Reklama

Wakacje nad jeziorem miały być oddechem od codzienności. Mieliśmy poczuć się znów jak rodzina – tak mówił Marek, gdy pakował samochód, dokładnie układając torby, śpiwory, namioty. A ja? Milczałam. Moje gesty były mechaniczne, myśli gdzieś daleko – tam, gdzie dawno przestałam czuć cokolwiek do mojego męża.

Reklama

Nasza córka Natalia nie ukrywała irytacji – wyjazd bez Wi-Fi i zasięgu? To jakaś cholerna kpina. Tomek próbował podtrzymać dobry nastrój, żartował, opowiadał śmieszne historie, ale nikt tego nie słuchał. Najmłodsza Kaja tuliła się do mnie, jakby przeczuwała, że coś jest nie tak. Dni mijały nam na gotowaniu na kuchence turystycznej, myciu się w zimnym jeziorze i pozornie spokojnych spacerach. Każdy był sam, mimo potrzeby bliskości. Wieczory przy ognisku odbywały się bez rozmów. Cisza między nami była głośniejsza niż śpiew świerszczy. Nikt tego nie komentował, ale wszyscy to czuli bardzo wyraźnie.

Nie umieliśmy być ze sobą blisko

– Oddaj! – wrzasnęła Natalia, kiedy Marek sięgnął po jej telefon. – To moje! Nie masz prawa!

– Ustaliliśmy, że w tym tygodniu odcinamy się od sieci. Mamy być razem, pamiętasz? – odparł spokojnie, ale z nutą zniecierpliwienia. Trzymał w ręce jej smartfona jak trofeum.

– Wy możecie mieć swoje durne zasady, ale ja nie jestem waszym więźniem – krzyknęła, zaciskając pięści. – Nikt mnie tu nie rozumie!

Stałam z boku i próbowałam jakoś zareagować. Mój głos był cichy i z pewnością zmęczony:

– Natalka, to tylko tydzień. Może spróbujemy… naprawdę być razem?

Natalia odwróciła wzrok. – Ty też nic nie rozumiesz – rzuciła, mijając mnie i wchodząc do namiotu, zasuwając zamek błyskawiczny z impetem. Marek westchnął i spojrzał na mnie z rezygnacją.

– Przesadziliśmy?

– Nie wiem. Może po prostu... jesteśmy dla niej obcy – odpowiedziałam, siląc się na spokój.

W tym czasie Tomek podszedł do zamkniętego namiotu i kucnął obok.

– Hej, Natalia... Może chcesz pograć w karty? Albo po prostu pogadać?

– Zostaw mnie, Tomek – usłyszał zza poliestru. – Idź się bawić ze swoimi pluszakami.

Zrezygnowany wrócił na swoje miejsce. Spojrzał na nas, a my jak zwykle udawaliśmy, że nic nie słyszymy.

Nasza rodzina się rozpadała

Wieczór przyniósł chłód, choć ognisko tliło się stabilnie. Marek siedział po jednej stronie paleniska, ja po drugiej. Pomiędzy nami iskry unosiły się w noc, ale nie było w nich ciepła. Było co najwyżej światło.

Nie wiem, co my tu robimy – odezwałam się po długim milczeniu, patrząc w ogień. – Wszyscy się mijamy.

Marek nie spojrzał nawet w moją stronę. – Przynajmniej jesteśmy razem – odparł sucho, wrzucając kolejne drewno.

– To nie jest „razem”. Ty wciąż myślisz, że wystarczy zorganizować wyjazd, zaplanować trasę, spakować jedzenie. Ale to nie scala rodziny. To nie wystarcza.

– A co wystarcza? – Marek odwrócił się, wreszcie patrząc mi w oczy. – Bo ja już naprawdę nie wiem.

Westchnęłam. Byłam zmęczona. Od lat. Tęskniłam za Markiem z czasów naszych pierwszych wakacji – tych jeszcze z lat dziewięćdziesiątych, kiedy spaliśmy w małym domku nad jeziorem, kąpaliśmy się nago o świcie, piliśmy wino z plastikowych kubków po kawie. Śmialiśmy się wtedy z byle czego. I to do rozpuku. Zbliżaliśmy się do siebie wieczorami, nie uciekając w sen z wyczerpania.

A teraz? Teraz siedzieliśmy jak dwie obce osoby, udające normalność.

Zastanawiam się, kiedy to się skończyło – wyszeptałam zdruzgotana.

Marek nie odpowiedział. Patrzył w płomienie, jakby szukał w nich odpowiedzi. Ale ogień nic nie mówił. Tlił się tylko, ospale, wypalając drewno, tak jak życie wypalało naszą bliskość. Z wnętrza namiotu dało o się słyszeć krzyk Kaji przez sen. Zerwałam sie na równie nogi pierwsza.

– To nic – rzucił Marek. – Pewnie jakiś zły sen.

Ale ja już byłam przy córce. To było jedyne wołanie, na które jeszcze potrafiłam odpowiedzieć jakimś ciepłem.

Spojrzeliśmy na siebie bez ironii

Nad ranem niebo pociemniało. Wiał silny, zimny wiatr, który nagle zerwał namiot Tomka. Krzyknął przeraźliwie przerażony, a chwilę później wszyscy biegliśmy przez mokry piach, ślizgając się w błocie. Zaczęło potężnie lać. Rzęsisty, letni deszcz uderzał w skórę jak chłodne igły.

Marek przekrzykiwał wiatr:

– Do wiaty! Tam, przy parkingu!

Trzymałam Kaję na rękach, płakała wniebogłosy. Natalia z zawziętą miną pomagała Tomkowi nieść przemoczoną torbę. Buty chlupały, ręce straszliwie marzły. Namioty leżały przewrócone, śpiwory pewnie były już całe nasiąknięte wodą. W wiacie zrobiliśmy prowizoryczne gniazdo z koców i folii termicznych. Siedzieliśmy blisko siebie, zziębnięci, mokrzy, milczący. Kaja wtuliła się we mnie, drżąc jak osika.

– Przepraszam – powiedziała nagle Natalia do Tomka. – Nie chcę się już z tobą kłócić.

Tomek spojrzał na nią zaskoczony.

– Naprawdę?

Natalia skinęła głową.

– Bałam się… że jestem tu tylko dodatkiem. Ale to nieprawda. Widzę, jak się starasz... coś zrobić.

Tomek się uśmiechnął.

– Ty też się starasz. Tylko trochę inaczej.

Kaja przysiadła obok nich, jeszcze ze łzami na policzkach. Natalia objęła ją ramieniem.

– Już po burzy, Kajka. Już wszystko jest dobrze.

Obserwowaliśmy dzieci w milczeniu. Po raz pierwszy chyba od dawna – bez ironii, zmęczenia, rozczarowania. Marek pochylił się do mnie i szepnął:

– Zobacz, jakie to proste. Oni się dogadali. Może my też możemy?

Spojrzałam na niego, pierwszy raz od wielu dni z uważnością. Nie miałam jeszcze gotowej odpowiedzi, ale nie chciałam też od razu mu odmówić.

Burza oczyściła więcej niż niebo

Wiata była ciemna, wilgotna i zimna, ale pod wspólnym kocem, który w ostatniej chwili wytrzasnął nie wiem skąd Marek, zrobiło nam się całkiem ciepło. Siedział teraz z boku, opatulony jedną warstwą, Ja z drugiej strony, między nami dzieci. Tomkowi udało się wysuszyć część ubrań przy kuchence turystycznej, którą ojciec wcześniej z trudem uruchomił w kącie. Kaja zasnęła przy mnie, trzymając moją za rękę. Natalia oparła głowę na ramieniu Marka. Nikt nic nie mówił, tylko oddychaliśmy spokojnie. Patrzyłam na mojego męża. Jego oczy były zmęczone, ale miękkie. Jakby zrzucił z siebie wielki ciężar.

– Chyba o to chodziło – powiedział cicho. – Żeby znowu poczuć się jak rodzina.

Nie odpowiedziałam od razu. Wstrzymałam wręcz oddech. Ale w oczach czułam łzy.

Myślałam, że już nas nic nie łączy – wyszeptałam z trudem. – Że to tylko mechanika. Jedzenie, pakowanie, płacenie rachunków.

Marek uniósł koc i objął mnie jakoś niezdarnie, przez głowy dzieci. To było czułe, niezgrabne, prawdziwe.

– To wszystko było mechaniką – przyznał. – Ale może teraz już nie musi być.

Natalia uniosła powieki. Spojrzała na nas ze zdziwieniem, jakby pierwszy raz zobaczyła nas razem, tak blisko. Uśmiechnęła się do siebie i z powrotem wtuliła w ramię ojca.

Tomek wyszeptał:

– Może zrobimy razem herbatę? Albo zagramy w coś?

Skinęłam głową. – Dobrze, tylko cicho. Bo Kaja śpi.

Nikt się nie śmiał, ale wszyscy byli spokojni. Jakby burza oczyściła coś więcej niż tylko niebo. Nawet najmłodsza Kaja, przez sen, poruszyła się i mruknęła, jakby z ulgą.

Słońce po burzy

Następnego ranka słońce wstało niespodziewanie łagodne. Krople wody lśniły na liściach jak kryształy. Stałam przy kuchence, susząc ręczniki. Marek obok opowiadał coś cicho, a na jego twarzy pojawił się cień uśmiechu. Pierwszy od dawna. Dzieci usiadły na rozłożonej macie. Tomek rozpakowywał śniadanie – kromki chleba, serek topiony, jabłka. Natalia pomogła mu układać wszystko na plastikowych talerzykach. Kaja, jeszcze w piżamie, przybiegła do mnie, przytuliła się i została tak, tuląc twarz w wilgotny materiał moich spodni.

– Opowiadałem wam kiedyś, jak jeździłem z dziadkiem w Bieszczady? – zaczął Marek, siadając z kubkiem herbaty.

– Nie – powiedział Tomek, przysuwając się bliżej.

To były inne czasy – uśmiechnął się Marek. – Nie było takich namiotów. Spaliśmy pod plandeką i budziliśmy się z krowami.

– Fuj! – zawołała Kaja, ale zaraz się zaśmiała.

– A babcia też z wami była? – spytała Natalia, zaskakując chyba samą siebie pytaniem.

– Nie. Tylko ja i dziadek. I rozmowy przy ognisku. O życiu. O tym, co ważne.

Usiadłam obok Marka. Byliśmy bardzo blisko, ramię w ramię.

– A teraz? – zapytał Tomek, zerkając na ojca. – Co jest ważne teraz?

Marek spojrzał po nas wszystkich.

– To.

Nikt już nie potrzebował więcej słów. W tej zwykłej chwili, na skraju lasu, między suszącymi się śpiworami i kępkami trawy, wydarzyło się coś trudnego do nazwania. Nie było cudownej przemiany. Ale było coś, co można było na nowo rozwijać.

Można się zgubić pod jednym dachem

Ostatniego wieczoru jezioro było gładkie jak lustrzana tafla. Słychać było jedynie plusk wody i odległe śpiewy ptaków. Ognisko już się wypaliło, ale nikt z nas się nie spieszył z jego gaszeniem. Siedzieliśmy razem – nie z przymusu, nie z konieczności, ale z własnego wyboru. Patrzyłam na dzieci bawiące się patykami przy brzegu. Natalia coś tłumaczyła Tomkowi, Kaja budowała zamek z piasku dla żab, jak powiedziała. Marek siedział obok, od czasu do czasu zerkając w moją stronę. Nie mówiliśmy wiele, ale w ciszy między nami była inna jakość. Taka, której nie było od lat.

– Myślisz, że to się uda? – zapytałam, nie patrząc na niego.

Nie wiem. Ale chyba chcę spróbować – odpowiedział.

Nie była to wielka deklaracja. Nie brzmiała jak w filmie. Ale coś w niej było – może właśnie ta niepewność, szczerość. Pokiwałam głową. Zgoda bez gwarancji.

Później, w namiocie, Kaja zapytała:

– Czy będziemy teraz tak zawsze wyjeżdżać?

Nikt jej nie odpowiedział. Bo nikt nie znał odpowiedzi. Ale pocałowałam ją w czoło i oświadczyłam:

– Będziemy się starać.

I to wystarczyło. Przynajmniej na teraz.

Po tej burzy wyszło nie tylko słońce. Wyszła też prawda, której nie chcieliśmy wcześniej widzieć – że można się zgubić nawet pod jednym dachem. Ale można się też odnaleźć, niespodziewanie, w najciemniejszy wieczór. Czy wszystko się naprawi? Nie wiem. Ale coś się w nas ruszyło i zmieniło. To coś może być nowym początkiem.

Anna, 39 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama