Reklama

Nie wiem, od czego powinnam zacząć, bo właściwie wszystko wydarzyło się za szybko. Jeden dzień jeszcze lepiłam uszka do barszczu, nucąc kolędy pod nosem, a drugiego... Drugiego już byłam wdową. Tak po prostu. Bez ostrzeżenia, bez możliwości pożegnania. Jakby mu się znudziło życie ze mną i postanowił zniknąć po cichu, przy choince, jak złodziej w nocy. Mój Henio zawsze miał słabe serce, ale ostatnio czuł się jako tako. Lekarze mówili, żeby go oszczędzać, to się oszczędzał.

Nie spodziewałam się, że to właśnie w Wigilię zgaśnie mi mąż. Wśród zapachu karpia, blasku światełek i tego nieszczęsnego opłatka, który jeszcze chwilę wcześniej trzymał w drżących palcach. Zgasł tak po prostu, jakby to był już jego czas. Nie o tym chciałam mówić. Nie o Wigilii. Bo to, co wydarzyło się dzień później, to już nie była tragedia, to była... kpina. Prawdziwa farsa z mojego żalu. I gdyby Henio to widział, pewnie pierwszy by się śmiał. Tylko ja, jak głupia, próbowałam jeszcze zachować resztki godności.

Nie wiedziałam, co mam robić

– Pani Wandziu, jak pani się trzyma? – zapytała sąsiadka z drugiego piętra, kiedy otworzyłam drzwi.

– Kiepsko – odpowiedziałam, może zbyt szczerze, ale nie miałam już siły udawać dzielnej.

– Przyszłam zapytać, czy czegoś pani nie trzeba. Może bigosu? Tyle zrobiłam…

– Bigosu? – spojrzałam na nią jak na ufoludka. – Dziękuję, naprawdę…

– Przepraszam – zaczerwieniła się i speszona uciekła.

Nie wiedziałam, co mam robić. W Wigilię Henio po prostu osunął się na podłogę, jakby stracił równowagę. Z pierogiem w dłoni. Pogotowie przyjechało szybko i szybko odjechało. Z ciałem. A ja zostałam z choinką, kolędami w radiu i ciszą. Włączyłam czajnik, zrobiłam herbatę, a potem wzięłam telefon i zadzwoniłam:

– Halo? Zakład pogrzebowy?

– Tak, słucham panią.

– Chciałam zamówić pogrzeb. Najlepiej po świętach.

– Bardzo mi przykro. Kiedy nastąpił zgon?

– W Wigilię. Anioły nie miały litości, ale ja mam. I niech pan nie pyta, czy chcemy trumnę, czy urnę. Trumnę. Żeby mu było wygodnie.

– Oczywiście. Zajmiemy się wszystkim.

Tak, tylko że „wszystko” to było dopiero początek.

Spojrzałam na nią z ukosa

W drugi dzień świąt z samego rana zjawiła się u mnie wnuczka.

Babciu, jak się trzymasz? – zapytała Zuzia, wchodząc bez pukania, jakby mieszkanie nadal należało do wszystkich.

– Jak Henio w chłodni – mruknęłam. – Zimno i bez ruchu.

– Babciu, nie żartuj z takich rzeczy. Przyszłam z dobrym sercem – powiedziała, stawiając na stole torbę.

– Co to?

– No... rzeczy po dziadku. Mama mówiła, że może byś mi coś dała. Na pamiątkę.

– A co konkretnie? – spojrzałam na nią z ukosa.

– No właśnie… – Zuzanna zaczęła wiercić się na krześle. – Pamiętasz te kolczyki, które dziadek ci kupił na trzydziestą rocznicę? Z białego złota. Mama mówiła, że może mi je dasz… W sensie, że może dziadek by chciał mi je dać.

– Aha – parsknęłam. – Czyli zanim jeszcze Henio ostygnie, to już się dzielicie spadkiem. A może chcesz też jego ulubiony fotel? Albo stare kapcie?

– Babciu… – jęknęła. – Chciałam dobrze…

– To zmyj te tipsy i pomóż mi wyjąć opłatek spod stołu. A potem pogadamy o kolczykach.

Zuzanna zrobiła wielkie oczy. Schyliła się po ten opłatek. I może pierwszy raz od dawna poczuła, co to znaczy być rodziną.

Liczyła na spadek

Następnego dnia, ktoś zaczął dobijać się do drzwi. Podeszłam i je otworzyłam. W progu stała Halinka – moja szwagierka. Zawsze się zawsze spóźniała na wszystko, ale tym razem była przed czasem. A dokładniej: przed pogrzebem.

– Wando, kochana, jak mi przykro… – rzuciła się na mnie jak sęp na padlinę.

– Ty zawsze potrafisz człowieka pocieszyć.

– No bo jak to tak? W Wigilię! Jak można w Wigilię umierać?

– No, pewnie dla ciebie wygodniej byłoby w lipcu, jakbyś miała urlop – odburknęłam.

Wparowała do mieszkania, rozejrzała się jak inspektor i od razu zaczęła:

– A ten zegar po babci to nie był przypadkiem z naszej rodzinny?

– Był, ale babcia mi go dała.

– Tylko pytam. Zresztą, przyszłam też, żeby pomóc. Może zrobię coś do jedzenia po pogrzebie?

– Masz coś konkretnego na myśli? – spojrzałam podejrzliwie.

– Myślałam o moim makowcu.

– Ten, w którym był kiedyś upieczony papierek po cukierku?

– Oj, to się zdarzyło tylko raz!

– Henio potem mówił, że to był „makowiec z bonusem”.

Halinka tylko się skrzywiła i poszła do kuchni. A ja patrzyłam na ten cały cyrk i myślałam: ciekawe, kto jeszcze się zjawi. I z czym. Bo w tym domu to nawet żałoba miała nieproszonych gości.

Siedziałam w ciszy

Pogrzeb miał się odbyć po świętach. Ksiądz przyszedł wcześniej – wiadomo, formalności, wybór czytań, no i „krótka rozmowa duszpasterska”.

– Szczęść Boże, pani Wando. Przyjmij wyrazy współczucia. Henryk był dobrym człowiekiem.

– Owszem.

– No właśnie, ja bym chciał, żeby pogrzeb był pełen nadziei. Bez rozpaczy. Może jakaś piękna pieśń, coś żywego?

– Proszę księdza – spojrzałam na niego znad stołu – To nie jest przedstawienie. Proszę w ten sposób nie żartować.

Ksiądz chrząknął, niezręcznie poprawił koloratkę.

– Oczywiście, to tylko propozycja. A może rodzina chciałaby powiedzieć coś w trakcie mszy? Wnuczka? Córka?

– Wnuczka niech lepiej nie mówi nic, bo ostatnio próbowała wyciągnąć ode mnie złoto dziadka. A córka? Ona już dawno mówi tylko wtedy, gdy trzeba coś załatwić z notariuszem.

– A pani?

– Ja, proszę księdza, to już swoje powiedziałam. A Henio już słyszy tylko aniołów. Pewnie i tak się zdziwi, że tu tyle ludzi nagle go kocha.

– Rozumiem… W takim razie ustalimy szczegóły w kancelarii.

Wyszedł, a ja zostałam. Przez chwilę siedziałam w ciszy. Potem sięgnęłam po jego wizytówkę i zapisałam na odwrocie: „Zamówić wieńce”.

Stałam jak słup soli

Pogrzeb, jak to pogrzeb. Ludzie przyjechali głównie z ciekawości, a ja stałam obok trumny.

Piękna ceremonia, prawda? – szepnęła Halinka, zbliżając się od tyłu.

– Jak na pogrzeb, to całkiem znośna. Nie przerywałam jej, więc chyba dobrze.

– Zobacz, ile ludzi przyszło! To o czymś świadczy!

– Tak. O tym, że babcie w okolicy się nudzą.

Zaniemówiłam

Minęły trzy dni. Henio spoczywał już na cmentarzu, pod skromnym krzyżem i wieńcem. Wnuczka przestała wydzwaniać, córka wróciła do siebie, a ja... zostałam sama. Henia nie było, ale za to został testament.

– Pani Wando, zapraszamy do kancelarii – powiedział notariusz z takim uśmiechem, jakby rozdawał paczki na Mikołaja. – Pan Henryk zostawił dokładne instrukcje.

Siedziałam z rękami splecionymi na kolanach jak dziewczynka w kościele.

Co tam napisał? Że mam oddać pierścionek wnuczce, a zegar Halince?

– Nie, proszę pani. Panie mąż napisał, że jest pani jedyną spadkobierczynią.

Zaniemówiłam. Wróciłam do domu i zrobiłam sobie tosta.

– I co teraz, Heniu? – szepnęłam, patrząc na puste krzesło.

Odpowiedziała mi tylko cisza. I wspomnienie męża, który nawet po śmierci potrafił mnie rozśmieszyć. Była moją największą miłością.

Wanda, 70 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama