Reklama

Zawsze marzyłam o podróży, która nie będzie tylko przemieszczaniem się z punktu A do B. Chciałam, żeby to była droga do siebie – do nas. Kiedy zaproponowałam Kubie, żebyśmy pojechali rowerami nad morze, zatrzymując się po drodze w agroturystykach, nie zaprotestował. Właściwie nie powiedział nic, tylko skinął głową i wrócił do przeglądania wiadomości na telefonie.

Reklama

Była optymistką

Wyjazd z Krakowa miał być ucieczką od codzienności, która nas zżerała. Chciałam z nim znowu rozmawiać, śmiać się, patrzeć mu w oczy i nie czuć lęku, że zaraz się zirytuje. Ale od miesięcy było coraz gorzej. Kuba chodził napięty jak drut – wystarczyło jedno nie takie słowo, a potrafił odpalić się jak zapalnik. A ja zaczęłam się chować w sobie. Przestałam mówić, co czuję, bo za często słyszałam, że znów robię problemy.

Mimo to wierzyłam, że ten wyjazd coś zmieni. Wymyśliłam trasę – przez Kaszuby, z noclegami w małych, pachnących sianem domkach, z poranną kawą na werandzie i wieczornym winem przy kominku. On miał prowadzić część drogi, ja część. Chciałam, żebyśmy się zamieniali – w jeździe, w byciu uważnym, w trosce.

Zawsze wyobrażałam sobie, że taka wyprawa rowerowa będzie początkiem czegoś nowego, że wsiądziemy na rowery, popatrzymy na siebie porozumiewawczo i po prostu pojedziemy przed siebie – jak para z tych filmów, w których ludzie się śmieją, rzucają sobie spojrzenia przez ramię i zatrzymują się na leśnych polanach, żeby pocałować się w świetle zachodzącego słońca.

Miało być wspaniale

Staliśmy pod naszym blokiem, oboje spoceni i wściekli, zanim jeszcze wsiedliśmy na rowery. Ja próbowałam dopiąć sakwę, która nie chciała się zaczepić, a Kuba marudził pod nosem, że po co komu cztery rodzaje herbaty, skoro i tak zaraz będziemy pić zimną wodę z kranu.

– Zostaw tę herbatę, przecież waży więcej niż twój zdrowy rozsądek – rzucił.

– Nie przesadzaj. To kilka torebek, nie cegły – odpowiedziałam, nie patrząc na niego.

– To może jeszcze weź suszarkę i poduszkę? Bo przecież bez komfortu się nie da, co?

Westchnęłam przez zaciśnięte zęby. Od tygodni planowałam ten wyjazd. Sprawdzałam trasy, pisałam do gospodarzy agroturystyk. Kuba miał tylko zadbać o rowery, ale oczywiście zrobił to dwa dni przed wyjazdem i wczoraj okazało się, że jeden z hamulców działa trochę dziwnie.

Kiedy w końcu ruszyliśmy, już wiedziałam, że ta podróż nie będzie taka, jak sobie ją wyobrażałam. Kuba pedałował pierwszy, z zaciśniętą szczęką, nie odwracając się ani razu, a ja jechałam za nim, czując, że z każdym kilometrem coraz mniej chcę go dogonić.

Ciągle marudził

Zatrzymaliśmy się na nocleg w małym gospodarstwie. Gospodyni była serdeczna, z tych, które mówią po imieniu już po pierwszym zdaniu. Podała nam kolację na tarasie – wiejski chleb, jajka od własnych kur i pachnące pomidory, takie jak kiedyś dawała mi babcia. Pachniało domem. Ale między nami wciąż wisiało coś ciężkiego, czego nie dało się przełknąć z jedzeniem.

Usiedliśmy naprzeciwko siebie. Kuba przeglądał mapę na telefonie, jakby mnie w ogóle tam nie było. Dłubał w pomidorze widelcem.

– Dobrze, że tu nocujemy. Jest cicho – powiedziałam w końcu, bardziej do siebie niż do niego.

– Mhm – burknął.

– Myślałam, że właśnie o to ci chodziło. Żeby odpocząć, wyciszyć się.

Wzruszył ramionami. Przysunął sobie kubek z herbatą, spojrzał gdzieś w bok i powiedział cicho, ale wystarczająco wyraźnie:

– Tylko że ty nawet tu nie umiesz po prostu być. Musisz wszystko analizować, rozkładać na czynniki pierwsze. Ciągle chcesz rozmawiać, „wracać do siebie”. A może po prostu trzeba raz w życiu przestać gadać i po prostu być.

Nie rozumiałam go

Zamarłam z łyżką nad talerzem.

– A może to ty nie potrafisz być blisko?

Nie odpowiedział. Wstał, odstawił talerz, którego nawet nie dokończył, i mruknął:

– Idę na papierosa.

Zostałam sama przy stole. Siedziałam i patrzyłam na nasze dwa kubki, z których parowała już tylko cisza. W środku czułam pustkę, jakby z każdym jego milczeniem coś ze mnie odpływało. Niby jeszcze tu byłam, w tej agroturystyce, przy tym stole, ale coraz bardziej sama.

Deszcz złapał nas za Buskiem. Najpierw były pojedyncze krople, potem ściana wody, która zalewała drogę, rozmywała horyzont i wbijała zimno w kości. Jechaliśmy oddzielnie, jakby to były dwie zupełnie różne podróże. Kuba wyprzedził mnie, nawet nie oglądając się przez ramię. Zniknął mi z oczu gdzieś między lasem a polem kukurydzy. Myślałam, że zatrzyma się, poczeka, że może się zgubiliśmy. Ale nie. Jego tylne światło zniknęło za zakrętem i już nie wróciło.

Zatrzymałam się pod wiatą przystanku. Telefon był przemoczony, ale działał. Zadzwoniłam raz. Nie odebrał. Zadzwoniłam drugi, trzeci, piąty. Nic. Po godzinie zaczęłam sprawdzać przydrożne zajazdy. Po dwóch zaczęłam się bać, że coś się stało. Po trzech byłam pewna, że to nie przypadek.

Oddaliliśmy się

Siedziałam na drewnianej ławce z nogami oblepionymi błotem, patrzyłam na ekran telefonu, który tylko świecił się przez chwilę i cichł z każdą kolejną próbą. Zastanawiałam się, czy zostać na tej ławce do rana, czy po prostu ruszyć przed siebie i udawać, że nic się nie stało.

Znalazłam go dopiero po czterech godzinach. Siedział pod wiatą przy jednym z gospodarstw, suchy, zadowolony z siebie. Jego rower był oparty o ścianę, kurtka rozwieszona do wyschnięcia. Jadł kanapkę, popijając herbatą z termosu.

– Gdzie ty byłeś? – zapytałam.

Spojrzał na mnie spokojnie, jakby nic się nie stało.

– Wyłączyłem telefon. Musiałem w końcu odpocząć od ciebie.

Stałam bez ruchu. Deszcz wciąż spływał mi po karku, ale nie ruszyłam się. Nie powiedziałam już nic. Po prostu podniosłam rower, wsiadłam i odjechałam.

Nie miałam siły jechać dalej, więc zatrzymałam się w pierwszej agroturystyce, którą znalazłam po drodze. Stara, drewniana chałupa z podwórkiem pełnym kur i zapachem mokrej ziemi. Właścicielką była kobieta serdeczna, z ciepłym spojrzeniem i lekkim uśmiechem, który mówił: „Nic nie pytam, ale widzę więcej, niż myślisz”. Zaprowadziła mnie do pokoju na piętrze, dała ciepły ręcznik i zostawiła herbatę z maliną na szafce.

Miałam go dosyć

Przy kolacji usiadła naprzeciwko i zerknęła na pusty fotel obok mnie.

– A mąż?

Zawahałam się, bo nie wiedziałam, co powiedzieć.

– Nie wiem… Może jeszcze gdzieś tam szuka ciszy – odpowiedziałam i zaskoczyłam samą siebie, że powiedziałam to tak spokojnie.

Nie dopytywała. Ale ja jednak płakałam w nocy, pod kołdrą, z twarzą w poduszce, żeby nikt nie słyszał. Płakałam nie tylko przez niego, płakałam przez siebie – że tak bardzo próbowałam, że tak długo się łudziłam, że tak uparcie chciałam naprawiać coś, co dawno się rozsypało.

Rano zapakowałam rzeczy, zapięłam sakwy i wsiadłam na rower. Jechałam przed siebie, z duszą lekką, choć zmęczoną. Czułam, że coś się skończyło. Ale może w tej ciszy – tej samej, której on szukał – w końcu i ja znalazłam odpowiedź.

Wróciłam do Krakowa pociągiem, sama. Jechałam przez kilka godzin, mokra i zmęczona, ale spokojna. W głowie miałam tylko jedną myśl: już nie chcę walczyć.

Magdalena, 33 lata


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama