„Wakacje nad Bałtykiem miały być ostatnią deską ratunku, a okazały się gwoździem do trumny. Wszystko przez tę jedną rzecz”
„Tęskniłam. Za śmiechem, za dotykiem, za tym spojrzeniem, które mówiło mi wszystko bez słów. Dlatego tak liczyłam na ten wyjazd. Marzyłam, że te kilka dni z dala od obowiązków, zmienią coś między nami. Że znów będziemy drużyną. Że dzieci zobaczą nas szczęśliwych. Że ja sama siebie taką zobaczę”.

- Redakcja
Nigdy nie byłam typem kobiety, która lubi zostawiać rzeczy na ostatnią chwilę. Zwłaszcza gdy chodzi o coś tak ważnego, jak rodzinne wakacje. Wszystko zaplanowałam: rezerwacja domku nad morzem – z wyprzedzeniem, oczywiście; dokładna trasa – z zaznaczonymi stacjami benzynowymi i miejscami na przerwę; lista rzeczy do spakowania – z podziałem na osoby i dni. Czułam, że jeśli tym razem coś pójdzie nie tak, to pęknę. Dosłownie.
Michał – mój mąż – ostatnio był dla mnie bardziej współlokatorem niż partnerem. Rozmowy ograniczały się do „kup mleko”, „dzieci mają jutro wycieczkę”, „zrobiłaś przelew?”. Ja tęskniłam. Za śmiechem, za dotykiem, za tym spojrzeniem, które kiedyś mówiło mi „kocham cię” bez słów. Dlatego tak bardzo liczyłam na ten wyjazd. Marzyłam, że te kilka dni razem, z dala od obowiązków, zmienią coś między nami. Że znów będziemy drużyną. Że dzieci zobaczą nas szczęśliwych. Że ja sama siebie taką zobaczę.
– Michał, zamknąłeś bagażnik? – spytałam z uśmiechem, poprawiając torbę z przekąskami dla dzieci.
– A co, nie mogłaś tego sprawdzić wcześniej? – burknął, ziewając przeciągle. – Siódma rano, a ty już robisz cyrk?
Zignorowałam ton jego głosu. W duchu mówiłam sobie: „To tylko zmęczenie”. Zacznie się relaks, zmieni się też nastrój. Zapięłam pasy, spojrzałam na dzieci – jeszcze lekko zaspane, ale z błyskiem podekscytowania w oczach. I poczułam ulgę. Ruszamy. To musi się udać.
„Bo jeśli nie...” – dokończyłam w myślach – „to nie wiem, co ze mną będzie”.
Coś zaczęło się psuć
Wyjechaliśmy z domu punktualnie, choć nie obyło się bez spięć. Michał burknął coś pod nosem, gdy dzieci zapomniały swoich ulubionych kocyków, a ja musiałam wrócić po ładowarkę. Ale nadal miałam nadzieję, że to tylko poranny stres. W samochodzie grała spokojna muzyka, dzieci po cichu przekomarzały się na tylnym siedzeniu, a ja w duchu odliczałam kilometry do morza.
Po dwóch godzinach jazdy coś zaczęło się dziać z autem. Najpierw lekkie szarpanie, potem migająca kontrolka i w końcu cichy jęk silnika. Michał zjechał na pobocze i próbował coś kombinować pod maską. Patrzyłam na niego przez szybę, jak kręci głową i kopie w oponę. Nie miałam odwagi wysiąść.
– Nie mogłaś sprawdzić tego auta wcześniej? – rzucił, gdy wrócił do środka.
– Myślałam, że wszystko jest w porządku… – zaczęłam, ale przerwał mi ruchem ręki.
– No właśnie, myślałaś!
Siedzieliśmy w nagrzanym aucie, bez klimatyzacji, bez cienia. Dzieci zaczęły marudzić już po kwadransie.
– Mamo, chce mi się pić!
– Daleko jeszcze? – jęknęła najmłodsza.
– Nie mamy wody, kochanie – powiedziałam, przeszukując torbę w nadziei, że może coś zostało.
Nie było nic. Nawet chrupki, które miały wystarczyć na drogę, zniknęły w pierwszej godzinie jazdy. Michał klął pod nosem, kręcąc się po poboczu z telefonem przy uchu. Bez zasięgu. Minęły cztery godziny. Siedzieliśmy w milczeniu. Słońce prażyło przez szyby, dzieci lekko zgrzane spały z głowami opartymi o siebie. Michał rzucał mi spojrzenia pełne pretensji, a ja czułam, że wszystko wymyka się spod kontroli. Marzyłam tylko o tym, żeby się stamtąd wydostać.
Gdy w końcu przyjechała laweta, byłam wyczerpana. Nie odzywaliśmy się do siebie, nawet kiedy pakowaliśmy walizki do kabiny kierowcy. Pomoc drogowa zawiozła nas na stację w pobliskim miasteczku. Zostało nam jeszcze sto kilometrów do celu, ale nagle wydawały się nieosiągalne. Wtedy zaczęło do mnie docierać, że to mogą być zupełnie inne wakacje, niż się spodziewałam.
Nie miałam już siły
Wróciliśmy jeszcze tego samego dnia wieczorem, gdy dostaliśmy samochód zastępczy. Michał powiedział, że nie będzie spał w samochodzie z trójką dzieci na parkingu i że to nie jest jego problem, że nie mam planu B. Nie zaproponował, żebyśmy poszukali innego noclegu, nie sprawdził żadnych opcji w telefonie. Po prostu wsiadł za kierownicę i powiedział, że wracamy. Nie kłóciłam się. Miałam wrażenie, że cokolwiek powiem, pogorszy sprawę. Dzieci usnęły po kilkunastu minutach jazdy. Może to i dobrze. Ich głowy kiwały się w rytmie zakrętów, a ja gapiłam się bezmyślnie w mijane latarnie.
– Nie mam już siły – powiedziałam cicho, bardziej do siebie niż do niego.
– To mogłaś wcześniej pomyśleć – odparł. Głos miał spokojny, ale był to ten rodzaj spokoju, który bardziej rani niż krzyk.
Nie odpowiedziałam. Wpatrywałam się w ciemność za szybą i próbowałam nie myśleć o niczym. Miałam pustkę w głowie, a jednocześnie tak wiele emocji, że nie umiałam ich nazwać. Zawiodłam dzieci. Zawiodłam Michała. Zawiodłam samą siebie. Po powrocie Michał zamknął się w pokoju. Nie zapytał, czy dzieci coś jadły, nie zaproponował, że pomoże je położyć. Tylko zniknął za drzwiami, zostawiając mnie samą z trójką zmęczonych, rozdrażnionych maluchów.
Przebrałam je, umyłam na szybko i ułożyłam w łóżkach. Najstarszy zapytał, czy jutro znów pojedziemy nad morze. Odpowiedziałam, że jutro odpoczniemy w domu. Nie chciałam już niczego wyjaśniać. Gdy zasnęły, usiadłam na podłodze w kuchni. Nie mogłam usiąść przy stole. Czułam, że nie mam do tego siły. W uszach dzwoniła mi cisza. Zrobiłam wszystko. Zarezerwowałam. Spakowałam. Zorganizowałam drogę. A mimo to, to ja usłyszałam, że zawaliłam. Zawsze ja.
Nie mogłam spać
W kolejnych dniach poruszałam się po domu jak cień. Robiłam to, co trzeba było zrobić – śniadanie, pranie, szkoła, zakupy. Michał wstawał rano, jadł w milczeniu, wychodził do pracy. Wracał wieczorem i znikał w swoim pokoju, jakbyśmy byli dwojgiem obcych sobie ludzi, których przypadkiem połączyło wspólne nazwisko. Dzieci szybko wróciły do rytmu. One zawsze potrafiły się dostosować. Ja nie. Wieczorami siedziałam przy stole i analizowałam każdą chwilę tamtego dnia. Gdzie popełniłam błąd? Czy faktycznie źle zapisałam datę? Czy mogłam sprawdzić auto wcześniej? Czy był moment, w którym mogłam wszystko uratować?
Nie mogłam spać. Leżałam i słuchałam tykania zegara w salonie. Każda minuta ciągnęła się w nieskończoność. Michał nie odezwał się ani razu. Nie zapytał, jak się czuję. Nie zaproponował rozmowy. Jakby czekał, aż sama się podniosę, przeproszę, naprawię. Pewnego wieczoru zadzwoniła moja przyjaciółka.
– I jak było nad morzem? – zapytała z entuzjazmem.
– Nie wiem, czy to ma jeszcze sens – odpowiedziałam po chwili ciszy.
– On zawsze tak reaguje? – zapytała.
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Nie chciałam mówić źle o Michale. Przecież to ojciec moich dzieci. Ale w głębi serca czułam, że to nie pierwszy raz, gdy zostałam sama z problemem. Może nie chodziło o wakacje. Może chodziło o nas. Zaczęłam się zastanawiać, kiedy ostatnio Michał spojrzał na mnie tak, jak kiedyś. Kiedy ostatni raz rozmawialiśmy bez napięcia, bez oskarżeń. Kiedy ostatni raz czułam, że jesteśmy razem, a nie obok siebie.
Zostałam z tym sama
Minęło kilka tygodni. Pogoda się zmieniła, dzieci wróciły do szkoły, a w naszym domu panował rytm, który znałam aż za dobrze. Michał i ja rozmawialiśmy tylko o dzieciach – co mają na jutro, kto je odbierze, kto zrobi zakupy. Żadnych pytań o siebie nawzajem. Żadnych rozmów o tamtym wyjeździe. Jakby nie istniał. Unikałam problemu. Gdy ktoś pytał, jak było nad morzem, zmieniałam temat. Michał też nie wspominał ani słowem. Był uprzejmy. Cichy. Obcy.
Przestałam próbować rozmawiać. Z każdym kolejnym dniem czułam, że coś we mnie cichnie. Że tamten wyjazd, zamiast nas połączyć, ostatecznie odsłonił wszystko, co było nie tak. Może wcześniej jeszcze wierzyłam, że wystarczy chwila razem, że wystarczy trochę ciszy, w której się odnajdziemy. Ale teraz już wiedziałam – cisza potrafi tylko pogłębić dystans.
– Dzisiaj odbierzesz dzieci? – zapytałam jednego ranka, nalewając mleka do misek.
– Tak – odpowiedział krótko, nie podnosząc wzroku.
Wyszedł z kuchni, a ja zostałam sama z szumem czajnika i pytaniami, których już nie chciałam zadawać. To miały być nasze najlepsze wakacje. Czekałam na nie miesiącami, pielęgnując w głowie obraz wspólnych spacerów, uśmiechów, dzieci taplających się w morzu. Ale może właśnie one pokazały, że nie jesteśmy już drużyną. Wszystko zapamiętam. Każdy kilometr tej drogi. Każde słowo. Każde milczenie.
Anna, 38 lat
Czytaj także:
- „Mój były mąż jada francuskie pasztety, a ja w lodówce mam tylko światło. Nie interesują go nawet własne dzieci”
- „Koleżanka z biura perfidnie kopała pode mną dołki. Poczułam, że muszę uciec z firmy i to najlepiej asap”
- „Zawsze czułam, że jestem w rodzinie na drugim planie. Testament matki dobitnie pokazał, gdzie moje miejsce”