„Wakacje z teściami zamieniły się w pielgrzymkę. To ostatni taki wyjazd, nie zamierzam spędzać urlopu na mszy”
„Przyjechaliśmy po zmierzchu. Halina z zegarkiem i listą zakupów w ręku już instruowała, gdzie kto śpi, o której kolacja, a o której jutrzejszy spacer do sanktuarium. Uśmiechnęłam się grzecznie i przytaknęłam, ale w środku czułam, że coś się we mnie zaciska. Ten urlop jeszcze się nie zaczął, a ja już byłam zmęczona”.

- Redakcja
Mówiłam sobie, że tym razem będzie inaczej. Że może po latach przygryzania języka i udawania uległej synowej, Halina i Władysław w końcu zauważą, że jestem dorosłą kobietą. Że nie muszą planować mojego dnia co do minuty, że potrafię sama zdecydować, o której zjem śniadanie albo czy chcę iść do kościoła w środku tygodnia. Ale już kiedy Tomek zaczął pakować nasze torby i wspomniał o „grafiku teścia”, coś we mnie zadrżało. Poczułam znajome ukłucie — niepokój przebrany za uprzejmość.
Ten wyjazd miał być naszym wspólnym resetem. Ostatnie miesiące były dla mnie ciężkie. Praca, napięcie, bezsenne noce i chroniczne zmęczenie. Marzyłam o ciszy i spokoju. Chciałam czytać książki, pić herbatę na tarasie, spać do dziesiątej, patrzeć na mgłę sunącą po górskich zboczach. Planowaliśmy ten wyjazd z Tomkiem długo, ale jak zwykle, „rodzinna tradycja” wygrała — zamiast w romantycznym pensjonacie dla dwojga, skończyliśmy w górskim domu z jego rodzicami.
W samochodzie jeszcze próbowałam zachować dobre myśli. „Może tym razem będzie luźniej”, mówiłam sobie. Może Halina odpuści. Może Władysław nie będzie jak zawsze pierwszy przy stole z zegarkiem w ręku. Może Tomek... może w końcu stanie po mojej stronie. Może. Może. Może.
Przyjechaliśmy po zmierzchu. Halina z zegarkiem i listą zakupów w ręku już instruowała, gdzie kto śpi, o której kolacja, a o której jutrzejszy spacer do sanktuarium. Uśmiechnęłam się grzecznie i przytaknęłam, ale w środku czułam, że coś się we mnie zaciska. Ten urlop jeszcze się nie zaczął, a ja już byłam zmęczona.
Kiepski początek
Obudziło mnie coś, co przypominało trzaskanie garnków i głośne sapanie. W pierwszej chwili pomyślałam, że to może kucharka z pensjonatu robi śniadanie. Ale przecież to nie był hotel. To był pensjonat Haliny i Władysława, z całą ich energią, zegarkami i planami zapisanymi w zeszycie z twardą okładką.
Zsunęłam stopy na zimną podłogę i wyjrzałam przez uchylone drzwi. Halina krzątała się już przy kuchence. Ubrana, uczesana, w białym fartuchu. Władysław siedział przy stole, popijając kawę i wertując przewodnik po lokalnych zabytkach.
– Zaczynamy dzień o szóstej, nie o dziewiątej jak w jakimś sanatorium! – powiedział tonem, który nie wymagał odpowiedzi. – Kiedyś ludzie wstawali o świcie i pracowali, a nie leżeli do południa jak książęta na urlopie.
Halina podsunęła mu talerz z jajecznicą. Przerzuciła strony notatnika i zaczęła wymieniać plan dnia.
– O siódmej wyjście do kościoła św. Andrzeja, potem zamek, a po południu muzeum papieskie. Wieczorem wspólna modlitwa. I pamiętajcie, żeby się odpowiednio ubrać, nie jak ostatnim razem w tych krótkich spodenkach.
Stanęłam na progu kuchni w piżamie, próbując się uśmiechnąć, chociaż czułam się, jakbym przeszkadzała.
– A może ja bym dzisiaj została w pensjonacie? – zapytałam nieśmiało. – Mam książkę, chciałam trochę poczytać, odpocząć...
Halina uniosła brew, ale zanim zdążyła coś powiedzieć, odezwał się Władysław.
