Reklama

Wiedziałam, że skądś ich znam

W szpitalu pachniało środkiem do dezynfekcji, odświeżaczem powietrza o zapachu chyba konwaliowym i kawą rozpuszczalną. Ten ostatni aromat dolatywał z kubka, który trzymała w dłoniach kobieta o bladej, szczupłej twarzy, siedząca na krześle na korytarzu oddziału transplantologii.

Reklama

Miałam wrażenie, że skądś ją znam, ale kiedy nasze spojrzenia się skrzyżowały, w jej oczach nie pojawił się żaden błysk rozpoznania. A jednak byłam pewna, że już kiedyś widziałam tę kobietę. Po chwili od strony toalet nadszedł mężczyzna, który nachylił się nad nią, coś jej szepnął i usiadł na wolnym krześle obok. I wtedy sobie przypomniałam, gdzie ją widziałam. A raczej ich. I nie dziwiło mnie, że żadne mnie nie rozpoznało.

Ludzie nie zwracają uwagi na protokolantów podczas rozpraw w sądzie. Jesteśmy dla nich w zasadzie niewidzialni. Ale my wiemy o nich wszystko, a ja praktycznie nie zapominam twarzy. Czekając, aż moja przyjaciółka wyjdzie od lekarza, u którego się konsultowała, obserwowałam tamtą parę i przypominałam sobie szczegóły ich sprawy.

Na sali sądowej był tylko on. Ona, jego żona, czekała na ławce na zewnątrz, ale zauważyłam ją, kiedy wywoływałam sprawę, i potem, kiedy wczepiła się w wychodzącego męża z pytaniem „I co?!” wypisanym na twarzy. Przypomniałam sobie nawet jego imię, chociaż nazwiska już nie. Imię miał charakterystyczne, starosłowiańskie. Witomysł. Pamiętałam też imię jego syna, czyli chłopca, którego dotyczyła sprawa. Sambor. Też dawne. Imienia matki chłopca, która go reprezentowała, nie byłam w stanie sobie przypomnieć, ale na potrzeby tej historii nazwę ją Anną.

– Sprawa z powództwa Witomysła S. o wydanie zgody sądu na pobranie komórek macierzystych od małoletniego Sambora S. reprezentowanego przez matkę, Annę S. – wyczytałam głośno i zaprosiłam do sali rozpraw tych dwoje.

Zobacz także

Sprawa nie była łatwa

Żadne z nich nie miało adwokata. Byli tylko ojciec i matka chłopca. Oraz sprawa, która wymagała od mojej pani sędzi salomonowej mądrości. Już na etapie przygotowań dokumentacji przekonałam się, że to nie jest typowa sprawa rodzinna. Pamiętam, jak zaskoczyły mnie zdjęcia dzieci dołączone do akt.

Ludzie mogą dołączać rozmaite materiały i często są to fotografie. Te tutaj widniały przy wniosku pana Witomysła. Kiedy wczytałam się w treść jego wniosku, zrozumiałam, że był to zabieg mający na celu zmiękczenie sędzi i podejście jej z emocjonalnej strony. Na zdjęciach byli dziewczynka i chłopiec. Dziewczynka, zgodnie z informacjami z akt, miała na imię Łucja i właśnie kończyła czwarty rok życia. Chłopiec miał lat dwanaście, prawie trzynaście. Dzieci były przyrodnim rodzeństwem, dziećmi pana Witomysła z dwóch kolejnych małżeństw.

Mała Łucja cierpiała na ostrą białaczkę i zgodnie z załączonymi opiniami lekarzy, uratować jej życie mógł tylko przeszczep szpiku kostnego. Jej rodzice szukali szpiku w bazach dawców na całym świecie, sami przebadali się pod kątem zgodności tkankowej, namówili też do tego mnóstwo innych osób. Niestety, nikt nie mógł być dawcą życiodajnego szpiku dla małej pacjentki. Pan Witomysł uczepił się więc brzytwy, jak to tonący. Ale była ta brzytwa ostra i mogła pokaleczyć nie tylko jego.

Przypomniał sobie o pierwszym dziecku

Bo ojciec chorego dziecka domagał się zgody sądu na to, by jego starszy, aczkolwiek niepełnoletni, syn mógł oddać przyrodniej siostrze komórki macierzyste.

– To jedyna szansa, żeby ona wyzdrowiała – powiedział Witomysł łamiącym się głosem, kiedy sędzia wezwała go do wypowiedzi. – Najprawdopodobniej mają zgodność tkankową, a sam zabieg nie jest niebezpieczny dla dawcy. Sambor mógłby uratować siostrze życie, ale moja eksżona nie pozwala nawet go przebadać! Wysoki sądzie, błagam o życie dla mojego dziecka!

Spojrzałam wtedy na Annę. Wyglądała na zdeterminowaną, a jednocześnie wystraszoną. Przeskakiwała nerwowo wzrokiem od byłego męża do stołu sędziowskiego i z powrotem, jakby próbując odgadnąć, jaki może zapaść wyrok. Musiałam przyznać, że pan Witomysł potrafił przemawiać. Opowiadał nam o małej dziewczynce dzielnie walczącej z białaczką, o jej woli życia, marzeniach na przyszłość i o tym, jak szybko może odejść na zawsze, jeśli nie otrzyma szpiku od brata. Jego cierpienie było autentyczne, widać było, że zrobił już wszystko, żeby uratować córkę, a teraz łapał ostatnią deskę ratunku.

Znałam jednak drugą stronę medalu, bo przeczytałam pismo, które skierowała do sądu matka Sambora w odpowiedzi na wniosek eksmęża. Pisała w nim:

Ojciec dziecka nie utrzymywał z nim kontaktu przez ostatnie osiem lat. Nie poinformował syna o tym, że wstąpił ponownie w związek małżeński ani o fakcie narodzin córki, która jest przyrodnią siostrą Sambora. Syn mieszka ze mną, wychowuję go sama. Wielokrotnie prosiłam byłego męża, żeby nawiązał kontakt z naszym synem, ponieważ on bardzo za nim tęsknił i o niego wypytywał. Mój były mąż jednak zasłaniał się brakiem wolnego czasu i nowymi obowiązkami rodzinnymi. Poza przekazywaniem sądowo ustalonych alimentów nie próbował utrzymać kontaktu z Samborem. Pojawił się w jego życiu w lutym zeszłego roku, kiedy u jego drugiego dziecka zdiagnozowano ciężką chorobę. Wtedy też rozpoczął nagabywanie syna o to, by uratował siostrze życie, co dla dwunastolatka było bardzo obciążające psychicznie.

Dumając nad treścią pisma, odruchowo spojrzałam na parę siedzącą na szpitalnym korytarzu kilka metrów ode mnie. Witosław i jego żona najwyraźniej na coś czekali, a że byliśmy w klinice transplantologii, domyślałam się, że chodziło o ich córeczkę i jej upragniony przeszczep.

Mówił tylko o córce

Ciekawiło mnie, czy po tamtej rozprawie pan Witomysł utrzymał kontakt z synem z pierwszego małżeństwa, czy ponownie o nim zapomniał. I jak w tym wszystkim zachowała się jego żona? Obserwowałam ją i widziałam kobietę w ogromnym stresie, co było zrozumiałe, bo przecież nie miała pewności, czy wyrwie swoje dziecko śmierci. Ale wiedziałam o niej dużo więcej. Była kobietą, która – co wyszło podczas emocjonalnej wypowiedzi pani Anny – rozbiła rodzinę, odebrała męża innej kobiecie i ojca dziecku.

– Sambor miał trzy lata, kiedy mój eksmąż wyprowadził się do kochanki – relacjonowała pani Anna, próbując powstrzymać łzy. – Przez kolejny rok się rozwodziliśmy, a on walczył ze mną w sądzie o jak najniższe alimenty na Sambora. Przez cały ten czas nawet nie zapytał o synka, potem też wręcz go błagałam, żeby do niego przyjechał. Sama kupowałam prezenty i prosiłam go, żeby je przyniósł, bo syn strasznie na niego czeka. Ale nie. Sambor go nie interesował…

Widziałam, jak na czole Witomysła nabrzmiewają żyły ze zdenerwowania, ale chyba nie był w stanie podważyć słów eksmałżonki. Kiedy sędzia zapytała go, dlaczego przez osiem lat nie kontaktował się z własnym dzieckiem, przyjął postawę obronną.

– Miałem nowe obowiązki, wysoki sądzie! – tłumaczył się. – Musiałem dużo pracować na alimenty i nową rodzinę, bo się ożeniłem. Potem moja żona zaszła w ciążę, więc tym bardziej nie miałem czasu, żeby…

Chyba sam pojął, jak idiotycznie brzmiały jego wyjaśnienia, bo nagle zamilkł. A kiedy ponownie się odezwał, nie mówił już o swoim braku zainteresowania synkiem. Znowu zaczął mówić o córce:

– Ale jakie to ma teraz znaczenie?! Przecież to jest bestialstwo, co robi moja była żona! Zabrania Samborowi oddać szpik, żeby uratować życie siostrze, żeby się na mnie odegrać! Powinna zostać za to ukarana! Przez nią umrze mała dziewczynka!

– Panie S., proszę się uspokoić! – sędzia zainterweniowała gwałtownie, a zwracając się do mnie, dodała:

– Proszę tego nie protokołować – i ponownie do powoda: – Panie S., upominam pana po raz pierwszy i ostatni. Pańska eksżona nie ma obowiązku wyrażenia zgody na pobranie tkanek od państwa syna, i wszelkie oskarżenia pod jej adresem potępiam z całą stanowczością. W tej sali zajmujemy się rozpoznaniem i stwierdzeniem, co będzie najlepsze dla państwa syna, którego pana eksżona tu reprezentuje. Czy to dla pana jasne?

– Tak, wysoki sądzie – odparł mężczyzna, ale widziałam, jak wiele go to kosztowało.

Sędzia poprosiła o opinię specjalistów

Protokołując, przez cały czas zastanawiałam się, kiedy przejdziemy do postawy chłopca w sprawie oddania szpiku przyrodniej siostrze. W aktach widziałam opinię psychologa dziecięcego, który podkreślał, że niepełnoletnie dziecko przed oddaniem szpiku kostnego musi podjąć możliwie świadomą decyzję, nie może podlegać żadnym naciskom ani manipulacjom emocjonalnym.

W opinii pani psycholog, Sambor zgadzał się na zabieg, ale mogło być to podyktowane chęcią zaskarbienia sobie uczuć ojca, którego uwagi dziecko było bardzo spragnione. Do tego chłopiec wykazywał strach przed zastrzykami i igłami, a dawca musi przez kilka dni przed zabiegiem przyjmować zastrzyki z czynnikiem wzrostu, zaś samo pobranie wiąże się z wbiciem w oba przedramiona dwóch grubych wenflonów. Psycholożka podkreślała, że chłopiec boi się tej perspektywy.

W końcu przeszliśmy do przesłuchania pani Anny. Zapytana o stosunek Sambora do nowej rodziny ojca, odpowiedziała ze wzburzeniem:

– On czekał całe życie, żeby tata go odwiedził! Ma niecałe trzynaście lat i marzy o tym, żeby mieć ojca! Więc zrobi wszystko, żeby tylko tata go kochał. A co ma powiedzieć, kiedy ojciec mówi mu, że tylko on może uratować życie siostrze? Gdybym wiedziała, że mój były mąż zjawił się w jego życiu tylko po to, nigdy bym się nie zgodziła na ich spotkanie! Bo teraz mój syn nie może odmówić, prawda? Nawet jeśli się boi, a wiem, że tak, bo boi się nawet szczepienia i pobrania krwi, to przecież nie powie, że się nie zgadza…

Kobieta zaczęła się dławić łzami i przez moment nic nie mówiła. Zerknęłam na sędzię, która przemówiła uspokajającym tonem:

– Właśnie po to tu jesteśmy. Sąd podejmie tę decyzję, nie dziecko ani żadne z państwa. Dziecko nie może ponosić takiego ciężaru, a nie jest gotowe psychospołecznie ani wystarczająco dojrzałe emocjonalnie do wzięcia na siebie takiej odpowiedzialności. Sąd zleci niezależnemu ekspertowi analizę potencjalnego ryzyka dla dawcy komórek i wyda wyrok. Czy chcieliby państwo coś jeszcze dodać?

O wszystkim zadecydował ktoś obcy

Nie pamiętam, czy chcieli, za to przypomniała mi się treść tej ekspertyzy medycznej. Pisano w niej, że istnieje niewielkie ryzyko zdrowotne dla dawcy. Ponadto sąd zlecił też opinię psychiatry i wynikało z niej, że wśród małoletnich dawców szpiku w życiu dorosłym pojawiają się problemy natury psychicznej. Wiele z takich osób mówi potem, że czuły się uprzedmiotowione i nie miały realnego wyboru, ponieważ czuły się odpowiedzialne za życie biorcy.

Zapamiętałam także wyrok sądu. Był odmowny. Sędzia uznała, że trzynastolatek został poddany presji emocjonalnej i zgadzając się na oddanie szpiku, ma nadzieję na odzyskanie uwagi ojca.

Sąd, wydając wyrok, kieruje się dobrem małoletniego Sambora S. – stało w uzasadnieniu wyroku. – Ponieważ nie można mieć pewności, że małoletni nie odniesie szkody na zdrowiu psychicznym na skutek działań osób dorosłych, również w czasie po zabiegu i kolejnych latach, sąd nie wydaje zgody na pobranie tkanek od małoletniego.

To „masło maślane” oznaczało mniej więcej tyle, że sędzia obawiała się, że Sambor zostanie po prostu wykorzystany. Doszła do wniosku, że ojciec chłopca, po tym, jak uda mu się go użyć jako bank komórek do uratowania drugiego dziecka, któremu poświęcał całą uwagę, z powrotem będzie zaniedbywał syna i wpłynie to niszcząco na delikatną psychikę dziecka.

Podsłuchałam tę rozmowę

Tak naprawdę, ucieszyłam się z tego wyroku. Mnie też nie wydawało się etycznym to, czego żądał Witomysł. To, co robił, było wmawianiem chłopcu poczucia winy, gdyby odmówił, i zwodzeniem go, że będzie syna kochał, jeśli ten spełni jego oczekiwania. Oczywiście było mi ogromnie żal małej dziewczynki czekającej na przeszczep, ale, tak jak sędzia, uważałam, że nie można ratować jednego dziecka kosztem drugiego.

Choroba przyrodniej siostry, której nawet nie znał, nie była winą Sambora, a jej ratowanie – jego odpowiedzialnością. Miał niecałe trzynaście lat i należała mu się ochrona, o co walczyła jego mama. Kiedy dumałam nad zakończeniem tej historii, moja przyjaciółka wyszła z gabinetu lekarza i pokazała mi gestem, że idzie jeszcze do łazienki. Kiwnęłam głową, że zaczekam. Nim jednak opuściłyśmy szpitalny korytarz, zobaczyłam, że Witomysł i jego żona wchodzą do tego samego gabinetu. Nie wiem, co mnie podkusiło, to był impuls szybszy niż myśl.

Doskoczyłam do drzwi i przyłożyłam ucho do potężnej szpary w futrynie. Usłyszałam głos starszego lekarza:

Reklama

– Siadajcie, państwo. Mam wspaniałe wieści! Znaleźliśmy dawcę szpiku dla Łucji z idealną zgodnością! Może mieć zabieg już w przyszłym tygodniu!

Reklama
Reklama
Reklama