Reklama

Zawsze lubiłem gotować, ale dopiero ostatnia Wigilia pokazała mi, jak wielką satysfakcję daje samodzielne przygotowanie świąt. Nie robiłem tego dla poklasku czy pochwał, chociaż muszę przyznać, że parę miłych słów usłyszałem. Zrobiłem to z potrzeby serca i przekonania, że facet w kuchni to skarb. Moja żona pomagała, oczywiście, ale to ja trzymałem ster. Od planowania potraw, przez lepienie pierogów, po pieczenie ryby po grecku – to wszystko było moje. I tak, jestem z tego dumny. Bo przygotowanie Wigilii to coś bardzo męskiego.

– Ty się chyba wygłupiasz, Kacper – żona spojrzała na mnie z niedowierzaniem, kiedy wyjąłem z szafki starą maszynkę do mielenia i worek suszonych grzybów.

– Wcale nie – odpowiedziałem z kamienną twarzą. – W tym roku ja robię uszka. W całości. Farsz, ciasto, lepienie. Wszystko.

– I niby kto ci to pokazał? Babcia przez sen?

– Nie trzeba być babcią, żeby wiedzieć, jak się robi uszka. Internet, kobieto, internet.

Pokręciła głową, ale nie próbowała mnie zatrzymać

Przeciwnie – usiadła na blacie z kubkiem kawy i obserwowała, jak działam. A ja byłem skupiony. Miałem dzień wolny, składniki naszykowane, a w głowie plan. Najpierw grzyby – te zebrane własnoręcznie, suszone jeszcze jesienią, namoczyłem poprzedniego wieczoru. Teraz wrzuciłem je na patelnię z cebulą i masłem, zmniejszyłem ogień i patrzyłem, jak całe mieszkanie zaczyna pachnieć lasem. Kiedy zmieliłem farsz, zabrałem się za ciasto. Mąka, jajko, trochę wody, szczypta soli. Wyrabiałem je z uporem, aż zrobiło się elastyczne i gładkie. Żona podeszła, dotknęła palcem.

– Serio, jestem pod wrażeniem – przyznała. – Może ci się uda.

Nie „może”. Ja wiedziałem, że się uda. Kiedy rozwałkowałem ciasto i zacząłem wykrawać małe kółka, czułem się jak chirurg – każdy ruch miał znaczenie. Nakładałem farsz, sklejałem brzegi, zawijałem. Jedno za drugim. Żadna babcia nie zrobiłaby tego z większym zaangażowaniem. Wieczorem uszka leżały już w misce, piękne, zgrabne, gotowe do zamrożenia.

– To ty naprawdę to zrobiłeś? – zapytała teściowa, zaglądając do kuchni.

– Tak, mamo.

W drugim tygodniu grudnia kuchnia była już praktycznie moim królestwem. Żona co jakiś czas próbowała coś przejąć – a to pierniczki z dziećmi, a to bigos „żeby się przegryzł”, ale konsekwentnie ją odprawiałem.

– Kochanie, mam plan. Zaufaj mi – powtarzałem z uśmiechem.

Zrobiłem tabelkę. Serio. Tabelkę z rozpiską potraw, datami przygotowania, listą składników i przypomnieniami. I choć sam się z siebie śmiałem, czułem dumę. W końcu ktoś musiał to ogarnąć z głową. Wigilia to nie kolacja z makaronem, tylko operacja na żywym organizmie. Największy test przyszedł, kiedy zacząłem robić śledzie. Klasyczne z cebulką i olejem, ale też w wersji z suszonymi pomidorami i z marynowaną papryką. Żona przyszła do kuchni, gdy próbowałem nowego przepisu.

– Ty mi powiedz… Kiedy się nauczyłeś robić śledzie?

– Kiedy zrozumiałem, że nie muszę być tylko od noszenia choinki.

Westchnęła.

Ja cię nie poznaję, Kacper. Kiedyś to trzeba było cię prosić, żebyś ziemniaki obrał.

– Bo kiedyś to ja nie wiedziałem, ile frajdy daje mieszanie przypraw. I że jak coś ci wyjdzie – tak naprawdę wyjdzie – to masz ochotę stanąć na stole i krzyknąć: „Patrzcie na mnie!”

Właśnie wtedy, z łyżką w ręce i śledziem w marynacie, poczułem się jak bohater we własnym domu. Nie jak facet, który „pomaga”, tylko ktoś, kto tworzy święta. To była rewolucja. Nie tylko na kuchennym blacie, ale i w głowie.

– Ty się naprawdę tym jarasz – mruknęła żona. – I wiesz co? Fajnie się na to patrzy.

Dzień przed Wigilią miałem wszystko pod kontrolą

Uszka zamrożone, barszcz zakiszony, kapusta z grzybami pyrkała w garnku. Wstawiłem kompot z suszu, choć przyznaję – ten zapach zawsze mnie lekko odrzucał. Ale tradycja to tradycja. Chciałem zrobić wszystko jak należy, ale po swojemu. Z męskim charakterem, bez niepotrzebnego gadania.

– Tato, a ty serio to wszystko robisz sam? – spytał mój starszy syn, patrząc, jak panieruję dzwonka karpia.

– A kto ma robić, Święty Mikołaj?

– Nie wiem… mama? Babcia?

No to patrz i się ucz, młody.

Kiedy był mniejszy, kręcił się przy kuchni głównie po to, żeby podjadać. A teraz nagle przyjął postawę pomocnika. Podał mąkę, obrócił rybę, zapytał, jak zrobić kluski z makiem. Serio, miałem ochotę go przytulić, ale zamiast tego rzuciłem tylko:

– Dobre pytanie. Zróbmy razem.

Tego dnia nic mnie nie irytowało. Nawet to, że młodszy z synów rozsypał cukier puder na całej podłodze, a żona wciąż się z czegoś śmiała. Widziałem, że dobrze się bawią. I że nikt mi nie odbiera roli dowodzącego. Wprost przeciwnie – to była nasza wspólna Wigilia, ale z moim podpisem na dole. Wieczorem siedziałem przy stole, kiedy żona odłożyła telefon i rzuciła:

– Mama pyta, czy to prawda, że to ty zrobiłeś wszystko. Tak sam, naprawdę sam?

– Powiedz jej, że tak. Że twój mąż też wiele potrafi. I nie musi mieć fartucha w róże.

Zapanowała chwila ciszy, a potem młody dołożył:

– I że nawet kluski z makiem były lepsze niż w zeszłym roku.

Nie potrzebowałem więcej. Właśnie tak powinna smakować Wigilia – lekko, serdecznie, domowo.

Rano w Wigilię wstałem wcześniej niż zwykle. Śnieg sypał za oknem, w domu panowała cisza, a ja już byłem na nogach, w dresie, z kubkiem kawy i listą ostatnich rzeczy do zrobienia. Nie czułem stresu. Czułem dumę. Wszystko szło zgodnie z planem. Barszcz był już przecedzony, kompot z suszu delikatnie podgrzany, pierogi leżały na blachach jak żołnierze gotowi do walki. A w kuchni pachniało… domem. To nie był jeden zapach. To była mieszanka – grzybów, kapusty, przypraw korzennych, słodkich pierników, masła. Przeszedłem się po mieszkaniu i miałem ochotę uśmiechnąć się sam do siebie. Udało mi się stworzyć to, co zawsze robiła mama, co robiła teściowa – ale po swojemu, bez napinki. W południe przyszła moja matka z ojcem. Trzymała w rękach pojemnik.

Teściowa była jak sanepid

– Zrobiłam zupę grzybową, na wszelki wypadek, jakby ci coś nie wyszło – mruknęła, zdejmując płaszcz.

– Mamo, ja zrobiłem barszcz. I nie – nie kupny.

Popatrzyła na mnie uważnie, jakby pierwszy raz zobaczyła, że jej syn dorósł. Wzięła łyżkę, zamieszała, spróbowała.

No… całkiem niezły – rzuciła z trudem. – Trochę za dużo czosnku, ale… nie zepsułeś.

– Dzięki, mamo. To najcieplejsze, co od ciebie usłyszałem w grudniu – uśmiechnąłem się.

Potem przyszli teściowie. Teść przywitał mnie uściskiem dłoni, a teściowa… obejrzała wszystko jak inspektor sanepidu.

– Ty to naprawdę wszystko sam zrobiłeś?

Naprawdę.

– Nawet rybę po grecku?

– Nawet. Nawet kluski z makiem. Nawet kutię.

Usiadła bez słowa. A potem powiedziała coś, co zaskoczyło wszystkich:

– No to teraz to ty robisz święta co roku. Ja mam wolne.

Wybuch śmiechu był jak znak – zaczynamy wieczerzę. I wtedy wszystko zaczęło pachnieć domem, bo to już nie był dom mamy czy babci. To był nasz dom. Nasza Wigilia. I moja kuchnia. Największy test przyszedł, gdy teściowa sięgnęła po rybę po grecku. Widziałem, że robi to z zawahaniem. Jakby spodziewała się tragedii, przesolenia, spalenia albo – co gorsza – sklepowej konserwy. Wzięła widelec, nabrała, włożyła do ust i… przez długą chwilę nic nie powiedziała.

– I co? – zapytała żona, przerywając ciszę.

Teściowa przełknęła i spojrzała na mnie.

– Kacper… Jak ty to zrobiłeś, że ta marchewka się nie rozgotowała?

– Tajemnica zawodowa – odpowiedziałem, zerkając na syna, który parsknął śmiechem.

To był moment, który zapamiętam do końca życia

Bo nawet jeśli nie powiedziała: „To najlepsza ryba po grecku, jaką jadłam”, to spojrzenie powiedziało wszystko. Zaskoczenie. Podziw. Może nawet odrobina szacunku. Zresztą wszyscy byli w szoku. Dzieci wcinały kluski z makiem aż im się uszy trzęsły, ojciec poprosił o dokładkę kapusty z grzybami, a mama, nie komentując głośno, zjadła dwie porcje pierogów. Żona siedziała obok i tylko raz szepnęła mi do ucha:

– Jesteś niemożliwy.

– Wiem.

Wreszcie, po kolacji, kiedy wszyscy rozeszli się do pokoju, a ja zostałem w kuchni, żeby ogarnąć bałagan, podeszła do mnie teściowa. Zaskoczyła mnie.

– Kacper… Wiesz, że zrobiłeś lepsze pierogi niż ja w zeszłym roku?

– Pani tak tylko mówi.

– Nie. Mówię, bo trzeba ci to powiedzieć. I powiem więcej – mój mąż też był w szoku. I bardzo zadowolony.

Nie miałem potrzeby nic więcej słyszeć. Wigilia się udała. A ja – bez fartuszka w róże, bez napinania się, bez wymądrzania – zrobiłem coś, co zostanie w tej rodzinie na długo. Gdy już wszyscy siedzieli z herbatą przy choince, a w kuchni panowała względna cisza po bitwie na gary i talerze, usiadłem sobie z boku. Nie dla rozczulania się. Po prostu... chciałem chłonąć tę chwilę. Pachniało świeżo parzonym barszczem, piernikiem i igliwiem. Dzieci się śmiały, rodzice wspominali stare czasy, a ja czułem, że zrobiłem coś więcej niż tylko przygotowałem jedzenie. Zbudowałem wspomnienie. Żona podeszła i usiadła obok mnie. Bez słowa, tylko oparła głowę na moim ramieniu. Przez chwilę milczeliśmy, a potem powiedziała cicho:

– Chyba jeszcze nigdy nie było tak spokojnie, tak domowo.

– Widzisz? Mężczyzna w kuchni to nie znak końca świata.

– Mężczyzna w kuchni to mój nowy ideał – mruknęła i pocałowała mnie w policzek.

Uśmiechnąłem się. Byłem zmęczony, nadgarstki bolały mnie od lepienia pierogów, plecy od stania nad garnkami, ale wewnątrz czułem tylko ciepło. Nie muszę błyszczeć, nie potrzebuję fanfar. Dla mnie wystarczy, że zrobiłem coś, co miało sens. Że od teraz, gdy dzieci zapamiętają Wigilię, będą mówić: „Pamiętacie, jak tata wszystko zrobił sam?”. To nie było gotowanie z musu. To był wybór. To był mój sposób, żeby wziąć odpowiedzialność za dom, nie tylko na papierze. I nie tylko w kwestiach „technicznych”, jak wkręcanie żarówek czy noszenie choinki. Nie jestem tylko od dźwigania choinki. Jestem od tworzenia świąt. I jestem z tego dumny.

Kacper, 41 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama