Reklama

Miał być odpoczynek. Wiejska sielanka, cisza, śpiew ptaków i może jakaś lektura na tarasie z kubkiem kawy. Tak to sobie wyobrażałam – ja, Paulina, żona z miasta, która naiwnie dała się wkręcić w „rodzinny wypad na wieś do teściów”. Mąż był wniebowzięty.

Reklama

– Mama z tatą zapraszają, pojedziemy, odpoczniemy – powtarzał z taką ekscytacją, jakby nas co najmniej do spa z masażami i śniadaniem do łóżka zaprosili.

Ja, głupia, uwierzyłam. Spakowałam sukienki, książki, nawet krem z filtrem, bo przecież miałam leżeć na kocu i łapać słońce. Tylko że na miejscu powitał mnie zapach... no, nazwijmy to delikatnie – „naturalny” i chmara much, które wyglądały, jakby na mój widok postanowiły zorganizować zlot rodzinny. A teść tylko rzucił wesoło:

– No witamy, witamy, jak dobrze, żeście przyjechali! – i otworzył drzwi do kuchni, z której buchała fala gorąca i zapach gotowanej kapusty.

Książki mogłam sobie wsadzić. I krem też. Wieś, proszę państwa, przywitała mnie po swojemu.

Przywitały mnie brud i smród

– Tato, naprawdę, czy nie można szczelniej zamknąć? – zapytałam z grymasem, próbując bezskutecznie zatrzasnąć okno w kuchni, które najwyraźniej od trzydziestu lat było na wiecznym luzie.

– A po co zamykać, niech się wietrzy – rzucił teść i beztrosko zdmuchnął muchę z kubka.

– Mucha jeszcze nikomu nie zaszkodziła.

Wtedy przeleciała obok mnie taka, która miała wielkość dorodnej śliwki i najpewniej na imię „Gertruda”. Usiadła na zasłonie, popatrzyła mi prosto w oczy i przeciągnęła nóżkami po pyszczku. Miałam ochotę wrócić do samochodu.

– Przynajmniej masz świeże powietrze – mruknął mój mąż, Michał, wciskając się za stół. – Mama zrobiła zupę szczawiową, twoją ulubioną!

Spojrzałam do talerza. W zupie coś pływało, ale raczej nie był to szczaw.

– Może później – uśmiechnęłam się, choć w środku wrzałam.

Wtedy teściowa wpadła do kuchni z hałasem i entuzjazmem godnym prowadzącej teleturniej.

– Paulina, dobrze, że jesteś! Zaraz ci pokażę, gdzie są jajka. Prosto od kury!

– Świetnie – odpowiedziałam, starając się nie patrzeć na żółte ślady na jej fartuchu.

Michał już siorbał zupę z entuzjazmem pięciolatka.

– No co? – rzucił, widząc moją minę. – Jest lepsza niż w mieście. Tu wszystko jest „prawdziwe”.

Prawdziwe, no jasne. Szczególnie to, że właśnie poczułam, jak coś ugryzło mnie w kostkę.

– Kochanie – powiedziałam przez zęby – ty jedz, a ja... pójdę popodziwiać te muchy w łazience.

Michał tylko się uśmiechnął.

Wiejskie spa palce lizać

– Paulina, chodź, mam coś dla ciebie! – zawołała teściowa z werandy z takim entuzjazmem, że aż mnie zatkało przy drzwiach.

Wygramoliłam się z kanapy, na której próbowałam udawać, że czytam, a tak naprawdę liczyłam, ile much siedzi na jednej firance. Trzynaście. W ciągu pół godziny.

– No, chodź, nie marudź, zrobimy ci maseczkę z drożdży i ogórka. Skóra jak pupcia niemowlęcia! – ucieszyła się mama Michała, ciągnąc mnie za rękę do kuchni.

– Yyy… mamo, może innym razem, naprawdę nie trzeba… – zaczęłam się bronić, ale już było za późno. Maseczka była rozsmarowywana z takim zapałem, że ledwo mogłam oddychać. A potem jeszcze dołożyła plasterki ogórka.

– O, tak się teraz robi w tych salonach piękności, co nie? – uśmiechała się, wciskając mi jeden ogórek prosto do ust. – I nie mów, że nie masz ochoty na witaminki!

– Mmmph – odpowiedziałam przez ogórka, zerkając kątem oka na Michała, który właśnie wkładał gumowce.

– Idziesz kopać ziemniaki? – zapytałam.

– Tato mówił, że jak przyjedziemy, to pomożemy. Na wsi nikt się nie leni – rzucił lekko, jakby właśnie wybierał się na przejażdżkę skuterem wodnym, a nie do kartofli po pas.

– No jasne, przecież o tym marzyłam – mruknęłam, zeskrobując sobie ogórki z policzków. – Maseczka, robótki polowe i powrót z opalenizną rolnika. Wakacje marzeń.

– Oj, nie bądź takim mieszczuchem! – roześmiała się teściowa. – U nas się nie siedzi bezczynnie!

Zerknęłam przez okno. Teść już czekał, a Michał zakładał rękawice.

Myślałam, że wypali mi nozdrza

Po obiedzie, który składał się z jajecznicy na smalcu, ogórków kiszonych i herbaty „z samych ziółek, zbieranych przez babcię”, próbowałam uciec na chwilę do sypialni. Marzyłam o kwadransie ciszy. Żadnych rozmów, zapachów, tłustych łyżek, much ani nawoływań typu „Paulina, widziałaś może gęsi?”. Ale nie. Gdy tylko przymknęłam oczy, do pokoju wparował teść z głośnym:

– Paulina, musisz zobaczyć cielaka! Urodził się trzy dni temu, słodki jak landrynka!

– Tato, ja… może potem? – sapnęłam, przytrzymując koc na twarzy.

– No coś ty! To nie zoo, tu się nie ogląda przez szybę! Chodź, tylko weź gumowce. W sandałach się nie da, chyba że lubisz krowie placki.

Pięknie. Mój dzień relaksu właśnie osiągnął szczyt absurdu – spacer do obory w gumowcach. Zanim zdążyłam zaprotestować, stałam już przy płocie, a obok mnie teść z dumą wskazywał cielaka. Faktycznie, maluch był całkiem uroczy, choć akurat właśnie robił kupę. Ja tymczasem próbowałam nie wdepnąć w coś, co nie do końca wiadomo było, czy żyje, czy fermentuje.

– Widzisz? Miasto takich rzeczy nie daje – rozpromienił się teść.

– Nie daje – przyznałam, ledwo oddychając. – Nie daje tego zapachu.

Wróciłam do domu z brązowym na nogawce i niepokojącą myślą. Co jeśli zostaniemy tu jeszcze trzy dni? Stracę rozum. Albo przynajmniej węch do reszty mi wypali. W salonie Michał właśnie grał z mamą w karty.

– Chcesz dołączyć, kochanie? – zapytał, unosząc brew.

– Tak – powiedziałam, siadając z westchnieniem. – Pod warunkiem że w nagrodę wygraną jest bilet powrotny do miasta.

Chciałam do miasta piechotą

W nocy nie spałam. Sprężyny w wersalce wbijały mi się w żebra, a przez uchylone okno wleciała do środka cała eskadra komarów. Michał chrapał, a ja... leżałam i marzyłam o swoim łóżku, o klimatyzacji i o dźwiękoszczelnych oknach. Zasnęłam gdzieś nad ranem, więc kiedy usłyszałam stukanie w drzwi i głos teściowej:

– Paulina, pobudka! Trzeba zrywać porzeczki, póki jeszcze słońce nie piecze! – miałam ochotę rzucić poduszką w ścianę. I rzuciłam!

Ale wyszłam. Bo jak tu nie wyjść, kiedy w kuchni już czekało wiaderko, a teść z uśmiechem pokazywał rękawice ogrodowe?

– Dziś się nauczysz, jak wygląda prawdziwa robota – rzucił z dumą.

– O tak, marzyłam o tym od liceum – mruknęłam, zakładając rękawiczki, które pachniały tak, jakby wcześniej ktoś w nich czyścił kurnik.

Zaczęliśmy zbierać. Porzeczki były wszędzie – między palcami, pod paznokciami, jedna nawet wpadła mi za stanik. Słońce już dawno przestało „nie piec”, a ja czułam, jak pot spływa mi po karku. Teściowa za to w swoim żywiole. Energiczna, śpiewająca, z koszykiem na ręku.

– Jak się wyrobimy z tym, to pranie wywiesimy. I trzeba będzie jeszcze nakarmić kury, bo ojciec zapomniał.

– Pranie? Przecież dopiero co... – zaczęłam, ale zaraz się ugryzłam w język.

– Tu woda miękka, to i lepiej się płucze – rzuciła mama Michała, jakby to tłumaczyło wszystko.

Stałam więc za chwilę przy sznurze i przypinałam spinaczami jego slipy i jej halki, z których kapała woda. Za mną kury darły dzioby, a nad głową przelatywał bocian, który – jestem pewna – patrzył na mnie z politowaniem.

– Michał! – wrzasnęłam, kiedy wreszcie wrócił z pola. – Mówię ci tylko raz: jeszcze jeden dzień, a przysięgam, że wracam do miasta piechotą. Nawet jak mnie wilki zjedzą po drodze!

Następny urlop tylko z moskitierą

– Chodź, usiądziemy przed domem. Ciepło jest, może wreszcie chwilę odpoczniemy – powiedział Michał, wychodząc z herbatą.

Usiadłam na ławce pod orzechem. Dookoła pachniało skoszoną trawą i dymem z ogniska. Może i miało to swój urok, ale byłam zbyt zmęczona, żeby to docenić.

– Przepraszam cię – odezwał się Michał po chwili ciszy. – Wiem, że nie tak to sobie wyobrażałaś.

Myślałam, że odpocznę. Że posiedzę z książką, może wyśpię się bez budzika. Nie, że będę zrywać porzeczki, wycierać stół po kurczaku i słuchać much brzęczących nad głową.

– Mama się cieszyła, że przyjedziemy. Dla nich to było ważne.

– Ja wiem – westchnęłam. – Tylko... ja naprawdę potrzebowałam kilku dni dla siebie.

W tym momencie z domu wyszła teściowa.

– Dzieci, herbaty wam dolać? Mam jeszcze sernik. Prawdziwy, z twarogu, nie z żadnych gotowców!

– Dziękujemy, mamo. Może później – odpowiedział Michał.

– No dobrze, tylko się nie przeziębcie – rzuciła pogodnie i wróciła do kuchni.

Spojrzałam na Michała.

– Wiesz, co mnie najbardziej zdziwiło? Że ty tego nie zauważyłeś. Że nie widzisz, jak bardzo się tu męczę.

Zamilkł na chwilę.

– Masz rację. Wydawało mi się, że skoro ja to lubię, to ty też jakoś się odnajdziesz. Głupi byłem.

Pokręciłam głową i parsknęłam cicho.

– No… trochę tak.

Uśmiechnął się szczerze, choć zmęczenie też mu się dawało we znaki.

– To może na następny urlop ty wybierzesz miejsce?

– Może. Ale tylko pod warunkiem, że będzie łóżko bez sprężyn i okna z moskitierą.

Cudownie było wrócić do siebie

Wracając do miasta, milczeliśmy przez pół drogi. Michał trzymał jedną ręką kierownicę, a drugą moją dłoń. W bagażniku – słoiki, jajka, ogórki i bochenek wiejskiego chleba. Nie żałowałam, że pojechałam. Ale wrócić do siebie – do własnego łóżka, do ciepłej wody bez kombinowania z bojlerem, do kawy bez muchy w filiżance – to był najlepszy moment całego wyjazdu. Nie wiem, czy jeszcze kiedyś odwiedzę teściów na dłużej. Ale wiem jedno, że nie pojadę tam z zamiarem odpoczynku. To nie są wakacje. To wyzwanie.

Paulina, 27 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama