Reklama

Od lat robię wszystko, żeby było „jak trzeba”: święta muszą pachnieć czystością, piernikiem i barszczem z uszkami. Firanki mają być świeżo uprane, a podłogi błyszczące. Planowanie zaczynam już w listopadzie. Robię listy zakupów – osobno spożywcze, osobno chemia. W drugiej połowie grudnia kuchnia zamienia się w pole bitwy: lepienie uszek, smażenie ryb, pieczenie sernika. Mój dzień wtedy nie ma końca. Wstaję przed szóstą, padam po północy, ale przecież tak trzeba.

Harowałam za wszystkich

W tym czasie mój mąż Paweł wnosi zgrzewki coli i piwa, po czym siada przed telewizorem, jakby z tego siedzenia też była jakaś ofiara. Dzieci – teraz już nastolatki – całe dnie spędzają w telefonach. Syn nawet do łazienki chodzi z TikTokiem. Córka przewraca oczami, gdy proszę, żeby pomogła nakryć stół. Teściowa? O, ta to się zna najlepiej. Wchodzi, kręci nosem, poprawia serwetki, zmienia kolejność talerzy.

Zajmuję się nimi jak opiekunka, sprzątaczka i kucharka w jednym. I marzę, żeby chociaż raz ktoś spojrzał i powiedział: „Dziękuję”, żeby zauważył, że co roku nikt oprócz mnie nie pamięta, że święta nie robią się same. Że ja też bym chciała usiąść i poczuć, że to mój dom, moja rodzina. Co roku mam nadzieję, że może w tym coś się zmieni, może ktoś zauważy, ale potem przychodzi Wigilia i jest jak zawsze.

Wstałam tuż po piątej, zanim jeszcze dobrze się rozwidniło. W kuchni panował półmrok, zapach grzybów unosił się znad garnka. Chwyciłam drewnianą łyżkę i zaczęłam mieszać farsz do uszek. W domu było cicho. Po chwili włączyłam radio, ale tylko na chwilę, na wiadomości. Potem znów cisza, taka jak lubię, kiedy jeszcze mam nadzieję, że ten dzień jakoś się uda.

Nikt mi nie pomógł

Mąż siedział już w salonie, choć dopiero co wstał. Z kubkiem kawy w ręce przeskakiwał pilotem po kanałach. Zerknęłam w jego stronę.

– Przydałaby się pomoc – powiedziałam, nie podnosząc głosu. Od dawna wiem, że nie warto.

– Dobrze ci idzie, kochanie – rzucił, nawet nie patrząc na mnie.

Dzieci nadal spały. Wzięłam się za ciasto na makowiec. Zanim skończyłam wałkować, w drzwiach pojawiła się teściowa.

– Uważaj z solą – mruknęła, zerkając w garnek. – Nie zrób tak jak w zeszłym roku.

Przeszła do jadalni i zaczęła przestawiać talerze, które wcześniej ustawiłam na stole. Zgarnęła serwetki i złożyła je po swojemu. Nie komentowałam. Zajęłam się smażeniem ryby. O dziesiątej dzieci w końcu zeszły na dół. Syn usiadł przy stole, córka sięgnęła po telefon.

– No i co tam, mama? – zapytał syn, ziewając. – Wszystko gotowe?

Nie odpowiedziałam. Co miałam powiedzieć? Że od świtu nie usiadłam, że ból pleców przypomina o sobie przy każdym ruchu? Że zaraz będą pierogi, barszcz, kompot i jeszcze sernik, a potem trzeba będzie wszystko podać, posprzątać i uśmiechać się, jakby to była przyjemność?

Nie zauważali mnie

Włożyłam ciasto do piekarnika, nastawiłam minutnik i usiadłam przy stole. I tak już zostałam do końca dnia. O szesnastej wszystko było już gotowe. Stół nakryty, potrawy ustawione równo jak w katalogu, w domu panowała ta dziwna, świąteczna cisza, która u innych pewnie oznaczała spokój, a u nas była tylko przerwą między jednym poleceniem a drugim. Weszłam do łazienki, zamknęłam drzwi i przekręciłam zamek.

Usiadłam na zimnych kafelkach. Powietrze pachniało płynem do prania i wilgocią. Poczułam, jak łzy same spływają, bez żadnej komendy. Najpierw płakałam cicho, potem nagle zaczęłam się śmiać, jakby coś we mnie się pomyliło. Otarłam twarz rękawem. Pomyślałam, że gdybym tu została na dłużej, może ktoś zapuka, może zapyta, czy wszystko ze mną w porządku. A potem dotarło do mnie, że raczej nie. Po chwili usłyszałam pierwsze stukanie.

– Mamo, mogę czekoladowego Mikołaja? – zapytało dziecko zza drzwi, jakby to było najważniejsze na świecie.

Milczałam. Po kilku minutach odezwał się mąż.

– Długo jeszcze? – zapytał tonem, który znam od lat. Jakby stał w kolejce do łazienki na stacji benzynowej.

Zbuntowałam się

Siedziałam tam jeszcze chwilę, aż w końcu wstałam, umyłam twarz i odetchnęłam głęboko. Kiedy wyszłam, wszyscy już siedzieli przy stole, jakby to był zwykły dzień. Spojrzałam na nich krótko.

– Nie podaję do stołu. Kto jest głodny, niech sobie weźmie sam – powiedziałam, nie patrząc nikomu w oczy.

Wszyscy popatrzyli na mnie w osłupieniu. Mąż ruszył do kuchni po pierogi, ale unikał mojego wzroku. Teściowa szeptała coś pod nosem, od czasu do czasu poprawiając obrus. Dzieci raz po raz chichotały cicho, jakby to wszystko było przedstawieniem. Ja siedziałam z boku. Nie miałam apetytu, nie byłam głodna. Po prostu patrzyłam, jak znikają kolejne potrawy, które przygotowywałam od tygodni.

– Nieładnie tak – mruknęła teściowa. – Święta są raz w roku. – Ona chyba jest chora – rzuciła do mojego męża, jakby mnie nie było.

– Zostaw. Przejdzie jej – odpowiedział, nie przerywając jedzenia.

– Mogę iść do pokoju? – spytał syn.

Kolacja skończyła się szybko. Każdy zabrał się do swoich spraw. Talerze zostały tam, gdzie je zostawili. Wzięłam tylko swój kubek. Umyłam go powoli, dokładnie. Reszty nie dotknęłam.

Potrzebowałam odpoczynku

Minęło kilka dni. Mąż wrócił do pracy, dzieci do szkoły, teściowa pojechała do swojej siostry. W domu znów zapanowała cisza, ale tym razem inna – nie napięta, tylko pusta. Sprzątałam salon bez pośpiechu. Zebrałam papierki po prezentach, zerwałam uschnięte gałązki świerku, złożyłam obrus.

Nikt nie wspomniał Wigilii, nikt nie podziękował za jedzenie, dekoracje, za to, że wszystko było dopięte na ostatni guzik. Włączyłam pralkę, wstawiłam wodę na herbatę i usiadłam przy stole. Spojrzałam na pusty blat i powiedziałam do siebie głośno:

– Znikam. I tak mnie tu nie ma. Może jak zniknę naprawdę, ktoś zauważy.

Wzięłam telefon i zaczęłam przeglądać ogłoszenia pensjonatów. Znalazłam coś w Beskidach. Pomyślałam, że może zauważą moją nieobecność, może mąż zadzwoni, może dzieci się zdziwią, może ktoś zapyta, gdzie poszłam. A może nie, może zjedzą obiad, obejrzą coś w telewizji, położą się spać i niczego nie dostrzegą.

Następnego dnia spakowałam kilka rzeczy i wyszłam z domu tuż po dziewiątej. Miałam dość usługiwania innym. Tym razem pozwoliłam sobie na coś tylko dla siebie i nie pytałam nikogo o zdanie.

Iza, 39 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie prawdopodobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama