„W Wigilię wyłączam telefon i nie bawię się w świąteczną szopkę. Święty spokój to najlepszy prezent, jaki sobie dałem”
„Cały stół się zaśmiał. A ja tylko sięgnąłem po barszcz, jakbym nie słyszał. W środku gotowałem się ze wstydu. I złości. Przysięgłem sobie wtedy, że więcej nie dam się wciągnąć w tę szopkę. Teraz mam swój rytuał. Wieczorem robię gorącą kąpiel, potem zaparzam herbatę, siadam z książką albo filmem i po prostu… jestem. Sam ze sobą. Bez presji, bez oceny”.

Niektórzy mówią, że święta to czas magiczny, rodzinny, pełen miłości i bliskości. Dla mnie od lat to po prostu przerwa od zgiełku i obowiązków. Nie ubieram choinki, nie lepię uszek, nie zamawiam karpia. W moim mieszkaniu nie słychać kolęd ani dzwonków. Siedzę w dresach, z paczką chipsów i puszką coli, i oglądam powtórki starych seriali. Wiem, jak to brzmi – jakbym był zgorzkniałym samotnikiem. Może i tak. Ale taka Wigilia, bez udawania i spięć, jest moją ulubioną. I chyba jedyną, którą naprawdę lubię.
Nie lubię świąt
Wigilia. Dwudziesty czwarty grudnia. Godzina osiemnasta zero zero. W większości domów dzwonią dzwoneczki, ktoś podkłada prezenty pod choinkę, dzieci śpiewają kolędy, a dorośli udają, że wszystko jest idealnie. U mnie? Cisza. W tle sączy się trzeci odcinek "Z archiwum X", a ja właśnie wsuwam paprykowe chipsy, popijając oranżadą.
W tym roku nawet nie udawałem, że rozważam wyjazd do rodziców. Mama dzwoniła tydzień temu.
– Może jednak przyjedziesz? – pytała z nadzieją.
– Nie dam rady, praca – skłamałem bez zająknięcia.
– W święta też cię trzymają?
– Ktoś musi – odpowiedziałem, chociaż wiedziałem, że nikt nie musi.
Nie chodziło o brak czasu. Po prostu nie chcę. Mam trzydzieści dziewięć lat i dość dorosłego udawania, że się lubimy, że święta nas jednoczą, że dzielenie się opłatkiem coś znaczy. Przez ostatnie lata Wigilia u rodziców była coraz bardziej nieznośna. Ojciec wypytywał, kiedy w końcu się ustatkuję. Mama robiła z siebie ofiarę, że nikogo nie mam. Siostra krzyczała na dzieci, a jej mąż ślęczał w telefonie. Potem ktoś rzucał jakąś zaczepkę, ktoś inny odpowiadał, babcia płakała nad zupą grzybową, a ja myślałem tylko o jednym – kiedy będę mógł stamtąd uciec. W tym roku nie musiałem. Nikt nie siedzi mi nad głową. Nikt nie pyta o plany. Nikt nie zagląda mi w talerz.
W telewizji leci reklama – rodzina przy stole, śnieg za oknem, dzieci klaszczą, bo mama wnosi półmisek z karpiem. Ojciec się wzrusza, babcia się śmieje, wszyscy wyglądają, jakby właśnie dostali od życia wszystko, czego potrzebowali. Przez chwilę patrzę na to z niedowierzaniem.
– Ktoś jeszcze kupuje ten kit? – pytam sam siebie na głos.
U mnie na stole panuje luz. Paczka chipsów leży otwarta na środku, obok niej zimna pizza z wczoraj. Nie potrzebuję karpia. Nienawidzę karpia. Raz, gdy miałem dwanaście lat, połknąłem ość i myślałem, że umrę. Od tamtej pory karpia nie tknąłem. A mama do dziś powtarza, że to dlatego jestem „taki sam jak ojciec – uparty i przewrażliwiony”.
Ciekawe, czy dziś też o mnie mówi
Może siedzą przy stole i udają, że mnie nie ma. Albo odwrotnie – może co chwilę ktoś wzdycha, że „szkoda, że Michała z nami nie ma”. Prawda jest taka, że mnie nie chcieli. Nie mnie prawdziwego. Chcieli tej wersji mnie, która daje się wcisnąć w za ciasną koszulę, grzecznie odpowiada na pytania i nie komentuje, że brat siostry znowu przyszedł pijany. Wersji, której już dawno nie mam siły grać. Podnoszę paczkę chipsów, potrząsam. Zostało jeszcze trochę. Zmieniam kanał. Nie chcę już oglądać tych wydmuszek, tych fałszywych rodzin z reklam. Wolę swoje „prawdziwe życie” – choćby było samotne.
Zegar pokazuje dziewiętnastą trzydzieści. Przez chwilę robi się cicho nawet w telewizorze. W tym momencie zawsze myślę, że już – teraz zadzwonią. Mama, siostra, może nawet ojciec. Ktoś złoży życzenia, zapyta, czy na pewno wszystko w porządku. Ale w tym roku nie dzwoni nikt. Biorę telefon do ręki i odruchowo sprawdzam, czy jest zasięg. Jest. Cisza.
Świadomość, że naprawdę o mnie zapomnieli, przychodzi powoli. Nie tak, jak w filmach, kiedy bohater nagle doznaje olśnienia i krzyczy do lustra. Bardziej jak takie ciche „a więc tak” szeptane do samego siebie. Dziwnie mnie to nie boli. Jest w tym coś… uczciwego. Właśnie wtedy rozlega się dźwięk dzwonka. Serce mi przyspiesza. Patrzę na ekran: Ewa.
Ewa – była dziewczyna sprzed pięciu lat. Zostawiła mnie, bo „nie czuła już tej iskry”. Od tamtej pory raz w roku, w Wigilię, wysyła mi SMS-a albo dzwoni, pytając, co u mnie.
Odbieram.
– Cześć, Michał. – Jej głos brzmi miękko, jakby zaraz miała się rozpłakać. – Wiem, że to dziwne, ale... pomyślałam o tobie.
– Dziwne? Skądże. W sumie jesteś pierwsza, która dziś pomyślała – rzucam z lekkim śmiechem.
– Serio? Nawet mama nie dzwoniła?
– Serio. Ale nie szkodzi. Lubię tę ciszę.
– Ja chyba też – odpowiada po dłuższej pauzie.
Nie dzwoniła, żeby wrócić. Nie próbowała mówić, że tęskni. Po prostu chciała się odezwać. Może i ona spędza Wigilię sama, może też z chipsami i jakimś filmem. Może nie tylko ja mam już dość udawania. Po rozmowie nie czuję się lepiej. Ani gorzej. Po prostu... normalnie.
Około 20:00 wreszcie przychodzi wiadomość
Od mamy. Trzy słowa: „Wesołych Świąt, Michał”. Bez serduszka, bez pytania, co u mnie. Odpowiadam: „Dzięki. Wzajemnie.” I odkładam telefon.
Nie jestem zły. Ani rozczarowany. Po prostu z każdym rokiem mam coraz większą pewność, że nie jestem dla nich kimś, za kim tęsknią. Jestem czymś, co wypada odhaczyć. Jak obowiązkowy pieróg z kapustą. Jak obrus na stole. Michał – ten, który znów nie przyjechał. Ten dziwny. Ten, co ma zawsze swoje zdanie i nie potrafi się dostosować. A prawda jest taka, że kiedyś próbowałem. Przez wiele lat. Przychodziłem na Wigilię, uśmiechałem się do wujków, słuchałem tych samych żartów o politykach, udawałem, że mi smakuje, chociaż mama znowu przesoliła zupę. I za każdym razem wracałem do domu zmęczony, z ulgą, że znowu mam to z głowy.
Do pewnego momentu myślałem, że tak trzeba. Że Wigilia to rodzina – nawet jeśli się nie znosi. Że tradycja to siła. Że dom to tam, gdzie są bliscy. Tylko nikt nie mówił, że bliscy mogą być dalecy. Że przy stole może być tłoczno, a ty i tak czujesz się samotny. O tym nikt nie mówi. Bo łatwiej sprzedać bajkę o wspólnym kolędowaniu niż prawdę o tym, że nie każdy ma z kim śpiewać. Że czasem wolisz z nikim nie rozmawiać, niż znowu słuchać głupich komentarzy o swoim życiu. W telewizorze właśnie leci „Kevin sam w domu”. Nie wiem, który raz. Ale dziś wyjątkowo dobrze rozumiem tego dzieciaka.
Zawsze się śmiałem, gdy ktoś mówił, że samotność w święta jest najgorsza. Dla mnie samotność to luksus. Nie muszę się przebierać, nikomu nic udowadniać, nie słyszę komentarzy, które zaczynają się niby od żartu, a kończą jak igła wbijana między żebra. Pamiętam jedną Wigilię, kiedy przyszła moja kuzynka z nowym chłopakiem. Wszyscy się zachwycali, jaki to zaradny, jaki przystojny, jaki „normalny”. A potem wujek, z tym swoim głupim uśmieszkiem, rzucił:
– Może Michałowi byś koleżankę z pracy polecił. Też szuka kogoś, ale jakoś nie może trafić.
Cały stół się zaśmiał. A ja tylko sięgnąłem po barszcz, jakbym nie słyszał. W środku gotowałem się ze wstydu. I złości. Przysięgłem sobie wtedy, że więcej nie dam się wciągnąć w tę szopkę. Teraz mam swój rytuał. Wieczorem robię gorącą kąpiel, potem zaparzam herbatę, siadam z książką albo filmem i po prostu… jestem. Sam ze sobą. Bez presji, bez oceny. Może to nie jest scenariusz, który ktoś chciałby sfilmować. Może nie wygląda to jak spełnienie marzeń. Ale ja jestem spokojny. A ten spokój to coś, czego nie znalazłem nigdy przy rodzinnym stole. Nie muszę się tłumaczyć. Ani z tego, że jem chipsy zamiast pierogów, ani z tego, że nie chcę prezentów. Zostawcie mnie z tym spokojem.
To wszystko, czego potrzebuję
Gdybym kiedyś miał opisać swoją idealną Wigilię, nie byłoby w niej ani śniegu, ani opłatka, ani kolęd. Byłoby to, co mam teraz – cisza, którą sam wybrałem. Wolność od sztucznych rytuałów, od rodzinnych wycieczek w przeszłość, od tematów, których nikt nie chce słuchać, ale każdy porusza. Nie twierdzę, że zawsze będzie tak samo. Może kiedyś kogoś poznam, może ktoś zapali we mnie chęć dzielenia się tym wieczorem. Może znów spróbuję usiąść przy czyimś stole. Ale tylko wtedy, kiedy będę tego naprawdę chciał. Nie z obowiązku. Nie z poczucia winy.
Dziś jestem sam. I nie tęsknię. Jestem sam – i nie jestem samotny. To różnica, której kiedyś nie rozumiałem. Nie kupiłem choinki, nie zrobiłem karpia, nie postawiłem świeczek. Oszczędziłem pieniądze, których i tak mam niewiele. Zjadłem chipsy, obejrzałem cztery odcinki serialu, wypiłem dwie herbaty i rozmawiałem dziesięć minut z byłą dziewczyną. I to była dobra Wigilia. Dla mnie – najlepsza możliwa. Nie wszystkim muszę się podobać. Nie każdemu pasuje mój sposób na życie. Ale w końcu przestałem żyć tak, jak chcieli inni. I to chyba najważniejszy prezent, jaki sobie kiedykolwiek dałem.
Michał, 39 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Przed świętami zeszłam do piwnicy po grzybki w occie, ale znalazłam coś innego. Mąż schował tam koszmarny prezent”
- „Wigilia to nie drogie prezenty i uginające się stoły. Łzy w oczach kuzynki, przypomniały mi, co jest najważniejsze”
- „Synowa ma w nosie świąteczne porządki. Ręce mi opadają, gdy mówi, że przecież nikt jej nie będzie zaglądał pod komodę”