Reklama

Gdy pierwszy raz stanęłam przed furtką pensjonatu, pomyślałam, że pomyliłam adres. To miejsce wyglądało bardziej jak willa z francuskiego filmu niż coś, na co mogłabym sobie pozwolić. Białe zasłony poruszały się leniwie w otwartych oknach, a przy furtce pachniało różami tak intensywnie, że aż mnie zatkało. Przyjechałam tylko na tydzień. Dzieci – oboje mieszkają za granicą – uparły się, żebym „wreszcie odpoczęła jak człowiek”.

Reklama

– Mamo, przecież nie możesz całego życia spędzić między cmentarzem a marketem – powiedział mój syn, jakby to była najnaturalniejsza diagnoza świata.

Nie protestowałam. Może nawet coś we mnie przeskoczyło. Albo może bardziej – coś się odblokowało? Wzięłam swoją najlepszą walizkę, tę z czasów, kiedy jeszcze jeździliśmy z Henrykiem do Włoch, i ruszyłam w podróż. Trochę z ciekawości, trochę z desperacji.

Właścicielka pensjonatu, pani Halina, przywitała mnie osobiście. Wysoka, szczupła, z idealnie upiętymi włosami i twarzą, na której nie widać było żadnych emocji. Ubrana w lnianą sukienkę i jasny sweterek. Jej dłoń była chłodna, ale uścisk mocny, jakby ściskała codziennie ster życia. Chwilę później podała mi z precyzją godną naśladowania filiżankę z herbatą.

– U nas nie ma telewizorów. Ale jest dużo spokoju – powiedziała, jakby testowała, czy nie ucieknę zaraz z krzykiem.

Nie uciekłam. Zostałam.

Pierwsze dni były ciche. Spacery, kawa na werandzie, rozmowy z nieznajomymi kobietami przy kolacji. Wszystkie po sześćdziesiątce. Wszystkie z historiami, które czekały, żeby je opowiedzieć. I ja – słuchająca, z początku nieśmiało, później coraz uważniej – zaczęłam rozumieć, że ten dom nie jest zwyczajnym pensjonatem. Coś tu się działo. Coś z pozoru niewidocznego, ale głębokiego. Kobiety, które tu trafiały, zmieniały się. I ja też zaczęłam się zmieniać. Choć wtedy jeszcze tego nie wiedziałam.

Pierwsze opowieści przy stole

Siedziałyśmy przy dużym, dębowym stole, nakrytym białym obrusem z koronką. Światło lampy, zwisającej tuż nad nami, rozlewało się ciepło na talerze z zapiekanką z cukinii i karafkę czerwonego wina. Pachniało bazylią, masłem i czymś jeszcze – czymś domowym.

– To jest moje czwarte lato tutaj – powiedziała Irena, kobieta o krótkich, siwych włosach i śmiejących się oczach. – A pierwsze bez męża. Umarł w grudniu. I wiecie co? Jakoś mi go nie brakuje.

Zakrztusiłam się winem. Irena spojrzała na mnie z uśmiechem.

– No co, Jadwigo? Czterdzieści dwa lata się znaliśmy. Ale tylko pierwsze pięć było naprawdę dobre. Potem już tylko dzieci, kredyty, obowiązki. I cisza między nami, coraz większa.

– Dlaczego przy nim trwałaś? – spytała cicho Basia, drobna, wiecznie zmarznięta kobieta, która zawsze miała na sobie jakiś gruby kardigan.

– Bo tak wypadało. Bo „dzieci”. Bo nie wiedziałam, że można inaczej – odpowiedziała Irena, biorąc łyk wina. – Ale tutaj, między wami, zaczynam rozumieć, że to był błąd.

Zamilkłyśmy. Przez chwilę słychać było tylko ciche dzwonienie sztućców o porcelanę.

– Ja miałam miłość – powiedziała nagle Krystyna, która dotąd milczała. – Prawdziwą. Na studiach. Ale był żonaty. I wybrał rodzinę. Nigdy się już nie zakochałam.

Zamarłam. Te kobiety, niepozorne, z siwymi włosami i zniszczonymi dłońmi, nosiły w sobie więcej emocji niż niejedna powieść. Każda historia była inna, a jednak coś je łączyło – ból, który przestawał boleć, gdy został wypowiedziany. A Halina? Siedziała na końcu stołu, jak zawsze spokojna. Słuchała, kiwała głową, ale nie odezwała się ani słowem. Tylko raz, kiedy Krystyna skończyła swoją opowieść, spojrzała na nią z czymś na kształt... czułości? Albo żalu?

Nie wiedziałam jeszcze, co kryje się za tą jej perfekcyjną fasadą. Ale wiedziałam, że ona też coś czuje. Tylko nie chciała, żebyśmy to zobaczyły.

Halina i ogród różany

– Ostrożnie, ta ma kolce jak diabli – usłyszałam zza pleców, gdy schyliłam się nad pachnącym krzakiem róż.

Halina stała na ścieżce w lnianym kapeluszu i rękawiczkach ogrodowych. Wyglądała bardziej jak angielska arystokratka niż emerytka podlewająca rabaty.

– Nie wiedziałam, że sama pani je pielęgnuje – powiedziałam, prostując się.

– A kto miałby to robić? Ogrodnik? Róże nie lubią obcych rąk. Trzeba z nimi rozmawiać.

Podała mi sekator.

– Proszę, przytnie pani tę gałązkę. Widzi pani? Tu, nad trzecim listkiem. – Jej głos złagodniał.

Zrobiłam, jak kazała. Byłyśmy same w ogrodzie. Tylko szum morza i śpiew ptaków w tle. Cisza między nami była długa, ale wcale nie niezręczna.

Nigdy nie miałam ogrodu – powiedziałam w końcu. – Mieszkaliśmy z Henrykiem w bloku. Balkon, dwie pelargonie i tyle.

– Ja też długo nie miałam – Halina oparła się o łopatę. – Miałam tylko siebie. I pracę. I paszport z tyloma stemplami, że nie mieściły się na stronach.

– Była pani za granicą?

– Pół życia spędziłam w podróżach. Tłumaczyłam sympozja, wykładałam, potem doradzałam firmom. Zawsze byłam „tą z zewnątrz”. Zawsze w ruchu. Bez domu.

Usiadłyśmy na ławce przy rabacie. Pachniało intensywnie – różą, ziemią i tym specyficznym zapachem morskiej bryzy.

– A rodzina?

– Nie miałam swojej – powiedziała spokojnie. – Rodzice zmarli wcześnie. Mężczyzn było kilku. Ale żaden nie został na dłużej.

Zamilkła. Przez moment myślałam, że temat się skończył. Ale po chwili spojrzała na mnie. Po raz pierwszy zobaczyłam w jej oczach coś więcej niż opanowanie. Coś pękniętego.

– A pani, Jadwigo? Tęskni pani za mężem?

Nie odpowiedziałam od razu. Patrzyłam na rozwijające się pąki róż, jakby miały mi dać odpowiedź.

– Tęsknię za sobą z tamtych czasów – powiedziałam w końcu. – Za kobietą, którą byłam, kiedy on jeszcze żył.

Halina tylko skinęła głową. Ale wiedziałam, że mnie rozumie.

Nocne rozmowy kobiet

Wieczór był duszny, ale nikt nie chciał iść spać. Usiadłyśmy na werandzie, każda z kieliszkiem wina, niektóre z kocem na ramionach. Ktoś puścił cicho piosenkę Ewy Demarczyk, a światło lamp oświetlało noc.

– Dzisiaj, dla odmiany, nie o polityce i nie o emeryturach – rzuciła Irena, podnosząc kieliszek. – Dzisiaj o największej miłości naszego życia. Każda z nas.

– Czyli co, walimy prosto z serca? – zapytała Grażyna i bez czekania dodała – Moja? Marian. Poznaliśmy się w liceum. Pocałowałam go raz. Na koniec roku. I to był koniec. Nigdy więcej się nie spotkaliśmy, ale przez dwadzieścia lat co tydzień pisałam do niego listy, których nigdy nie wysłałam.

– O Boże… – szepnęła Basia. – To piękne. I straszne.

– Ja bym wysłała – rzuciła Krystyna. – Mój Staś był z kolei listonoszem. Przynosił mi listy od innych, a sam nigdy nie napisał do mnie ani jednego. Ale jak umarł, znalazłam cały zeszyt – pisał do mnie, tylko nie miał odwagi mi tego dać. Czytałam to przez trzy noce.

Zapadła cisza. Taka, która już nie przeszkadza, ale otula.

– A pani, Halino? – spytałam, bo czułam, że musi paść to pytanie.

Wszystkie spojrzały na nią. Siedziała z nogą założoną na nogę, kieliszek trzymała oczywiście perfekcyjnie – dwa palce, żadnych drgań.

– Ja nigdy nie byłam zakochana – powiedziała cicho, ale wyraźnie.

Słychać było, jak ktoś wciąga gwałtownie powietrze. Nawet muzyka wydawała się na moment ucichnąć.

– Nigdy? – powtórzyła Krystyna.

– Nie. Nigdy. Ani w chłopaku z sąsiedztwa, ani w wykładowcy z uczelni. Zawsze... patrzyłam z boku. Nie wiem, co to znaczy kochać tak, jak wy mówicie.

– Ale… przecież… – Basia zaczęła coś, ale urwała.

– I nie żałuje pani? – zapytałam cicho.

Halina spojrzała na mnie. Po raz pierwszy bez tego swojego wyuczonego spokoju. W jej oczach było coś smutnego. I prawdziwego.

– Nie wiem. Skąd mam wiedzieć? – odpowiedziała.

Więcej już tej nocy nie powiedziała. Ale jej słowa rozbrzmiewały w naszych głowach jeszcze długo po tym, jak zgasły lampki, a weranda pogrążyła się w zupełnej ciszy.

Halina nigdy nikogo nie kochała

Następnego dnia zastałam ją w kuchni. Stała tyłem do mnie, przy oknie, z filiżanką jakiegoś naparu w dłoni. Na blacie parował czajnik, pachniało świeżo zaparzonymi ziołami i… czymś jeszcze. Może samotnością?

– Nie śpi pani już? – zapytałam cicho.

– Nie – odpowiedziała, nie odwracając się. – W nocy, gdy człowiek śpi wszystko wraca. A ja jestem kobietą, która nie ma do czego wracać. Więc jestem na nogach już o świcie.

Zamknęłam za sobą drzwi i usiadłam przy stole. Przez chwilę była tylko cisza, ale nie mogłam jej już dłużej znieść.

– Wczoraj… gdy pani powiedziała, że nigdy nie była zakochana… – zaczęłam ostrożnie. – Naprawdę nigdy?

Odwróciła się. Jej twarz była spokojna, ale w oczach coś drżało. Usiadła naprzeciwko mnie. Bez żadnego dystansu. Po raz pierwszy.

– Pani Jadwigo, ja… całe życie chciałam być kimś. Nie jakąś „Halinką z Pragi”, tylko kobietą z klasą, z nazwiskiem, z paszportem. Z ambicją. Moje koleżanki wychodziły za mąż za chłopaków z podwórka, rodziły dzieci, kupowały kredensy na raty. A ja chciałam wyjechać, mówić po francusku, pić wino na werandzie.

– I udało się pani – powiedziałam szczerze.

– Tak. Tylko że wszystko inne zostawiłam za sobą. W pewnym momencie... nie było już nikogo, kto by na mnie czekał. Nie miałam komu opowiedzieć o sukcesach. Albo o porażkach. A potem… to już było za późno. Za dużo zainwestowałam w tę niezależność, żeby się z niej wycofać.

Zamilkła. Zamyśliła się, a potem dodała:

– Miłość zawsze wydawała mi się czymś ryzykownym. Słabością. Luksusem, na który mnie nie stać. A teraz, kiedy patrzę na was – na ciebie, na Krystynę, na Grażynę z jej listami – czuję coś, czego nigdy wcześniej nie czułam. Zazdrość. Taką cichą, podskórną. Nie o waszych mężczyzn. O to, że miałyście odwagę kogoś pokochać. I że was ktoś pokochał.

Patrzyłyśmy na siebie długo. Nie było już między nami właścicielki i pensjonariuszki. Byłyśmy po prostu dwiema kobietami, które zbyt długo milczały o tym, co ważne.

– A pani, Jadwigo? – zapytała nagle. – Czy kochała pani męża naprawdę?

– Tak – odpowiedziałam bez wahania. – Ale chyba dopiero po jego śmierci zrozumiałam, jak bardzo.

Halina spojrzała w okno. Potem wzięła moją dłoń.

– To więcej, niż ja kiedykolwiek miałam.

Nie chciałyśmy, by to się kończyło

Ostatniego wieczoru zebrałyśmy się przy ognisku, które Irena uparła się rozpalić mimo silnego wiatru znad morza. Miałyśmy koce, herbatę z rumem i poczucie bliskości, które było silniejsze z każdym dniem tego lata.

Nie chcę, żeby to się kończyło – powiedziała cicho Basia, opatulając się szczelnie swoim szarym swetrem.

– A jednak się kończy – odparła Krystyna. – Jak wszystko, co dobre. Ale może właśnie dlatego warto to pamiętać.

– Zróbmy coś – zaproponowała Grażyna. – Każda z nas powie, co zabiera stąd ze sobą. Coś ważnego. Coś, co zostanie na zimę życia.

– Ja zabieram spokój – powiedziała Irena. – Pierwszy raz od śmierci męża przestałam być zła. Przestałam go nienawidzić za to, że mnie zostawił. Może teraz mogę już naprawdę odpocząć.

– A ja zabieram... odwagę – powiedziała Grażyna. – Napisałam do sąsiada Edwarda. Po wielu latach mówienia sobie tylko "dzień dobry" na korytarzu i w sklepie. Nie wiem, czy odpisze. Ale zrobiłam to.

– Ja zabieram nadzieję – dodała Basia. – Że jeszcze coś mnie w życiu czeka. Choćby nowe przepisy na ciasto i herbaty pite z sąsiadką.

Nadeszła kolej na Halinę. Wstała. Trzymała kieliszek wina i patrzyła na ogień, jakby chciała zajrzeć w samo jego serce.

– Zabieram świadomość, że życie może być bogate nawet bez miłości – zaczęła powoli. – Ale… niepełne. I choć nie da się nadrobić przeszłości, można jeszcze coś poczuć. Choćby żal. Albo wdzięczność. I ja wam za to dziękuję.

Spojrzała na mnie. Z jej oczu bił dziwny blask.

– Jadwigo, dziękuję pani szczególnie. Za to, że mnie pani usłyszała, zanim ja nauczyłam się opowiadać o sobie.

Nie umiałam nic na to odpowiedzieć. Wzruszenie ścisnęło mi gardło. Tylko skinęłam głową i otarłam ukradkiem łzę. Po raz pierwszy od śmierci Henryka płakałam nie z bólu, ale... z ulgi. Wiedziałam też, że coś się we mnie zmieniło.

Moje serce się otworzyło

Szłam plażą powoli, zostawiając ślady na mokrym piasku, które za moment zmywała woda. Morze było spokojne, niebieskoszare, z tym swoim relaksującym szumem, który koił każde moje zmartwienie. Ostatni raz. Jutro rano wracam do Krakowa. Mój pociąg odjeżdża o ósmej, a Halina nalegała, żebym wzięła ze sobą słoik jej konfitur z róży i paczuszkę herbaty o zapachu jaśminu. "Na długie wieczory", powiedziała, i uśmiechnęła się tym delikatnym, zarezerwowanym tylko dla mnie uśmiechem. Nie przytuliła mnie. To nie ten typ kobiety. Ale spojrzenie, którym mnie odprowadzała, było ciepłe i miłe jak wełniany koc w grudniowy wieczór.

Zatrzymałam się i spojrzałam w dal. Na horyzoncie statek – niewielki punkt w bezkresie wody. Może taki właśnie był ten pensjonat. Mała przystań dla nas wszystkich, które dryfowałyśmy przez życie z bagażem doświadczeń, niewysłanych listów i straconych szans. Nie wiem, czy się jeszcze kiedyś zakocham. Nie wiem, czy to w ogóle możliwe. Ale wiem, że odzyskałam coś, co dawno temu we mnie umarło. Głos. Własny głos. I serce, które znów potrafi się wzruszyć, drgnąć, otworzyć – choćby na przyjaźń. Spojrzałam na swoje stopy zanurzające się w piachu i pomyślałam: „Jadwigo, żyjesz. Po prostu – żyjesz”. I to wystarczyło.

Jadwiga, 67 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama