Reklama

Skrzypnęła furtka, akurat gdy byłam w kuchni i płukałam kapustę na obiad. Nie spodziewałam się gości.

Reklama

– Dzień dobry, Jolu – usłyszałam głos pana Waldka.

Westchnęłam w duchu i zaprosiłam go do środka. Lubię pana Waldka, ale nie zawsze mam czas i ochotę na pogaduszki z nim.

– A dziękuję, dziękuję, zimno, chętnie się zagrzeję – powiedział.

Stęknął, zdejmując gumofilce i za chwilę usiadł przy stole.

Zobacz także

– Herbaty panu zrobię, z malinami – zaproponowałam.

Nie odmówił. Nigdy nie odmawia, ale co w tym dziwnego? Starszy jest, a sam mieszka, od dobrych dziesięciu lat, jak mu żona zmarła. Jeden syn zginął w wypadku, wiele lat temu. Drugi za granicą siedzi. Czasem przyjeżdża do ojca, chciał go nawet zabrać do siebie, do Niemiec, ale pan Waldek odmówił.

– Gdzie ja na starość będę jeździł – mówił. – Tu jest mój dom, tu się urodziłem i tu umrę. Syn mówi, że sam jestem, że nie dam rady. A ja mu na to – jaki sam, swojaki we wsi, od zawsze znajomi, mieszkają. Toć mi zginąć nie dadzą!

No, nie damy. Wiadomo, starość się Panu Bogu nie udała, a młodsi są od tego, żeby starym pomagać. Więc zawsze jakaś sąsiadka coś tam dla pana Waldka upichci. On sobie jeszcze nieźle radzi, ale co samotny chłop wokół siebie zrobi? Kartoflankę uwarzy, chleb z kiełbasą zje i tyle. Więc i ja tym razem na stole oprócz herbaty z malinami, świeżo upieczone drożdżowe postawiłam. Pan Waldek powąchał ciasto, kiwnął głową z uznaniem.

– Moja też takie piekła – rzekł. – Ale ja ci powiem, Joluś, że to już nawet nie o takie smakołyki chodzi, ino, że cni się samemu w chałupie. Jak kury oporządzę, psa nakarmię, kota pogłaszczę – to co mam do roboty? Ani gęby do kogo otworzyć…

– No, toć przecież pan Waldek zawsze może do nas zajrzeć – powiedziałam.

Uśmiechnął się tylko i sięgnął po kolejny kawałek. A potem się rozgadał. Nie do końca mi to na rękę było, bo miałam swoją robotę, a pan Waldek już stary, powtarzał co chwilę to samo, opowiadał historie ze swojej młodości. Ale ja grzecznie słuchałam, bo co miałam robić?

Z plotkowania czasem też coś dobrego wyniknie

Ledwie pan Waldek wyszedł, a za chwilę znowu skrzypnęła furtka. Tyle że tę kapustę zdążyłam wstawić. Za chwilę usłyszałam w sieni, jak ktoś buty otrzepywał, a potem zawołał:

– Jolu, to ja! Sera ci przyniosłam, chcesz?

– Jasne – krzyknęłam uradowana.

Moja przyjaciółka, Wanda, ma krowy, ale mleka na skup nie daje, sobie zostawia, sery robi i sprzedaje po sąsiedzku. Mnie zawsze za darmo przynosi, chociaż się awanturuję, bo jakże tak?

– Masz, sporo zostało – powiedziała, kładąc paczkę na stole. – O? Ciasto piekłaś?

– Dam ci, dam – ze śmiechem zapewniłam, bo wiem, jaki z Wandzi łakomczuch i ukroiłam kolejne kawałki.

Rano wstawiłam, a już pół blachy ubyło. Ale u nas to tak często się zdarzało. Syn do pracy wziął, mąż na śniadanie zjadł, bo do lasu szedł, rogów jelenich szukać, to powiedział, że siłę musi mieć. No i zawsze ktoś zajrzał.…

Wandzia sprzedała mi wszystkie plotki z okolicy. O sołtysowej, która kupiła ostatnio nowy samochód i już zdążyła mieć stłuczkę. A przecież dopiero co zrobiła prawo jazdy, a najmłodsza już nie jest, więc po co jej był nowy samochód? Na starym powinna się wprawiać, to strat by nie było, a tak to sama sobie winna! I o tych miastowych, co pod lasem kupili dom. Ledwie w wakacje się wprowadzili, plantacje jeżyn mieli zakładać. Ponoć jak prąd wyłączyli, bo śnieg zerwał druty, to ta miastowa odgrażała się, że sprzeda to wszystko i wyjedzie. Stwierdziłyśmy z Wandzią, że to nie nowina, my od samego początku wróżyłyśmy, że długo tu nie posiedzą.

No i o Jance mi powiedziała. To kłopot dopiero! Dzieciaka ma jednego, prawie dorosłą córkę, co to niepełnosprawna się urodziła. Więc wiadomo – zawsze już na mamusi garnuszku będzie. A jeszcze jej mąż, tej Janki, jak się dowiedział, że Gosia inna będzie, to je zostawił. Alimentów nawet nie płaci, chociaż kobieta po sądach jeździła, swojego dochodziła. Ale to już nie ma na takich żadnego sposobu… No, a teraz okazało się, że jakieś kłopoty ma z oczami, wzrok traci.

– To jak one sobie dadzą radę? – zmartwiłam się. – Przecież z tej Gosi to pożytku niewiele?

– W domu zawsze pomoże – Wandzia wzruszyła ramionami. – Obiad sama ugotuje, posprząta, kury nakarmi. Tyle że do sklepu strach ją puścić, bo na pieniądzach to ona zupełnie się nie zna.

– No właśnie – zastanawiałam się.

– Chyba trzeba jej pomóc? Przecież tak jej nie zostawimy?

– A nie, pewnie, że nie – Wandzia machnęła ręka. – Już jej sąsiadka zakupy robi, a sołtys powiedział, że do gminy podanie zawiezie, o pomoc i zasiłek, żeby wystąpiła. Nie damy jej zginąć!

Wandzia poszła, a ja obrałam ziemniaki i mięso na kotlety zaczęłam ugniatać. Mój stary zaraz powinien z lasu wrócić, głodny będzie, a i syn za dwie godziny się pewnie pojawi. No i Ania, jego żona, z moją wnusią zajrzą. Syn ma własne gospodarstwo, ale po sąsiedzku, za płotem, więc właściwie to u nas pomieszkują. Zadowolona jestem, bo między młodymi a starymi to się różnie układa, a u nas dobrze.

Jak się ludzie znają, to i sobie nawzajem pomogą

O, właśnie słychać szczebiot i piski, pewnie dziewczyny idą.

– Babcia, babcia, chodź – moja wnusia wpadła do kuchni, a za nią zaraz Ania.

– Gabrysiu, buty zdejmij, zobacz, błota babci do domu nanosiłaś – woła i usiłuje złapać małą.

Ale ona sama się zatrzymuje i mówi, zmartwiona:

– Oj, nabludziłam…

Zaraz ją pocieszam, że nic się nie stało, Ania chwyta za mop, ja pomagam wnusi zdjąć kurtkę. Z tego całego zamieszania, kotlety się przypalają i razem z synową biegniemy im na ratunek. Zaraz też pojawia się mój mąż, potem Robert. W kuchni robi się tłoczno i gwarno, wszyscy się śmieją, moja wnusia sama nie wie, czy ma się wdrapać na kolana dziadka czy taty.

Dopiero pod wieczór Robert wraca z rodziną do siebie. Ja sprzątam, siadam wreszcie z herbatą przed telewizorem. Mój mąż pyta, czy nie było mi smutno, samej. Opowiadam o panu Waldku i Wandzi, mówię o Jance.

– A widzisz, dobrze, że mówisz, skojarzyło mi się – mówi mąż, ściszając telewizor. – Spotkałem dziś w lesie Franka…

– A co on tam robił? – zdziwiłam się.

Franek też mieszka w naszej wsi. Jest mniej więcej w naszym wieku, nie taki stary. Ale nieszczęście go spotkało – trzy lata temu zmarła mu córka, a żona go zostawiła. Nie umie sobie z tym poradzić. Pije, gospodarki nie pilnuje. Żal patrzeć, jak się stacza, od urodzenia się znamy.

– Drzewo zbierał, a co miał robić? – mój mąż wzruszył ramionami. – Przecież co z gminy dostał, to przepił, a jak mrozy złapały, to zimno ma w chałupie.

– Nic już z niego nie będzie – kręcę głową. – Zapije się.

– Zapije, nie zapije, ciężko ma – mąż wstał po ciasto. – Obiecałem, że pomogę.

– Ale jak? Przecież nam się nie przelewa? – zaniepokoiłam się.

– Drzewo pomogę mu zwieść – uspokoił mnie. – Już gadałem z leśniczym. Gałęzie po wyrębie leżą, pniaki jeszcze niezebrane na polanie zostały. Zgodził się, żebyśmy to wszystko zabrali, tylko spojrzy i powie, co można.

– Ale jak ty przejedziesz? – zmartwiłam się. – Śnieg wszędzie, do lasu nie da rady?

– Już gadałem z sołtysem, ma jutro podjechać i pług mi przywieźć. Wiesz, taki do traktora, podczepimy, pojedziemy.

Kiedy poszedł się myć, ja sobie przypomniałam, że obiecałam sąsiadce maliny, bo jej dzieciak znowu się przeziębił. Więc szybko się ubrałam, chociaż ciemno, ale jak tak bez pomocy zostawić? Zapukałam, podałam słoik.

– Akurat na noc zrobię – podziękowała mi sąsiadka.

Reklama

I w drodze powrotnej przyszło mi tak do głowy, że dobra ta nasza wieś. Jak trzeba, to jeden na drugiego może liczyć. Nawet Franek, pijaczyna przecież, ale czy to jego wina, że los go tak doświadczył? Prawda, że plotką nasza wieś stoi, każdy tu ma coś do powiedzenia, najmniejsza sensacja to od razu wiadomość dnia. No i czasem trochę szkody się tym zrobi… Ale mimo to jesteśmy jak jedna wielka rodzina. I ja tam nie żałuję, że na wsi mieszkam. Jak czasem słyszę opowieści o życiu w mieście, w blokowiskach, gdzie ludzie się nie znają, to aż dreszcz mi po plecach przechodzi. No, bo jak tam żyć, jak jeden drugiemu nie pomaga?

Reklama
Reklama
Reklama