– Jak się nie podoba, można zostać w pokoju. Ale bez obiadów i bez rozpraszania tych, co chcą korzystać z życia.
Zamilkłam. Tomek właśnie wszedł do kuchni, ubrany i ogolony, jakby tylko czekał, aż ojciec rzuci hasło do wymarszu. Spojrzał na mnie, ale zaraz odwrócił wzrok i zajął się nalewaniem sobie kawy.
Wróciłam do pokoju i usiadłam na brzegu łóżka. Próbowałam zrozumieć, co właśnie się wydarzyło. Zrobiłam to, co miałam nadzieję, że kiedyś zrobię – powiedziałam, czego chcę. A w odpowiedzi usłyszałam, że mogę siedzieć w kącie i nie przeszkadzać. Teść dał mi jasno do zrozumienia, że nie jestem częścią ich planu.
A najgorsze było to, że Tomek nie powiedział ani słowa. Nie spojrzał mi w oczy, nie próbował mnie wesprzeć. Po prostu przycupnął z filiżanką i pozwolił, żeby jego ojciec mówił za niego. Czułam się zepchnięta na margines. I choć dzień dopiero się zaczynał, miałam wrażenie, że już wszystko jest przesądzone.
Czułam się osamotniona
Wieczorem, kiedy wrócili, siedziałam już ubrana i uczesana. Chciałam z nim porozmawiać, zanim Halina zacznie parzyć zioła na sen, a Władysław zasiądzie z gazetą i cygarem, jakby to był jego prywatny gabinet, a nie pensjonat w górach. Tomek wszedł do pokoju z westchnieniem, które zabrzmiało jak „nie zaczynaj”. Ale ja już czekałam.
– Czy ty naprawdę nie widzisz, co się tu dzieje? – zapytałam, patrząc na niego, kiedy zdejmował kurtkę.
– Kochanie, to tylko kilka dni. Nie przesadzaj – powiedział znużonym głosem, jakby mówił do dziecka, które za bardzo się przejęło klasówką z biologii.
– Dla mnie to nie jest przesada. Ja się w tym duszę. Czuję się jak dziecko na kolonii, z planem dnia, z hasłem przewodnim, z karą za nieobecność przy śniadaniu. Nie tak miało być.
– Ale rodzice się starają. Chcą, żeby było aktywnie, żebyśmy coś zobaczyli – próbował tonem mediatora.
– Nie chcę niczego oglądać! Ja chciałam odpocząć! Pomilczeć, posiedzieć z tobą przy winie, może pójść na spacer bez celu. Wiesz w ogóle, czego ja chcę?
Wzruszył ramionami. Nie spojrzał na mnie. Jakby każdy kolejny mój argument był dla niego kolejnym obciążeniem, którego nie chciał brać na swoje barki.
– To tylko kilka dni – powtórzył.
– A ja? Gdzie ja jestem w tych kilku dniach? Masz może w planie dziesięć minut dla mnie, żebyśmy pogadali, posiedzieli sami? Czy muszę się zapisać na listę atrakcji między kościołem a katedrą?
– Zośka, daj spokój. Robisz z tego dramat.
Wtedy już wiedziałam, że rozmawiam do ściany. Że Tomek nie chce widzieć, jak ja się z tym wszystkim czuję. Bo gdyby zobaczył, musiałby coś z tym zrobić, a to byłoby trudniejsze niż powiedzieć „daj spokój”.
Poczułam, że robi mi się duszno. Nie z powodu ich planów, tylko dlatego, że byłam w tym sama. Obok mnie siedział mój mąż – ten sam, który jeszcze miesiąc temu mówił, że potrzebujemy się do siebie zbliżyć, odpocząć razem, pogadać. A teraz nawet nie umiał na mnie spojrzeć.
Wstałam, przeszłam się po pokoju. Nie wiedziałam, co bardziej boli – ich rygor czy jego obojętność. Czułam, że coś się we mnie zbiera. Coś ciężkiego i ostrego, co nie znajdzie ujścia w kolejnej rozmowie. Wróciłam i powiedziałam już tylko jedno:
– Nie chodzi o nich. Chodzi o to, że ja tu nie istnieję. Nawet dla ciebie.
Nie odpowiedział. Udawał, że nie usłyszał. Albo naprawdę nie zrozumiał.
Nie chciałam tak dłużej żyć
Zostałam w pokoju. Tomek wyszedł, mówiąc tylko „będziemy później”, jakby szedł po bułki, a nie zostawiał mnie samą z narastającym poczuciem pustki. Położyłam się na łóżku i wpatrywałam w sufit. Nie chciało mi się czytać, nie chciało mi się nawet myśleć, ale myśli i tak przychodziły.
Znowu dałam się wciągnąć w ich świat. Znów byłam gościem w ich układzie, gdzie nawet cisza była pod kontrolą. Ile razy wcześniej rezygnowałam z siebie, żeby nie robić problemu? Ile razy odpuszczałam, bo „to tylko kilka dni”?
Leżałam tak i przypominałam sobie rozmowy, które kończyły się milczeniem. Prośby, które zostały zignorowane. Chwile, w których chciałam coś zbudować, ale Tomek wolał przeczekać. I wtedy pierwszy raz pomyślałam, że ja już nie chcę do tego wracać. Nie do tego domu. Nie do życia, w którym mnie nie ma. To było jak ciche pęknięcie. Nie dramatyczne, jak w filmie. Po prostu... przestałam chcieć tak żyć. I zamiast paniki, poczułam coś dziwnego. Ulgę.
Zanim wyszłam, długo siedziałam przy oknie. Patrzyłam, jak mgła rozlewa się po zboczu, jak dzieciaki biegają po podwórku z jabłkami w dłoniach. I przypominałam sobie, jak wyobrażałam sobie ten wyjazd.
Miał być spacer. Wolny, spokojny, bez celu. Mieliśmy iść razem, trzymając się za ręce, zatrzymywać się przy potoku, mówić o głupotach. Wieczorem miało być wino. Koc. Śmiech. W mojej głowie to wszystko było jasne i ciepłe. W rzeczywistości było zimno, a Tomek nie zadał sobie trudu, żeby choć przez chwilę ze mną pobyć.
Wstałam, założyłam płaszcz i po prostu wyszłam. Nie powiedziałam nikomu, gdzie idę. Szłam wzdłuż drogi, której nie znałam, ale która dawała mi coś więcej niż cały ten dom. Mgła osiadała mi na twarzy, buty chlupały w błocie, ręce zmarzły. Ale pierwszy raz od dni czułam, że oddycham. Że coś należy do mnie. Ten chłód. Ten spokój. Ten moment.
Coś się skończyło
Wróciłam, kiedy było już ciemno. W pokoju panowała cisza, tylko z korytarza słychać było głosy. Usiedliśmy z Tomkiem naprzeciwko siebie. Nie zapytał, gdzie byłam. Pewnie myślał, że obrażona wyszłam na chwilę i wróciłam, bo mi przeszło. Ale nic mi nie przeszło.
– Nie mogę już tak żyć – powiedziałam cicho. – W tym układzie mnie nie ma. Jest grafik, jest posłuszeństwo, jest grzeczność. Ale mnie w tym nie ma.
Spojrzał na mnie zaskoczony, może trochę przestraszony.
– Naprawdę chcesz to wszystko przekreślić? – zapytał.
– Nie, chcę w końcu coś zacząć. Coś, co będzie miało sens. Coś, w czym będę obecna.
Nie odpowiedział. Widziałam, że nie wie, co powiedzieć. A może nie chciał nic mówić. Milczenie w tym małżeństwie było normą.
Usiadłam z powrotem na łóżku. Wiedziałam, że nie odejdę teraz, fizycznie. Ale emocjonalnie już mnie nie było. Coś się zamknęło. Jakaś część mnie zamilkła. I nie chciała już wracać.
Zosia, 30 lat
Czytaj także:
- „Podróż poślubna na Majorkę zmieniła się w koszmar, gdy odkryłam, za kogo wyszłam. Teraz chciałabym cofnąć czas”
- „Toksyczna teściowa zatruwała mi życie, a mąż zapominał języka w gębie. Nie jestem synową na medal, ale bez przesady”
- „Teściowie zepsuli mój ślub, robiąc z niego festyn. Zemściłam się w okrutny sposób i teraz mąż nie chce mnie widzieć”