„W Zaduszki czułem się jeszcze bardziej samotny. Nad grobem żony stałem zupełnie sam jak porzucony znicz”
„Niby jestem człowiekiem jak każdy, ale odkąd zmarła Wiesia, mam wrażenie, że otacza mnie coś, co ludziom każe odwracać wzrok. Może mam coś w twarzy. Może po prostu jestem stary. A może... Może to we mnie jest coś nie tak, że nikt nie chce ze mną rozmawiać”.

- Redakcja
Zaduszki. Miałem nadzieję, że będzie choć trochę cieplej, ale listopad, jak co roku, przyniósł ziąb i wilgoć. Grób Wiesi znalazłem bez problemu. Od tylu lat ten sam rytuał. Znicze, chryzantemy, plastikowy stroik, bo prawdziwe zwiędną za szybko. Stałem, patrząc na wyryte litery jej imienia, tak dobrze mi znane, a teraz tak obce w tym chłodnym granicie. Ludzie dookoła szeptali, wspominali, ktoś po cichu się zaśmiał, inny zanosił płaczem. Ja byłem sam.
Nie miałem z kim porozmawiać
Gdzieś obok kobieta opowiadała, jak jej mąż zawsze gubił zapalniczki. Jej córka parsknęła:
– Tato i w niebie pewnie pali, tylko zapałki mu się kończą – i obie się roześmiały.
Nawet nie miałem do nich żalu. Zazdrościłem im. Nie tego, że się śmieją. Tego, że mogą. Że mają do kogo mówić. Ja... ja stałem w ciszy. Nikt mnie nie zaczepił. Nikt nie zapytał, kogo tu odwiedzam.
A przecież bywałem tu kiedyś z Wiesią, za rękę. Ona zagadywała ludzi, opowiadała, z kim pracowała, kogo znała. Miała pamięć do twarzy. A ja? Ja tylko kiwałem głową. Nie mówiłem dużo. Może już wtedy się od niej oddalałem? W kieszeni kurtki miałem starą zapalniczkę – jedyną, która działała. Odpaliłem znicz. Płomień zadrżał, ale nie zgasł. Spojrzałem na jej zdjęcie na nagrobku. Miała na sobie ten bordowy sweterek. Sama sobie go kupiła, pamiętam. Tańczyła w nim po kuchni, udając, że trzyma mnie w ramionach. Nie zdążyłem powiedzieć, że jej pasował. Do oczu, do niej, do wszystkiego.
Obok starszy pan opowiadał dzieciom o młodości babci. A ja? Ja też pamiętam. Jak budowaliśmy dom. Jak wróciłem po służbie, a ona stała w progu i nie mogłem uwierzyć, że czekała. Jak śpiewała przy radiu jazzowym. Jak założyłem mundur na wesele kuzynki i wszyscy patrzyli, jakby się ktoś z telewizji pojawił. A ona? Duma na twarzy. Tylko raz taka była. Tylko wtedy. Ale nikt mnie o to nie pyta. A ja nie mam komu tego wszystkiego opowiedzieć. Stałem tak jeszcze chwilę. Chciałem coś powiedzieć, szeptem, może kogoś zagadać. Ale język odmówił mi posłuszeństwa. Może następnym razem. Może... Może.
Nikt nie zwracał na mnie uwagi
Z cmentarza odchodziłem powoli, z rękami głęboko wsuniętymi w kieszenie płaszcza. Nie chciałem jeszcze wracać do domu, ale nie miałem też dokąd pójść. Nogi bolały mnie bardziej niż zwykle, może to przez wilgoć. Wiesia zawsze mnie poganiała, gdy tak człapałem. Mówiła, że chodzę, jakby mi się ziemia pod nogami kończyła. Minąłem młode małżeństwo z dzieckiem. Dziewczynka niosła bukiet żółtych róż i coś do siebie śpiewała. Matka poprawiała jej czapkę, a ojciec zerkał na zegarek. Patrzyli na siebie z lekkim uśmiechem, jakby tylko oni się tam liczyli. Przeszedłem obok i nikt mnie nie zauważył.
Na przystanku stała kobieta w długim płaszczu. Miała siwe włosy, ale twarz jeszcze młodą. Obok niej torba z zakupami. Kiedy podszedłem, spojrzała przelotnie, po czym znów utknęła wzrokiem gdzieś daleko.
– Długo pani czeka? – spytałem.
– Nie wiem... – odpowiedziała, nie patrząc na mnie. – Może dziesięć minut.
Zamknęła usta i już nic nie powiedziała. Przez chwilę staliśmy w milczeniu. Autobusu nie było widać. Patrzyłem przed siebie, na ulicę. Przez głowę przelatywały mi różne sceny. Jak Wiesia przynosiła herbatę do łóżka, jak schodziła w kapciach, które szurały po kafelkach. Przypomniałem sobie, że w tamten pierwszy wspólny listopad jeździliśmy razem na groby. Trzymałem torbę ze zniczami, ona miała plan całej trasy. Pamiętała każdego.
Kobieta obok mnie odebrała telefon. Odezwała się cicho, potem parę razy się zaśmiała. Zaczęła coś tłumaczyć, że „zaraz będzie” i „niech się nie martwią”. Po chwili zabrała torbę i odeszła, nawet nie spojrzawszy w moją stronę. Zostałem sam. W autobusie pewnie też nikt się nie przysiądzie. Zawsze tak jest. Niby jestem człowiekiem jak każdy, ale odkąd zmarła Wiesia, mam wrażenie, że otacza mnie coś, co ludziom każe odwracać wzrok.
Może mam coś w twarzy. Może po prostu jestem stary. A może... Może to we mnie jest coś nie tak, że nikt nie chce ze mną rozmawiać. Kiedyś też nie mówiłem dużo. Wiesia była tą, która zaczepiała obcych, z którą sąsiadki gadały godzinami. Ja w tym czasie przykręcałem zawiasy albo coś naprawiałem. Ale przecież umiałem mówić. Przy niej umiałem. A teraz stoję na przystanku i czekam. I nic nie mówię, bo nie ma do kogo.
Tego się nie spodziewałem
Autobus podjechał spóźniony. Wsiadłem jako jeden z ostatnich. Usiadłem na wolnym miejscu przy oknie, w drugiej połowie pojazdu. Oparłem laskę o kolano i spojrzałem przez szybę. Krople deszczu spływały powoli, rozmazując światła latarni. Po chwili obok mnie usiadł chłopak. Miał może siedemnaście, osiemnaście lat. Na głowie kaptur, w rękach telefon. Zauważyłem kątem oka, że coś przegląda. Było tam zdjęcie czarnoskórego muzyka z trąbką. Niby nie chciałem się gapić, ale nie potrafiłem oderwać wzroku. Znałem tę twarz. To był znany muzyk, którego kojarzyłem z moich czasów.
Chłopak podniósł na mnie wzrok.
– Chce pan posłuchać muzyki? Mam jazz z lat sześćdziesiątych.
Zaskoczyło mnie to pytanie. Skinąłem głową niepewnie.
– Jazz? – wymamrotałem.
– Louis Armstrong. Ma pan ochotę?
Zawahałem się.
– Znam... Kiedyś się przy tym tańczyło.
Wyjął jedną słuchawkę i podał mi ją bez słowa. Wziąłem i nie odezwałem się już więcej. I chyba nie trzeba było.
Zanurzyłem się we wspomnieniach
Włożyłem słuchawkę do ucha. Przez sekundę było tylko lekkie szumy, a potem rozbrzmiał znajomy głos. Ciepły, jakby ktoś mówił prosto z wnętrza serca. Cóż za wspaniały świat. Niby tyle razy słyszałem ten utwór, ale tam, w tym autobusie, zabrzmiał inaczej. Spojrzałem przez szybę. Mijaliśmy kolejne przystanki, ludzie wsiadali, wysiadali, a ja siedziałem w swoim miejscu, jakby świat zatrzymał się tylko dla mnie. Twarz miałem zwróconą do okna, ale myślami byłem gdzie indziej.
Widziałem nasz pierwszy taniec w świetlicy zakładowej. Wiesia miała zieloną sukienkę z cienkimi ramiączkami, których wtedy nie znosiła, ale dla mnie ją założyła. Pachniała kwiatowymi perfumami. Tańczyliśmy wolno, nieporadnie, ale nie miało to znaczenia. Potem był pocałunek. Nieśmiały, ale pewny. Wspomnienia wracały jak szept. Poranki, kiedy robiliśmy razem śniadanie. Jej dłonie, często z przyklejonymi plasterkami, bo wszystko kroiła sama, dokładnie. Śmiała się z tego, a ja nigdy nie miałem nic przeciwko.
Nagle poczułem, że coś się we mnie rozluźniło. Jakby od dawna napięty sznur w piersi puścił. Łzy napłynęły mi do oczu. Nie próbowałem ich powstrzymywać. Nikt nie patrzył, chłopak obok wpatrzony był w ekran, świat toczył się swoim rytmem. Zamknąłem oczy. Przez chwilę miałem wrażenie, że Wiesia siedzi obok mnie. Nic nie mówi. Po prostu jest.
Autobus zwolnił, rozległ się sygnał przystanku. Zdjąłem słuchawkę, oddałem ją chłopakowi.
– Dziękuję – powiedziałem cicho.
Spojrzał na mnie z lekkim uśmiechem.
– Nie ma sprawy. Lubię dzielić się muzyką.
Wstałem powoli, czując w kolanach znajome kłucie. Drzwi otworzyły się z sykiem, chłodne powietrze wpadło do środka. Zanim wyszedłem, jeszcze raz zerknąłem na chłopaka. Kiwnął głową. Nic więcej nie było trzeba. Ulica była pusta, lampy żółte, lekko przygaszone. Deszcz przestał padać, ale chodnik wciąż był mokry. Ruszyłem wolno w stronę domu. Każdy krok był ciężki, ale serce miałem jakby lżejsze. „Może jeszcze nie wszystko we mnie ucichło” – pomyślałem. „Może wystarczy jeden takt, by coś znowu zagrało”. Z tyłu odjechał autobus. Nie obejrzałem się.
Wróciłem do domu
Drzwi skrzypnęły znajomo, jakby witały mnie z powrotem. Zsunąłem buty, odwiesiłem płaszcz. W kuchni pachniało lekko wilgocią. Wiesia zawsze otwierała okno, żeby „przewietrzyć wspomnienia”, tak mówiła. Teraz nie otwierał nikt. Usiadłem w starym fotelu. Laskę oparłem o ścianę, ręce położyłem na kolanach. Przez chwilę siedziałem bez ruchu, jakby coś miało się samo wydarzyć. Spojrzałem na półkę. Stało tam radio. Okrągłe pokrętło, drewniana obudowa. Zbierało kurz, ale działało.
Podniosłem się i podszedłem do niego. Przekręciłem gałkę. Trzeszczenie, głos spikera, cisza. I w końcu – cichy, spokojny jazz. Nie znałem wykonawcy, ale brzmiało to... dobrze. Usiadłem z powrotem i zamknąłem oczy. Może jutro też pójdę na spacer. Może tym razem ktoś zapyta, co pamiętam. A może znowu ktoś poda mi słuchawkę. Czasem nie trzeba wiele. Wystarczy jeden prosty gest, jeden znajomy takt.
Waldemar, 78 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Przez męża pożegnałam luksusowe torebki, a przywitałam kanapki z pasztetem. Sprzedał nasze małżeństwo na pchlim targu”
- „Syn traktował mnie jak bankomat. Gdy ja potrzebowałem wsparcia, zniknął szybciej niż pieniądze z konta”
- „Pokochałam sprzedawcę chryzantem. Nie zdążyliśmy nacieszyć się sobą, a ja już zapalałam mu znicz na grobie”