Reklama

Wigilia zawsze była wydarzeniem pełnym napięcia – takim z tych, co to się przygotowuje miesiącami, a i tak na końcu ktoś płacze w łazience. Teoretycznie chodziło o wspólne bycie razem, dzielenie się opłatkiem i miłością, ale w praktyce – wiadomo. Każdy miał swoje oczekiwania, swoje animozje i te ciche żale, które wyłażą na wierzch, gdy tylko zupa grzybowa nie ma wystarczająco pieprzu.

Zawsze byłam tą, która spina wszystko do kupy – to ja szykowałam stół, dekoracje, jedzenie. Niby z pomocą męża i dzieci, ale umówmy się: ich „pomoc” kończyła się na przyniesieniu krzeseł z piwnicy i ewentualnie ustawieniu serwetek. A ja chciałam, żeby było idealnie. Żeby nikt nie miał pretekstu do kręcenia nosem. W tym roku postanowiłam odświeżyć klasykę – zamiast klasycznych klusek z makiem zrobiłam wersję z migdałami. Może niekoniecznie „po naszemu”, ale za to ładnie wyglądało i pachniało bajecznie. Nie spodziewałam się jednak, że jedno z pozoru niewinne danie sprawi, że z kolacji wigilijnej zrobi się… rodzinna wojna.

Skrytykowała moje danie

Zaczęło się tuż po tym, jak podałam kluski na stół. Stały w eleganckiej misie, posypane płatkami migdałów i polane miodem. Pachniały wanilią i skórką pomarańczową. Wyglądały jak z katalogu.

– A to co? – spytała ciocia, marszcząc brwi, jakby właśnie zobaczyła na stole żabie udka.

– Kluski z makiem – odpowiedziałam spokojnie, choć już wiedziałam, że zaraz zacznie się kabaret.

– Z makiem? A to białe?

– Migdały – powiedziałam. – Taki dodatek, żeby było bardziej świątecznie.

– Aha… – mruknęła, biorąc łyżkę, jakby chciała nią stłuc robaka. – U nas w domu się takich cudów nie robiło. Mak to mak. Bez migdałów i bez wydziwiania.

Czasy się zmieniają – wtrąciła moja siostra. – A ja na przykład lubię, jak jest inaczej. Nie wszystko musi smakować jak u babci w 1985.

– Babcia przynajmniej wiedziała, jak gotować – burknęła ciocia. – A nie jakieś eksperymenty wigilijne z telewizji śniadaniowej.

– No właśnie, może to z jakiegoś bloga? – dorzucił mój mąż, z łyżką już w połowie drogi do ust.

– Zjadłeś już? – zapytałam.

– Zjadłem. I bardzo dobre. Chociaż bardziej deser niż danie postne – przyznał.

– No właśnie – sapnęła ciocia. – Deser. Kluski z makiem mają być tradycyjne, a nie jak tort bezowy!

To może niech ciocia nie je? – palnęła nagle moja córka, patrząc cioci prosto w oczy.

W powietrzu zawisło napięcie. I wtedy dopiero zrobiło się ciekawie.

Aż mi się ciśnienie podniosło

– Nie pyskuj do starszych – syknęła ciocia, zerkając na mnie, jakby czekała, aż dołączę do upomnienia.

Nie pyskuję – odparła moja córka spokojnie. – Tylko skoro coś cioci nie smakuje, to po co to jeść i zatruwać atmosferę?

– No to mamy Wigilię – westchnął mój mąż, odkładając widelec. – Zawsze musi się ktoś pokłócić o żarcie.

– To nie kłótnia, tylko stwierdzenie faktu – ciocia się nie poddawała. – Od lat mówiłam, że nie ma co kombinować z menu. A ty, kochana, się zawsze musisz popisać.

– Popisać? – uniosłam brwi. – Przepraszam bardzo, ale to są kluski z makiem, a nie krewetki po tajsku.

– No właśnie! – podchwyciła siostra. – Tradycja, tylko z drobnym twistem. Migdały chyba jeszcze nie są zakazane w Kościele?

– Tylko po co ten twist? – ciocia aż się zaczerwieniła. – Jak człowiek siada do stołu wigilijnego, to nie chce się zastanawiać, czy mak jest wegański, czy bezglutenowy!

Co to ma do rzeczy? – zapytałam, czując, że zaczyna mnie nosić. – Po prostu chciałam, żeby było smacznie i ładnie. Tylko tyle.

– A wyszło jak zawsze – wtrącił mój kuzyn spod okna. – Ktoś się obrazi, ktoś rzuci talerzem, a babcia udaje, że nie słyszy, bo przecież kolędy lecą w tle.

– I tak się właśnie tworzy magia świąt – powiedział ironicznie mój mąż i nalał sobie kompotu.

– A ja tam lubię te kluski – powiedział cicho mój syn, który do tej pory siedział bez słowa. – I te płatki są dobre. Chrupią.

Na chwilę zapadła cisza. I wtedy właśnie zadzwonił domofon.

Myślałam, że się przesłyszałam

– Kto to może być o tej porze? – zapytała babcia, ściszając kolędy z telewizora. – Przecież wszyscy są…

Zerknęłam na zegarek. Siedemnasta trzydzieści. Może sąsiedzi pomylili guziki?

– Idę otworzyć – powiedziałam, wstając od stołu.

Gdy podeszłam do domofonu i usłyszałam głos, przez chwilę myślałam, że się przesłyszałam.

– Cześć… To ja. Mogę wejść?

Głos należał do mojego brata. Tego samego, który od czterech lat nie raczył pojawić się na żadnych świętach, nie odpisywał na wiadomości i robił z siebie ofiarę rodzinnego spisku.

– Ty? – wydukałam. – Przecież… Przecież mówiłeś, że w tym roku jesteś za granicą.

Zmieniłem plany. Przyszedłem na kluski z makiem. I żeby pogadać.

Wcisnęłam przycisk. I zanim jeszcze zdążyłam wrócić do stołu, wszyscy już wiedzieli.

– Kto przyszedł? – ciocia uniosła się z krzesła, jakby właśnie ogłoszono wygraną w totka.

– On – rzuciłam krótko.

– On? – powtórzyła babcia. – Nie… nie mówisz chyba o...

– Mówię.

Drzwi się otworzyły. W progu stanął mój brat.

– Dobry wieczór wszystkim. Wesołych świąt.

Zapadła cisza. Nawet dzieciaki zamilkły.

– Wesołych – odpowiedziała po chwili babcia, wstając. – Dawno cię nie było, Wojtek.

– Wiem. Dlatego dziś przyszedłem. Nie po to, żeby robić przedstawienie. Tylko... żeby spróbować tych twoich klusek, siostra.

Nie wiedziałam, czy się śmiać, czy płakać.

Z trudem powstrzymałam śmiech

Wojtek zdjął kurtkę i usiadł przy stole. Cisza była taka, że słychać było kapanie barszczu z chochli do wazy.

– To może... – zaczęłam niezręcznie. – Podam ci talerz?

– Kluski poproszę – uśmiechnął się. – Po to przyszedłem.

Podałam mu miskę. Nabrał solidną porcję, jakby chciał udowodnić, że nie przyszedł tylko „na chwilę”.

– No proszę – mruknęła ciocia. – Ledwo wszedł, już się dorwał do tych twoich klusek. Świat się kończy.

– Ciociu, błagam – jęknęła moja córka. – Może chociaż przez pięć minut nie komentuj wszystkiego?

Ja tylko stwierdzam fakty – burknęła.

Wojtek włożył sobie pierwszą łyżkę do ust i… zamknął oczy. Na moment.

– Mhm. Dobre. Bardzo dobre. Te migdały robią robotę.

– Dzięki – odpowiedziałam z zaskoczeniem. – Naprawdę ci smakują?

– No pewnie. Przecież nie przyszedłem się kłócić o kuchnię. Przyszedłem, bo... mam dosyć świąt bez rodziny.

Babcia wzięła łyżkę, jakby ten tekst ją przekonał bardziej niż wszystkie kazania z ambony.

Dobrze, że przyszedłeś – powiedziała cicho.

– Też się cieszę – odpowiedział Wojtek. – Tylko... wiem, że nie wszystkim jest wszystko jedno.

Spojrzał w stronę cioci. Ta odchrząknęła, wzięła łyżkę i z absolutnie nieprzekonującą miną powiedziała:

– No dobrze, daj mi tych cudacznych klusek.

Z trudem powstrzymałam śmiech.

Poprosił o dokładkę

Wojtek dolał sobie kompotu, siorbnął cicho i powiedział:

– Wiesz, siostra... te kluski to jakiś magiczny przepis czy z dyskontu?

Sekret tkwi w skórce pomarańczowej – odpowiedziałam, kręcąc łyżką w misce. – I w tym, że człowiek się przy nich narobi, a potem i tak usłyszy, że smakują jak karma dla królika.

– No ale efekt był – uśmiechnął się. – Zadziałały jak wezwanie duchów. Przyszedłem jak zaczarowany.

– Trochę późno, nie? – burknęła ciocia, znów jakby nie umiała się powstrzymać. – Cztery lata ciszy i nagle pach! Migdały i świąteczna iluminacja.

– Ciociu – odezwała się moja córka, odkładając łyżkę. – Może to właśnie magia świąt? Ludzie wracają, kluski pachną, a ty... jak zwykle musisz wszystko zepsuć.

Przepraszam, że się odezwałam – odpowiedziała ciocia z teatralną miną męczennicy. – Naprawdę, przepraszam, że jeszcze mnie nie wymazaliście z rodziny. Może za rok zróbcie kolację przez internet, to się nie wtrącę!

– Albo po prostu przyjdź, zjedz, podziękuj i idź spać – mruknęła siostra.

– Dziewczyny, dość – wtrąciła babcia, gładząc obrus. – To są święta. Nie musicie się kochać, ale możecie nie mówić wszystkiego, co myślicie.

Zapadła cisza, a potem Wojtek wstał i podszedł do mnie z miską w ręce.

Dasz dokładkę?

– Tylko dla tych, co chwalą.

– Kluski idealne, ale rodzina...

I kiedy już nalałam, dodałam półgłosem:

– Jak mi ktoś jeszcze powie, że kuchnia to nie pole bitwy, to go zaproszę na Wigilię.

Byłam zadowolona

Wieczór zbliżał się do końca. Wojtek siedział obok babci, z którą rozmawiał pierwszy raz od lat, a ciocia – o dziwo – milczała, zajęta obieraniem mandarynek. Nikt już nie komentował klusek z migdałami.

– Wiesz co, siostra? – Wojtek podszedł do mnie, opierając się o framugę. – Fajnie, że mnie wpuściłaś. I że się nie rzuciłaś we mnie widelcem.

– Chciałam, ale byłam zbyt zmęczona – odparłam z przekąsem. – Poza tym nie warto się bić przy stole, skoro są inne formy tortury. Na przykład bycie razem.

Brzmisz jak nasza matka.

– Staram się.

Spojrzałam na stół – rozgardiasz, okruszki, puste półmiski. I mimo wszystko... było dobrze.

– A kluski? – zapytałam półżartem. – Przebiją babcine?

– Nie wiem – uśmiechnął się. – Ale zapach migdałów będę teraz kojarzył z… odwilżą.

– O, poetycko. Dajesz radę jak na faceta po czterech latach milczenia.

– No. Tylko nie każ mi co roku przychodzić.

Zobaczymy, co powie ciocia.

Spojrzałyśmy w jej stronę – właśnie podsuwała mojemu synowi dokładkę klusek.

– Zaskoczenie roku – szepnął Wojtek.

Migdały mają moc – odparłam.

Z kuchni dobiegł głos mojej córki:

– Mamo, zrób te kluski za rok tak samo, dobra?

– Zobaczymy – uśmiechnęłam się. – Jak się nie pokłócimy do Wielkanocy, to może nawet podwoję porcję.

Mariola, 42 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama