Reklama

Mam na imię Aneta. Mieszkam w zwyczajnym bloku z wielkiej płyty, z klatką schodową, która zimą pachnie przemarzniętym betonem, a latem kurzem i podsuszoną trawą przyniesioną na butach. Jestem samotną matką – mam syna, Antosia. Ma sześć lat i śmieje się tak, jakby nie znał żadnych trosk tego świata. I może to właśnie jego śmiech jest jedynym, co jeszcze trzyma mnie w pionie.

Reklama

Moje dni są jak skopiowane odcinki tej samej telenoweli: przedszkole, zakupy, gotowanie, pranie, bajki, kąpiel, sen. Czasem przy dobrym wietrze znajdę chwilę na kubek herbaty i kilka stron książki, ale przeważnie padam na kanapę jak zużyta bateria. Po rozwodzie wszystko stało się cichsze. Nie krzyczę już, nie śmieję się tak głośno. W zasadzie... rzadko rozmawiam z kimkolwiek.

Krzysztofa znam z widzenia od lat. Mieszka dwa piętra wyżej, zawsze zgrabnie omijał spojrzenia, ale ostatnio coś się zmieniło. Najpierw „dzień dobry”. Potem dwa zdania przy skrzynkach. A potem... wtedy, gdy deszcz padał bez końca, spojrzał na mnie i powiedział:

– Znowu pada. Jak zawsze.

Było w nim coś znajomego. Coś w jego zmęczonych oczach, jakby też czegoś szukał, jakby nie pasował do własnego życia. Sąsiadka z parteru rzuciła kiedyś w windzie:

– Przystojny, ale ma żonę. Szkoda.

I może właśnie to „szkoda” utkwiło mi gdzieś w głowie, jak drzazga. Bo przecież ja nie szukałam romansu. Ale... tak bardzo potrzebowałam, żeby ktoś po prostu spojrzał na mnie jak na kobietę.

Początki znajomości

Zaczęło się niewinnie. Spotykaliśmy się częściej, choć każde z tych spotkań miało pozory przypadku. Wychodziłam z Antosiem na spacer – on akurat wracał z pracy. Schylałam się po listy – on właśnie szukał czegoś w skrzynce obok. Ale po kilku tygodniach zorientowałam się, że jego obecność nie była już przypadkowa.

Zauważyłam, że coraz częściej wychodził na balkon wtedy, gdy ja stałam przy swoim. Udawał, że podlewa kwiaty, chociaż te jego pelargonie nie wyglądały, jakby tego potrzebowały. Machaliśmy sobie ręką, czasem wymienialiśmy dwa zdania. Kiedyś zapytał, czy piję kawę po turecku, bo właśnie taką parzył. Dwie godziny później siedzieliśmy u mnie w kuchni, ja w swetrze z przetarciem na łokciu, on w koszuli z niedopinającym się guzikiem przy nadgarstku. Mówił o pogodzie, ja o cenie mleka, a w tym wszystkim czuć było coś więcej niż rozmowę o niczym.

– Ostatnio mam wrażenie, że czegoś mi brakuje. Nie umiem powiedzieć czego - – powiedział w pewnym momencie, zerkając na mnie z ukosa.

Nie odpowiedziałam. Zamiast tego upiłam łyk kawy, która zdążyła już wystygnąć, i odwróciłam wzrok. Bo wiedziałam, o czym mówi. Sama czułam ten brak, ale nie umiałam go nazwać. Milczenie nie było niezręczne. Przeciwnie – miało w sobie coś znajomego, jakbyśmy oboje dokładnie wiedzieli, co drugie myśli.

Wieczorami wychodziłam na balkon częściej niż wcześniej. Z książką, z herbatą, czasem tylko po to, żeby popatrzeć na niebo. A on już tam był. Oparty o balustradę, z kubkiem, którego zawartości nigdy nie udało mi się podejrzeć. Rozmawialiśmy. Czasem o śmieciach nieposegregowanych przez sąsiadów, czasem o tym, co dziś gotowaliśmy. Ale były też takie dni, kiedy mówił tylko jedno zdanie.

– Długo dziś byłaś.

A ja odpowiadałam równie krótko:

– Antoś nie mógł zasnąć.

Nie dotykał mnie. Nawet przypadkiem. Ale czułam, że jeśli któregoś dnia znajdziemy się bliżej siebie, granica, którą oboje na razie respektowaliśmy, zniknie.

Spotkania stawały się coraz częstsze

Zaczęliśmy się spotykać częściej. Już nie udawaliśmy, że to przypadek. Czasem pukał do mnie pod pretekstem pożyczenia cukru albo zapytania, czy mam baterię do pilota. Innym razem to ja wychodziłam na balkon chwilę po tym, jak widziałam go w oknie – i tak staliśmy, każde na swoim skrawku przestrzeni, ale jakby coraz bliżej.

Nie było między nami wielkich słów. Nigdy nie zapytał, czy mam kogoś. Nigdy nie wspomniał o swojej żonie. A ja nie opowiadałam o tym, jak Antoś pyta czasem, dlaczego nie mamy tatusia. Rozmawialiśmy o zwykłych rzeczach. O tym, jak zimno robi się wieczorami. O tym, że piekarnia na rogu znów podniosła ceny. Ale między tymi słowami działo się coś, czego nie potrafiłam nazwać. Coś, co sprawiało, że czułam się lżejsza.

– Śniło mi się ostatnio, że mieszkam w innym mieszkaniu – powiedział któregoś wieczoru, kiedy siedzieliśmy na ławce przed blokiem. – Z kimś, kto mówi do mnie codziennie. Nie o rzeczach ważnych, tylko tak… zwyczajnie. Ale właśnie tego mi brakowało w tym śnie – zwyczajności. Nie odpowiedziałam od razu. Patrzyłam na jego profil, na zmarszczkę przy oku, na szary kołnierz kurtki.

– To był ładny sen – powiedziałam cicho.

– Taki, z którego nie chce się budzić – dodał.

Przez chwilę siedzieliśmy w ciszy. Usłyszałam, jak ktoś trzaska drzwiami klatki, jak dzieciaki z sąsiedztwa biegają wzdłuż chodnika. I wtedy przypomniałam sobie, że Antoś został sam w domu. Kiedy wróciłam, siedział na dywanie i układał puzzle.

– Mamo, dlaczego pan Krzysztof tak często przychodzi? – zapytał bez cienia podejrzliwości.

Zaniemówiłam na moment. Usiadłam obok i zaczęłam dokładać brakujący róg do obrazka z samochodem.

– Bo lubi rozmawiać. A my… mamy o czym.

Nie wiem, czy zrozumiał. Ale nie pytał dalej. W kolejnych dniach Krzysztof zaczął zostawać dłużej. Przynosił ciasto z piekarni albo kupował mi śliwki, o których mówiłam, że przypominają mi dzieciństwo. Nadal się nie dotykaliśmy. Ale jego obecność zmieniała mój dzień. Zaczęłam na niego czekać. I przestałam udawać przed sobą, że to tylko sąsiedzka uprzejmość.

Podsłuchana kłótnia

Wiedziałam, że Katarzyna wróciła, zanim jeszcze ją zobaczyłam. Usłyszałam skrzypienie drzwi dwa piętra wyżej i znajome kroki w szpilkach. Tego dnia Krzysztof nie wyszedł na balkon. Następnego też nie. Czułam się dziwnie, jakby coś zabrało mi powietrze, ale nie pozwoliłam sobie na panikę. Wmawiałam sobie, że może po prostu miał zły dzień. Że może trzeba poczekać.

Trzeciego wieczoru usłyszałam krzyki. Byłam sama, Antoś spał. Siedziałam na kanapie i przez ściany słyszałam wyraźnie każde słowo. Zaczęło się od trzasku drzwi.

– Z kim spędzasz te wieczory, co?! – krzyczała kobieta.

– Nie zaczynaj... – jego głos był cichszy, przytłumiony.

– Myślisz, że nie widzę, jak się zmieniasz? Jak cię ciągnie na ten twój balkon?! Jak szczeniak! – wykrzyczała, a potem wszystko ucichło.

Przytuliłam kolana do piersi i siedziałam tak do późna, nie mogąc się ruszyć. Nazajutrz Krzysztof zniknął. Nie pojawiał się przez kilka dni. Nie było go na balkonie, nie mijałam go przy skrzynkach. Jakby wyparował. Kiedy w końcu go spotkałam, stał na półpiętrze, jakby zbierał siły, by zejść niżej. Zatrzymał mnie spojrzeniem.

– Muszę to zakończyć – powiedział, nie patrząc mi w oczy. – Jestem ojcem. Mężem.

Przytaknęłam lekko głową. Nie chciałam go zatrzymywać. Nie powiedziałam: „Zostań”. Nie zapytałam: „Dlaczego teraz?”. Tylko skinęłam głową.

– Przepraszam – szepnął jeszcze.

– Nie musisz nic mówić. Już wszystko wiem – odparłam i minęłam go bez słowa więcej.

Tego wieczoru nie wyszłam na balkon. Ani następnego. Zasłoniłam zasłony i zgasiłam światło. W mieszkaniu zrobiło się cicho jak w środku nocy, nawet jeśli był dopiero późne popołudnie.

Koniec bajki

Minął rok. Nie liczyłam dokładnie dni, ale wiedziałam, że to tyle. Krzysztof czasem mijał mnie na schodach. Mówił „dzień dobry” takim samym tonem, jak mówi się do obcej osoby w urzędzie. Odpowiadałam tak samo. Bez uśmiechu, bez zatrzymania. Nie wychodziłam już na balkon. Stał pusty, jakby nic się na nim nigdy nie wydarzyło. A przecież tam pierwszy raz poczułam, że ktoś mnie widzi. Teraz nikt już nie patrzył.

Czas wrócił na swoje miejsce. Rano budzik, potem przedszkole, zakupy, praca. Wieczorem bajki, kąpiel, sen. Wszystko znów było proste, ułożone i... puste. W myślach czasem wracałam do tamtych rozmów. Ale bez tęsknoty. Raczej z cichym zdziwieniem, że naprawdę się wydarzyły. Nie walczyłam o niego. Ale czy on walczył o mnie?

Aneta, 31 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama