„W tym roku spędziłam pierwsze święta bez męża. Nic tak nie boli na starość jak widok pustego miejsca przy stole”
„W środku czułam, jakby mnie powoli, po cichu usuwali z własnego życia, jakby ten dom, w którym byłam żoną, matką i gospodynią, miał się teraz stać tylko miejscem wspomnień. Gdzie indziej czekało życie – z choinką, śmiechem dzieci, prezentami”.

Wstałam o piątej, jak co roku w ten dzień. To nic, że już nie muszę się spieszyć – zegar we mnie nadal tyka według dawnych rytmów. Rozpoczęłam od ugotowania barszczu. Jan zawsze mówił, że mój barszcz to nie barszcz, tylko poezja w płynie. No to gotuję tę poezję, chociaż on już jej nie zje.
Zostawił mnie
Na stole ułożyłam obrączki na serwetki. Te same, które wtedy kupił w kiosku nad morzem. Za grosze były, ale jak mnie wtedy zaskoczył! Stał z nimi, jakby to były diamenty, i mówi: „No, Krystyno, teraz to mamy kompletne święta!”. Śmiałam się wtedy, że zwariował, a potem przez lata nie potrafiłam podać kolacji bez tych głupich obrączek. Mój syn Tomek zadzwonił wczoraj.
– Mamo, nie wygłupiaj się, przyjedź do nas, dzieci się cieszą, prezenty czekają…
Nie. To nie są moje święta. Mój dom jest tutaj. Nasz dom – mój i Jana. To tu jest stół, przy którym łamaliśmy się opłatkiem przez pięćdziesiąt lat. To tutaj jest krzesło, które zawsze skrzypiało, kiedy Jan siadał. I zapach kapusty z grzybami, który się wżarł w ściany. Nie pojadę. Może to głupie, ale… przecież on wróci. Może nie dziś, ale wróci. A co, jeśli wróci, a mnie nie będzie? Znów będzie stał pod drzwiami z tym swoim”"Krystynooo, no otwórzże, to ja!”. A mnie nie będzie. Nie. Nie mogę ryzykować.
Nie mogę też wyrzucić jego kapci. Stoją przy łóżku, trochę przykurzone, jakby wyszedł tylko na chwilę. I jeszcze ta koszula w kratę. Wisi na krześle. Zawsze tam wieszał, bo na rano jest jeszcze dobra. Głupi, uparty chłop. Takiego sobie wzięłam i z takim zostałam, choć teraz tylko w myślach.
Nie chciałam jechać
Telefon zadzwonił, gdy lepiłam ostatniego pieroga. Zawsze robiłam ich dokładnie czterdzieści osiem. Po dwanaście na głowę. Nawet teraz, choć zostałam sama, zachowałam ten sam porządek. Przetarłam ręce o fartuch i spojrzałam na wyświetlacz. Tomek.
– Mamo, przyjedź do nas, dzieci się ucieszą. Nie możesz być sama – powiedział od razu, bez przywitania. Głos miał taki jak zawsze, spokojny, ale słychać było napięcie.
– Nie będę sama. Tu jest Janek – odpowiedziałam i poczułam, jak coś mnie ściska w gardle. Stałam oparta o stół i patrzyłam przez okno na pustą ulicę.
Po drugiej stronie zapadła cisza. Nie przerywałam jej.
– Mamo… – powiedział w końcu szeptem.
– Zrobiłam już pierogi. W garnku stygnie barszcz. Nie zostawię domu – odparłam tonem, który nie dopuszczał dyskusji. I tak zbyt długo ciągnęliśmy tę rozmowę.
Rozłączyłam się. Stałam jeszcze chwilę w kuchni, wsłuchując się w tę ciszę, która zapadła po rozmowie. Pochyliłam się nad stołem i zaczęłam poprawiać rząd pierogów, choć każdy był równiutki jak od linijki. Próbowałam sobie wmówić, że dobrze zrobiłam. To była słuszna decyzja. Jan nie chciałby, żebym się wynosiła z naszego domu w Wigilię.
Było jak zawsze
W środku czułam jednak coś innego. Jakby mnie powoli, po cichu usuwali z własnego życia, jakby ten dom, w którym byłam żoną, matką i gospodynią, miał się teraz stać tylko miejscem wspomnień. Gdzie indziej czekało życie – z choinką, śmiechem dzieci, prezentami. A tu zostało to, co nie przyszło, co się skończyło. Ale nie mogłam wyjechać, nie dziś.
Usiadłam przy stole o osiemnastej. Zawsze wtedy zaczynaliśmy. Nie czekałam na pierwszą gwiazdkę, bo Jan mówił, że przy takiej pogodzie i tak jej nie widać, więc nie ma sensu się wygłupiać. Położyłam na stole biały obrus. Na środku postawiłam świecę. Zawsze ją zapalałam za nieobecnych.
Krzesło Jana odstawiłam pod ścianę. W tamtym kącie siadał, gdy coś przeskrobał – udawał wtedy pokutnika, choć za długo tam nie wytrzymywał, bo bolały go plecy. Patrzyłam teraz na to krzesło, jakby miało mi odpowiedzieć, co mam robić, ale milczało, tak jak cały ten dom.
Tęskniłam za nim
Nalałam sobie barszcz do talerza i czułam, jak ręce mi drżą. Usiadłam. Wzięłam łyżkę, spróbowałam, ale zupa zdążyła wystygnąć.
– Nie płacz, głupia babo. Zupa wystygła – powiedziałam do siebie, bardziej z irytacją niż żalem. Potem spojrzałam na krzesło Jana.
– Zawsze musiałeś się spóźnić, nawet z karpiem. A teraz co? W ogóle nie przyszedłeś – wyrzuciłam z siebie półgłosem.
Wiedziałam, że mówię do powietrza, ale łatwiej było udawać, że on tam siedzi, tylko się nie odzywa. Może znów się boczy, jak wtedy, gdy nie chciałam wpuścić jego kolegi od brydża na Wigilię, bo śmierdział papierosami, ale przecież wtedy też w końcu usiadł przy stole. Dziś było inaczej. Zjadłam sama, powoli. Może naprawdę zwariowałam, ale skoro i tak nikt nie słucha…
Po kolacji posprzątałam. Wytarłam stół, przykryłam resztki jedzenia, pierogi ułożyłam w rządku w lodówce. Potem usiadłam w fotelu, w którym Jan przysypiał codziennie po kolacji. Gdy dzieci były małe, w Wigilię śmiały się, że pilnuje prezentów, żeby Mikołaj nie pomylił torebek. Zawsze zasypiał, a ja wtedy przykrywałam go kocem.
Został w mojej pamięci
Teraz przykryłam nim własne nogi. Sięgnęłam po album. Otworzyłam na chybił trafił. Zdjęcie sprzed lat – Jan z karpiem w siatce, stoi przed drzwiami, mokry śnieg na czapce, uśmiechnięty jak dziecko. Przypomniałam sobie tamtą Wigilię. Zapomniał kupić karpia, wszystko już było zamknięte, więc szybko poleciał na bazarek i przywiózł żywego.
– Rybka musi być świeża – powiedział, jakby to wszystko było zaplanowane.
– To nie hotel, Janek. Gdzie ja go będę trzymała? – byłam wtedy wściekła.
– A co, romantycznie będzie. Świąteczna wanna – śmiał się, a ja w końcu też nie wytrzymałam i parsknęłam śmiechem.
Przejechałam palcami po zdjęciu. W albumie Jan był dalej, jak zawsze trochę roztrzepany, trochę gburowaty, ale mój. Teraz został tylko na tych kartkach i w tej ciszy. Może go już nie ma, ale przecież tu jest, w tych ścianach, w tych świętach, w moim fotelu.
Odsłoniłam firankę. Na zewnątrz sypał śnieg, taki prawdziwy, grudniowy, gęsty. Przez chwilę patrzyłam, jak wszystko znika pod bielą – samochody, drzewa, nawet te brzydkie kontenery przy śmietniku. Zaparzyłam kawę, jedną filiżankę, ale już nie z tym ciężarem, który ciążył mi od rana. W moim domu pachniało świętami. I choć jedno krzesło wciąż stało puste, to jakoś mniej bolało.
Krystyna, 72 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie prawdopodobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Wolę biegać na nartach, niż siedzieć z rodziną przy świątecznym obiedzie. Na trasie złapałam formę i kandydata na męża”
- „Spędzałam święta u rodziny, a mąż w tym czasie zaprosił gościa. Pod choinką wcale nie układali prezentów gwiazdkowych”
- „W Wigilię matka zrobiła nam nauki przedmałżeńskie. Pobożne życie w czystości to dla niej większa świętość niż rodzina”