Reklama

Mam krótkie włosy, za dużo sukienek w kwiaty i serce, które mięknie na widok nawet najbardziej pokracznej stokrotki. Zawsze ciągnęło mnie do natury. Do zapachu świeżo skoszonej trawy, do ziemi pod paznokciami po grzebaniu w grządkach, do śniadań jedzonych na zewnątrz, gdzie jedynym tłem do rozmowy są śpiewy ptaków. Dlatego, gdy trzy lata temu razem z Mirkiem – moim mężem – kupiliśmy działkę na RODOS, miałam wrażenie, że spełnia się moje dorosłe marzenie. Wzięliśmy kredyt, wyciągnęliśmy oszczędności, zrezygnowaliśmy z wakacji, żeby ten kawałek ziemi był nasz. Nasza oaza spokoju.

Reklama

Na zdjęciach z tamtego czasu widać mnie z rozwianymi włosami, z farbą na policzku, z doniczką w dłoniach. Malowaliśmy wspólnie altankę – na turkusowo, jak marzyłam. Mirek kręcił głową, ale pomalował. Zawiesiliśmy lampiony na drzewie, postawiliśmy hamak między jabłonką a wiśnią. W rogu ogrodu powiesiliśmy dzwonki wietrzne, które grały przy każdym podmuchu. Piekłam tartę z malinami na małym piecyku, piliśmy wino z emaliowanych kubków, słuchaliśmy piosenek z radia i śmialiśmy się jak dzieci. Po prostu idylla.

Na początku nie zwracałam uwagi na sąsiadów. Ot, kilku starszych panów z brzuszkiem i czapeczkami z daszkiem, starsze panie z konewkami i siatkami z warzywami. Wydawali się neutralni. Pierwsze „dzień dobry” przyjęli, co prawda, z grymasem, ale myślałam, że może jeszcze się rozkręcą. Nie każdy musi być duszą towarzystwa. A może byli po prostu nieśmiali? To, czego nie wiedziałam wtedy, to, że te grymasy były dopiero początkiem. Że natura – ta dzika i kapryśna – okaże się łaskawsza niż ludzie z altanek obok.

Ktoś zostawił nam kartkę

– Zauważyłeś, że oni już nam nie odpowiadają na dzień dobry? – zapytałam Mirka, kiedy wróciliśmy z krótkiego spaceru między alejkami.

– Kto? – spojrzał na mnie zaskoczony, zdejmując koszulę i wieszając ją na haczyku za drzwiami altanki.

– No ci z lewej. Ta pani z pieskiem. I ten starszy pan z krzakami róż. Jeszcze tydzień temu mówili chociaż „witam, witam”.

– Może nie usłyszeli? – próbował mnie uspokoić.

– Wszyscy naraz? Przeszliśmy koło nich jak duchy, czy co?

Nie chciałam od razu doszukiwać się problemów. Może mieli gorszy dzień. Może coś się wydarzyło w ogrodzie, a my nie wiedzieliśmy, bo dopiero zaczynaliśmy się tam zadomawiać. Jednak kilka dni później ktoś zostawił nam kartkę. Była przypięta klamerką do płotu.

„Szanowni Państwo, uprzejmie prosimy o ograniczenie hałasów wieczornych. To nie miejsce na festiwal muzyczny. Dziękujemy za zrozumienie”.

Przeczytałam to na głos Mirkowi, kiedy wrócił z pracy i położył torbę na stole.

– Co to ma znaczyć? – zapytał, marszcząc brwi.

– Wydaje mi się, że chodzi o naszą sobotę. Puszczaliśmy wtedy muzykę, ale przecież nie głośno. I tylko do dziesiątej.

Mirek wzruszył ramionami, wziął kartkę i położył ją na półkę z książkami.

– Haniu, nie przejmuj się. Ludzie zawsze będą narzekać. A to, że trawa za wysoka, a to, że ptaki za głośno śpiewają. Żyjemy normalnie. Nie robimy nic złego.

Nie chciałam się przejmować, ale nie potrafiłam zignorować tych ich spojrzeń. Starsza pani z działki obok teatralnie zamknęła okno, kiedy z radia poleciała u nas piosenka Stinga. Zrobiła to ostentacyjnie, patrząc mi prosto w oczy. Inna sąsiadka przestała odwzajemniać uśmiech. Powietrze między nami gęstniało. Wieczorami siedziałam na werandzie i zastanawiałam się, co zrobiliśmy nie tak? Przecież normalnie włączamy radio jak wszyscy, to nie żaden głośnik, żaden boombox.

Może lampki solarne były za jaskrawe? Może kolor altanki raził w oczy? Może powinniśmy od początku zagadać do sąsiadów, upiec coś, zanieść słoik z konfiturą? Ale z drugiej strony – przecież to nie był blok, gdzie każdy zna każdego. To były działki. Tu ludzie przychodzili wypocząć, głównie w weekend i po pracy. Im więcej o tym myślałam, tym bardziej czułam, że chyba tam nie pasuję. Że coś we mnie, w nas, drażni tych ludzi. A przecież chciałam tylko zasadzić kilka bratków, odpocząć od miasta i mieć miejsce, gdzie można wziąć głęboki oddech.

Na zabraniu nas oskarżyli

Zebranie wspólnoty działkowców miało być formalnością. Wzięliśmy ze sobą notes, długopis, nawet butelkę wody, bo dzień był duszny. Nie znaliśmy jeszcze wszystkich, więc uznałam, że to dobry moment, żeby się pokazać, może nawet porozmawiać z kimś normalnie, bez ukradkowych spojrzeń.

Zebraliśmy się w dużej altanie przy wejściu na teren ogródków. Plastikowe krzesła skrzypiały pod naciskiem, niektórzy mieli ze sobą poduszki, jakby to miało potrwać długo. Rozglądałam się wokół i co chwilę natrafiałam na oczy, które szybko odwracały wzrok. Zamiast powitań – cisza.

Przewodniczący, pan z siwymi wąsami i zegarkiem na rzemyku, rozpoczął spotkanie od omówienia śmieci, składek i ogrodzenia. Siedzieliśmy spokojnie, notowaliśmy. I nagle – jakby ktoś odkręcił kurek – podniosła się ręka w tylnym rzędzie.

– Ja mam sprawę – odezwała się kobieta w kapeluszu. – Chodzi o tych nowych, co mają działkę przy ścieżce numer trzy.

Wiedziałam, że to o nas. Zamarłam! Mirek przestał notować.

– Proszę precyzyjniej – powiedział przewodniczący.

– Ci państwo, co mają niebieską altankę – kobieta wskazała palcem. – Ci od lampionów i muzyki.

– Tak, dokładnie! – dołączył się mężczyzna obok niej. – Od kiedy się pojawili, mamy tu nieustanny harmider. Kto to widział, żeby muzyka leciała wieczorem? I te światła, jak w lunaparku!

– Przepraszam, ale czy mogę coś powiedzieć? – podniosłam rękę.

– Proszę bardzo – przewodniczący skinął głową, ale nikt więcej się nie odezwał. Tylko patrzyli. Większość miała miny jak na rozprawie sądowej.

– My nie robimy niczego złego. Zawsze ściszamy muzykę po dwudziestej. Lampki są solarne gasną same. Nie zapraszamy gości, nie urządzamy imprez.

Ale to nie Ibiza! – ktoś krzyknął z końca altany. – To są rodzinne ogrody działkowe, tu się wypoczywa!

– A co my robimy? – poczułam, jak trzęsie mi się głos. – Przecież właśnie po to tu przyjeżdżamy. Żeby odpocząć.

– To odpoczywajcie ciszej – rzuciła z przekąsem starsza kobieta z przodu. – Nie każdy ma ochotę na jakieś dziwaczne piosenki o dziewiątej wieczorem.

Mirek złapał mnie za dłoń. Wiedziałam, że w nim też się gotuje, ale na zewnątrz udawał spokój. Zawsze był bardziej stonowany. Ja miałam ochotę wyjść, trzasnąć drzwiami, wrzasnąć, ale tylko siedziałam i słuchałam, jak kolejni ludzie dokładają swoje.

– I ten kolor altany. To nie pasuje zupełnie do reszty! – padło jeszcze.

– Dzwonki na drzewie przeszkadzają mojemu psu – dodał zaraz ktoś inny.

Nie dałam rady nic już powiedzieć. Czułam się jak dziecko w szkole, które nie nauczyło się wiersza i stoi przed klasą, czerwone, z gulą w gardle. Tylko że ja niczego nie zawaliłam. Chciałam tylko mieć swoje miejsce. Gdy wracaliśmy z zebrania, szliśmy w milczeniu. Mirek rzucił tylko cicho:

– Oni są nie do wytrzymania. Jakbyśmy im zrobili coś złego. A przecież wystarczyłoby zapukać i pogadać jak ludzie. Poprosić o ściszenie muzyki, czy zdjęcie dzwonków…

A ja tylko myślałam, że wcale nie o muzykę chodziło. Ani o lampki. My po prostu im nie pasowaliśmy i nas tam nie chcieli.

Próbowaliśmy się dostosować

Postanowiliśmy się nie poddawać. Skoro lampki przeszkadzały, schowałam je do pudła. Dzwonki na drzewie zdjęłam tego samego dnia. Muzyki nie włączaliśmy już wcale. Altankę przemalowaliśmy na kolor zbliżony do szarości, choć serce mi pękało, gdy przykrywałam farbą turkus. Chcieliśmy się dostosować. Udowodnić, że nie przyszliśmy tu burzyć porządku.

Wydawało się, że może teraz będzie lepiej. Przez kilka dni nikt nie komentował, nie rzucał dziwnych spojrzeń. Pracowaliśmy w ciszy, znikając z działki, zanim zapadł zmrok. Unikaliśmy kontaktu, jakbyśmy chcieli się stać niewidzialni. A potem minęłam sąsiadkę z naprzeciwka. Stała przy furtce, kiedy przechodziłam z konewką.

– I tak się nie dopasujecie – rzuciła cicho, ale wystarczająco głośno, bym usłyszała.

Zamarłam. Nic nie powiedziałam. Odwróciłam się i wróciłam do naszej altanki. Wieczorem siedzieliśmy z Mirkiem na ganku.

– Może sprzedajmy tę działkę? – powiedział, patrząc przed siebie. – Może po prostu nie warto się tak szarpać?

Nie odpowiedziałam. Nocą nie mogłam spać. Słyszałam przez płot rozmowy. Ktoś z sąsiadów śmiał się, opowiadając, że: „Ci od cyrku z lampkami teraz się ukrywają”. Inny dodał, że: „Dobrze, może w końcu się wyniosą”.

Wróciłam do łóżka i długo patrzyłam w sufit. Wiedziałam, że to koniec. Nie chciałam wiecznych awantur. Nie chciałam codziennie czuć się obco w miejscu, które miało być dla nas wytchnieniem.

Musiałam pożegnać się z marzeniem

Zdecydowaliśmy się szybko. Mirek zamieścił ogłoszenie jeszcze tego samego dnia. Zgłosił się młody chłopak, informatyk, który chciał mieć gdzie grillować ze znajomymi. Nawet nie zapytał o sąsiadów. Pakowaliśmy rzeczy w ciszy. Lampiony, które leżały w szopie, włożyłam do kartonu bez większego namysłu. Doniczki, ozdoby, zasłonki z altanki – wszystko trafiało do pudeł, jakbyśmy się wynosili z mieszkania, które już nie było nasze. Tylko że to miejsce nigdy nie zdążyło nim być.

– Pomóc ci z tymi donicami? – zapytał Mirek.

– Nie, dam radę – odpowiedziałam. Głos miałam zduszony.

Zamknęłam drzwi altanki po raz ostatni. Przeszliśmy z torbami przez działkę. Kiedy mijaliśmy furtkę, naprzeciwko stał sąsiad, ten od róż. Patrzył na nas bez słowa, tylko kiwnął głową. Mirek odwzajemnił gest. Ja nie. Nie miałam siły. Wsiadłam do auta. Z tylnego siedzenia wystawała gałązka lawendy, której nie chciało mi się przyciąć. Spojrzałam jeszcze raz przez szybę. Altanka wyglądała dla mnie na zmęczoną, ogród - pusty i smutny, jakby wiedział, że odchodzimy.

W drodze do miasta milczeliśmy. Przez głowę przelatywały mi obrazy pierwszych dni – jak malowaliśmy ściany, jak zawieszaliśmy lampki, jak wylegiwaliśmy się na hamaku. To wszystko już nie wróci. Niektórych miejsc nie da się oswoić. Niektórych ludzi nie da się przekonać. I nie każda przestrzeń, choćby najpiękniejsza, stanie się domem.

Hanna, 37 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama