wziąć prysznica. W całym tym zamieszaniu nikt nie zapytał, czy z czymś pomóc. Mąż siedział przy laptopie, śmiejąc się pod nosem do memów, które podsyłał mu jego brat.
– Michał, mógłbyś przynajmniej nakryć do stołu – powiedziałam zmęczonym, ale stanowczym tonem.
– Jasne – odpowiedział i... nic nie zrobił. Po dziesięciu minutach znów siedział w tym samym miejscu, stukając w klawiaturę.
Weszłam do salonu i stanęłam naprzeciwko niego.
– Halo! Czy ja mówię do ściany?
– Oj, dobra, dobra, już idę – rzucił zrezygnowanym tonem, jakbym go zmuszała do jakiejś katorgi.
Wzięłam obrus i zaczęłam sama go rozkładać. Michał wstał łaskawie dopiero, gdy już układałam talerze.
– Wiesz co? – mruknęłam pod nosem – Gdybyś nie zauważył, ja to wszystko robię. Sama. Od rana. Dla was wszystkich.
– Przecież nie prosiłaś o pomoc – odburknął, podając mi sztućce.
– Nie muszę! To jest nasz dom, nasze święta! To nie jest moje przedstawienie, w którym macie być widownią!
Chwilę milczał.
– Dobra, przecież pomagam. Po co się tak nakręcasz?
„Pomagam” – pomyślałam. Boże, jak ja nienawidzę tego słowa. Pomaga się sąsiadce. Obcej osobie. A we własnym domu się współdziała. Ale jemu tego nie przetłumaczę. Zawołałam dzieci. Przyszły z minami jak na szkolne przedstawienie. Nina spytała, czy można szybko, bo jej koleżanka czeka na wideorozmowę. Olek przyniósł telefon do stołu. Machnęłam ręką. Nie miałam siły. Usiedliśmy do kolacji. A ja, zamiast się cieszyć, czułam się jak kelnerka, która ogarnia stół w lokalu, gdzie nikt nie zostawia napiwków.
Opłatek leżał na małym talerzyku obok świecy
Patrzyłam na niego z mieszanymi uczuciami. Od dziecka to był dla mnie symbol czegoś pięknego – bliskości, przebaczenia, nadziei. Teraz przypominał mi bardziej kawałek papieru, który trzeba rozdać, żeby odhaczyć rytuał.
– No, to dzielimy się opłatkiem – powiedział Michał, wstając od stołu i przeciągając się tak teatralnie, że aż mnie w środku skręciło.
Pierwsza podeszła Nina. Uśmiechnięta, sztucznie słodka, wyrecytowała:
– Żebyś była mniej zestresowana i trochę się wyluzowała, mamo. No i żeby twoje pierogi nie pękały przy gotowaniu.
Zamrugałam. Wzięłam oddech i odpowiedziałam najspokojniej, jak umiałam:
– Dziękuję, córciu. Tobie życzę, żebyś kiedyś doceniła, co to znaczy przygotować coś od serca.
Olek podał mi opłatek bez patrzenia mi w oczy.
– Żebyś się tak nie czepiała, serio.
– A ja ci życzę, żebyś przestał traktować dom jak hotel – odpowiedziałam sucho.
Nastała niezręczna cisza. Michał roześmiał się, jakby chciał rozładować napięcie.
– No to mnie teraz ciekawi, co dla mnie zostało – powiedział, podchodząc do mnie.
Spojrzałam na niego i poczułam, że albo teraz to powiem, albo zaduszę się własną frustracją.
– Życzę ci, żebyś chociaż raz w roku zobaczył, ile to wszystko kosztuje – nie pieniędzy, Michał. Mnie. Mojego czasu, mojej energii, mojego serca. I żebyś przestał nazywać to moją powinnością.
Nie odpowiedział. Przełknął ślinę i odwrócił wzrok. Wszyscy siedli do stołu, ale apetyt jakby zniknął. Zjadłam trzy pierogi i stwierdziłam, że mam dosyć. Dosyć udawania, że to magiczny wieczór, dosyć bycia miłą gospodynią, której nikt nie słucha.
– Dokończcie beze mnie – powiedziałam. – Idę się przejść.
I wyszłam
Potrzebowałam powietrza. I przestrzeni. Od nich. Chodziłam po osiedlu bez celu, mijając ciche, oświetlone balkony, zza których dobiegały strzępy kolęd i śmiechu. Gdzieś obok ktoś z sąsiadów odpalił zimne ognie – w powietrzu rozniosło się syczenie i dziecięcy pisk radości. Zatrzymałam się i popatrzyłam w górę. W ich oknach stała choinka, prawdziwa, wielka, migająca tysiącem światełek. A w mojej głowie powoli układało się jedno zdanie: ja nie mam już siły. Nie wiem, ile czasu tam mi to zajęło. W końcu zawróciłam do domu, chociaż każda komórka mojego ciała krzyczała, żeby iść dalej, gdziekolwiek. Zatrzymałam się pod klatką, z duszą na ramieniu. Miałam nadzieję, że choć trochę się ogarnęli. Że może chociaż Michał za mną wyszedł. Ale nie.
W przedpokoju unosił się zapach kompotu z suszu i... przypalonej ryby. W salonie telewizor był już włączony – jakiś film, który leciał co roku. Dzieci zniknęły. Michał siedział na kanapie, z winem w ręku.
– O, wróciłaś – powiedział tonem, jakby nic się nie stało.
– Tak. I chyba tylko po to, żeby się spakować – rzuciłam.
Zamarł.
– Co ty wygadujesz?
– Wiesz co? Święta to podobno czas miłości i wdzięczności. Ale ja nie czuję ani jednego, ani drugiego. Od tygodni wszystko robiłam sama. Chciałam stworzyć coś pięknego. A dostałam w zamian tylko fochy, zbywanie i komentarze o pierogach.
– Przesadzasz. Taki już ten czas, wszyscy są zestresowani – próbował zbagatelizować.
– Nie. Nie wszyscy. Ja. Bo wy odpoczywacie, a ja zapierniczam. I mam tego po prostu dość.
Zamilkł
W końcu wstał i bez słowa wyszedł do kuchni. Nie przeprosił. Nie podszedł. Nie objął. Nic. A mnie rozbolała głowa od napięcia, które trzymałam w sobie od tygodni. Poszłam do sypialni, zamknęłam się na klucz, położyłam na łóżku w ubraniach. Nie płakałam. Po prostu patrzyłam w sufit. I myślałam: coś się we mnie przestawiło. I nie wiem, czy chcę to naprawiać.
Następnego dnia w domu panowała niezręczna cisza. Taka, której nie przerywa nawet radio. Nikt nic nie mówił, jakbyśmy wszyscy grali w grę: „kto pierwszy się odezwie, ten przegrywa”. W kuchni leżały resztki jedzenia – nieruszone śledzie, sałatka, która już zaczęła przesiąkać sokiem z ogórków, i pół miski pierogów. Nikt nic nie jadł. Nikt nie zapytał, czy jestem głodna. Nikt nie zaproponował, że odgrzeje. Zrobiłam sobie herbatę. Zaparzyłam ją tylko dla siebie. Usiadłam przy stole i piłam ją powoli, w milczeniu. Michał przemykał z kąta w kąt, jakby chciał, żebym go nie zauważyła. Dzieci zamknęły się w swoich pokojach. Usłyszałam zza ściany, że Olek gra na konsoli, a Nina rozmawia przez telefon. Święta. Rodzinny czas.
Zastanawiałam się, czy gdyby mnie tu nie było – tak fizycznie – czy oni w ogóle by to zauważyli. Czy cokolwiek by się zmieniło? Michał pewnie zamówiłby coś z dostawą. Dzieci nie miałyby choinki, ale przynajmniej nikt by im nie zawracał głowy pierogami. Może byliby nawet szczęśliwsi? Po południu, kiedy słońce zaczęło się chować, usiadłam na kanapie z notatnikiem. Napisałam kilka zdań – dla siebie. Co mnie boli. Czego mi brakuje. Czego potrzebuję. I zrozumiałam jedno: ja już nie chcę być tłem dla ich życia. Nie chcę być dodatkiem, który ogarnia wszystko, ale nikt go nie zauważa. Nie zasłużyłam na to.
Zadzwoniłam do mojej siostry.
– Masz dla mnie miejsce na kilka dni? – zapytałam cicho.
– Zawsze. Przyjedź, nawet dziś.
Wstałam, spakowałam torbę. Zostawiłam im kartkę: „Wyjechałam na kilka dni. Nie dzwońcie, jeśli nie zamierzacie słuchać”. Nie robiłam tego, żeby ich ukarać. Robiłam to, żeby ratować siebie. Bo w tej ciszy po kolędzie zrozumiałam, że przez lata świętowałam nie z rodziną, tylko dla niej. A ja też mam prawo do odpoczynku. Do radości. Do spokoju.
Nie obiecałam powrotu
U siostry było cicho. Nie było narzekania w tle, zapachu przypalonej ryby ani nerwowego sprawdzania, czy wszystko jest gotowe na czas. Była herbata, koc i pytanie zadane bez pośpiechu:
– Jak się naprawdę czujesz?
To pytanie uderzyło mnie mocniej niż wszystkie świąteczne pretensje. Bo nagle okazało się, że ktoś chce usłyszeć odpowiedź, a nie tylko ją zignorować. Mówiłam długo. O zmęczeniu, o poczuciu bycia niewidzialną, o tym, jak bardzo przez lata starałam się być „tą dobrą”: matką, żoną, organizatorką, spoiwem rodziny. I jak mało miejsca zostawiłam samej sobie. Przez kolejne dni telefon milczał. I w tej ciszy zaczęłam wracać do siebie. Spałam. Czytałam. Wychodziłam na spacery bez listy zadań w głowie. Po raz pierwszy od dawna nie musiałam o niczym pamiętać za wszystkich.
Po trzech dniach zadzwonił Michał. Mówił niepewnie, jakby dopiero uczył się nowych słów.
– Zorientowałem się, ile rzeczy robiłaś. I jak bardzo brałem to za pewnik. Nie wiem jeszcze, jak to naprawić, ale… chcę spróbować.
Nie rzuciłam się na te słowa z ulgą. Nie obiecałam powrotu. Powiedziałam tylko, że wysłucham, kiedy będę gotowa. Bo zrozumiałam jedno: wdzięczność nie polega na przeprosinach wypowiedzianych raz w roku przy opłatku. Polega na codziennym zauważaniu. Nie wiem, jak będą wyglądały kolejne święta. Może inaczej. Może skromniej. A może wcale nie u mnie. Ale wiem, że już nie chcę być kobietą, której wysiłek ginie w ciszy. Jeśli mam coś dawać, to z wyboru. A nie z obowiązku. I to jest jedyny prezent, jaki w tym roku naprawdę sobie podarowałam.
Ewa, 42 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Kolega z pracy zaprosił mnie w mikołajki na randkę. Czasem lepiej się 2. razy zastanowić, zanim się powie »tak«”
- „W tym roku na naszej Wigilii pojawił się niespodziewany gość. Miał moje oczy i wywrócił mój świat do góry nogami”
- „Zawsze miałam pod górkę z teściową. W kółko powtarzała, że jej synuś zasługuje na kogoś znacznie lepszego ode mnie”