„W wielkanocnym koszyczku zamiast jajek, znalazłem pozew rozwodowy. Kochanka zamiast życzeń złożyła mojej żonie wizytę”
„W Wielką Sobotę parafia była pełna znajomych twarzy. Ludzie uśmiechali się, kiwali głowami. Wymienialiśmy te same świąteczne uprzejmości, co rok wcześniej i dwa lata wcześniej. I wtedy ją zobaczyłem”.

Wielkanoc zawsze była u nas przewidywalna. Ten sam biały obrus, ten sam koszyczek z barankiem z cukru, którego nikt nie chciał jeść, te same żarty wuja Zbyszka przy stole i te same spojrzenia teściowej, które mówiły: „znowu nie wziąłeś się za malowanie płotu.” Co roku wyglądało to tak samo i w jakimś sensie to mnie uspokajało.
Była przewidywalna
Moja żona była mistrzynią rytuałów. Wiedziała, gdzie położyć gałązki bukszpanu, którą serwetkę wybrać, jak ładnie ułożyć jajka, żeby wyglądały jak z katalogu. Ja zazwyczaj byłem od noszenia – koszyczka, reklamówek, dzieci na barana, jeśli się zmęczyły.
W tym roku wszystko wyglądało podobnie. Te same przygotowania, te same gesty, tylko ja czułem się inaczej. Napięty. Poddenerwowany. Dzień wcześniej, późnym wieczorem, dostałem wiadomość od mojej kochanki Natalii. Niby nic wielkiego. Jedno zdanie: „Mam dość życia w ukryciu”. Nie odpisałem. Nie zadzwoniłem. Próbowałem ją zignorować, tak jak robiłem to już kilka razy wcześniej, gdy emocje zaczynały jej wymykać się spod kontroli.
Natalia była impulsywna, namiętna, ale miała swoją granicę. Wiedziałem to. I wiedziałem też, że nie grałem fair. Ale usprawiedliwiałem się tym, że to tylko układ. Równoległe życie, które nie ma prawa przecinać się z tym drugim, tym oficjalnym.
W Wielką Sobotę parafia była pełna znajomych twarzy. Ludzie uśmiechali się, kiwali głowami. Wymienialiśmy te same świąteczne uprzejmości, co rok wcześniej i dwa lata wcześniej. I wtedy ją zobaczyłem.
Byłem przerażony
Natalia stała na skraju placu, w beżowym płaszczu, z własnym koszykiem. Spojrzała prosto na mnie. Nie spuszczała wzroku, nie udawała, że przyszła z kimś innym. Ruszyła w naszą stronę. Z każdym krokiem czułem, że robi się za ciasno, że powietrze w tej przestrzeni nagle przestało wystarczać. Chciałem odwrócić się i pójść w przeciwną stronę, ale moje nogi wrosły w chodnik.
Żona właśnie poprawiała coś w koszyczku, pochylona nad wikliną. I wtedy Natalia się zatrzymała. Tuż obok nas. Spojrzała na nią i powiedziała:
– O, to pani? Ciekawe, że nie mówił, że jest żonaty.
Ania podniosła głowę powoli. Spojrzała na nią, potem na mnie.
– Ile to trwa? – zapytała cicho.
Natalia odparła bez zawahania:
– Dwa lata.
Nie pamiętam, co było potem. Nie słyszałem księdza. Nie czułem koszyka w dłoni. Nie wiedziałem, co robią dzieci. Wszystko się rozmyło. Pamiętam tylko twarz Ani – spokojną, zatrzymaną w pół ruchu. Nie padło ani jedno słowo więcej. Natalia odeszła. Anna stała jeszcze chwilę, a potem ruszyła przed siebie, bez słowa.
To był koniec
Po powrocie do domu panowała cisza. Taka, której nie przerywał nawet dźwięk naczyń ani stukanie sztućców. Ania nie zadała żadnych pytań. Nie próbowała zrozumieć. Po prostu funkcjonowała – jak automat, jak ktoś, kto już wie, że nie warto rozmawiać, bo odpowiedzi są oczywiste. Dzieci, nieświadome wszystkiego, biegały po salonie z pisankami, a ja chodziłem za nimi z udawaną troską, jakby nagle było we mnie więcej ojcostwa niż przez ostatni miesiąc.
Usiadłem naprzeciw niej, zbyt blisko, zbyt daleko jednocześnie. Chciałem powiedzieć coś banalnego, coś, co rozluźni napięcie, ale ona nawet na mnie nie spojrzała. Po kolacji wstała i po prostu wyszła z kuchni. Zostawiła talerze, zostawiła mnie. Dzieci poszły spać. A ja siedziałem przy stole z głową pełną myśli, które nie miały już żadnej wartości.
W nocy nie mogłem zasnąć. Leżałem na plecach, wpatrując się w sufit. Obok mnie – puste miejsce. Ania zasnęła w pokoju dzieci. Zostawiła drzwi uchylone, jakby nie chciała być zupełnie sama, ale nie potrafiła być już ze mną. I wtedy zrozumiałem, że nawet jeśli zostanie, to i tak mnie już nie będzie. W jej oczach. W jej świecie. Byłem gościem, który się nie sprawdził.
Zostałem sam
W Niedzielę Zmartwychwstania obudziłem się sam. Słońce wlewało się przez okno, jakby chciało ironicznie rozświetlić to, co było we mnie tylko cieniem. Poszedłem do kuchni. Zwykle czekała tam kawa, czasem ciche „dzień dobry”. Tym razem nie było nic. Tylko stół. Pusty. Na nim – kartka.
Rozpoznałem jej pismo od razu. Równe litery, oszczędne w emocje, ale zawsze czytelne. Wzięła ją z notatnika, tego, który leżał na parapecie. Kartka nie była złożona. Leżała płasko, jak dowód, którego nie da się zanegować. „Zajączek nie przynosi zdrady. Przynosi samotność – ale zasłużoną”.
Nie napisała dokąd jedzie, nie dopisała „do widzenia”. Wiedziała, że nie trzeba nic więcej. Wszystko, co chciała powiedzieć, zdążyła powiedzieć wcześniej – swoimi gestami, swoją ciszą, swoim odejściem.
Usiadłem przy stole i długo patrzyłem na tę kartkę. Myślałem o tym, ile razy mówiłem sobie, że kontroluję sytuację. Że to się nie wyda. Że to nie ma znaczenia, bo „w domu przecież wszystko działa”. Ale nie działało. I teraz nie działało już nic.
Miałem wyrzuty sumienia
Wstałem od stołu dopiero wtedy, gdy słońce przesunęło się wyżej i blask na kuchennej ścianie zaczął się rozmywać. W całym mieszkaniu panowała cisza – głośniejsza niż jakikolwiek krzyk, bardziej dojmująca niż płacz. Zajrzałem do pokoju dzieci – ich łóżka były puste. Szafki pozamykane, brak drobiazgów, które zwykle leżały na parapecie czy poduszkach. Ania zabrała wszystko, co miało znaczenie.
Nie zostawiła śladów złości. Nie rozrzuciła ubrań, nie potłukła kubków, nie wyrzuciła moich rzeczy przez balkon, jak to robią bohaterki w filmach, które się pamięta. Nie. Ona zrobiła to tak, jak żyła – cicho, z godnością. Tylko tym razem nie była lojalna wobec naszej fasady. Była lojalna wobec siebie.
Usiadłem na skraju łóżka i spojrzałem na swoje odbicie w lustrze. Niby ten sam człowiek, ale wyglądałem, jakbym się zestarzał w jedną noc. Zamiast żalu czułem pustkę. I coś jeszcze – niedorzecznie banalne zdziwienie, że to wszystko naprawdę się wydarzyło. Że Natalia nie blefowała. Że Anna nie wybuchła, tylko po prostu... wyszła. Że moje podwójne życie, które miało być tylko drobnym zakrętem w stabilnej trasie, właśnie uderzyło we mnie z pełną siłą.
Zasłużyłem na to
Otworzyłem szafkę, wyjąłem z niej filiżankę i zaparzyłem sobie kawę. Siadłem znów przy tym samym stole, gdzie leżała kartka. Przesunąłem ją delikatnie na bok, jakby jeszcze nie chciała zejść mi z oczu. I wtedy przypomniałem sobie, że kiedyś Ania opowiadała, jak jej mama mówiła: „W święta prawda wychodzi jak jajka na stół – nie da się ich schować pod serwetką”. Wtedy śmiałem się z tego powiedzenia. Teraz czułem, że dokładnie oddaje to, co się wydarzyło. Bo żadna serwetka nie przykryje zdrady.
Natalia pisała jeszcze tego dnia kilka razy, dzwoniła. Nie odebrałem. Nie dlatego, że byłem zły. Po prostu zrozumiałem, że to nie z nią chcę rozmawiać. A może, że już z nikim nie chcę. Przez dwa lata grałem w grę, której reguły sam ustalałem – i przegrałem ją dokładnie w ten sposób, na jaki zasłużyłem.
Tomasz, 43 lata
Czytaj także:
- „Mój facet tak lawirował, że postanowiłam go śledzić. W najgorszych snach nie podejrzewałam, co ten drań ukrywa”
- „Matka myśli, że joga to diabelskie wygibasy i się mnie wstydzi. Nawet ksiądz z ambony obsmarował mnie przed całą wsią”
- „Kiedyś chciałem być kimś i zmieniać świat. Ale zostałem mistrzem w analizowaniu własnych porażek”