Reklama

Córka mówiła, że zostanie influencerką, że będzie sławna i bogata. Myślałam, że to żart, jakaś fanaberia, ale to nie przeszło. Wręcz przeciwnie – zamieniło się w obsesję. Od tamtej pory moje życie to nieustanne uczucie zażenowania, frustracji i wstydu, którego nie potrafię ukryć.

„Moje pokolenie” tego nie zrozumie

– Mamo, ja nie pójdę na studia. Mam inny plan na życie – powiedziała mi pewnego wieczoru, odkładając widelec na talerz. Jakby rzucała informacją o pogodzie.

Spojrzałam na nią zdziwiona, bo do tej pory o studiach mówiła tak, jakby to była oczywistość. Zresztą dobrze się uczyła, nawet jeśli ostatnio coraz bardziej zaniedbywała obowiązki. Najpierw myślałam, że to jakieś chwilowe rozkojarzenie, może miłość, może bunt, ale nie. To była przemyślana decyzja.

– Co ty opowiadasz? – rzuciłam. – Jakie „nie pójdę”? A co będziesz robić niby?

– Influencerką chcę być. Tworzyć content, robić live'y, rozkręcić kanał… Na mediach społecznościowych już mam prawie pięć tysięcy obserwujących.

Zaniemówiłam. Pięć tysięcy. Dla niej to brzmiało jak jakiś wielki sukces, dla mnie jak żart. Bo co ona tam pokazuje? Wygłupy przed lustrem, jakieś „makijażowe transformacje”, które wyglądają, jakby ktoś pomazał ją pisakiem. I jeszcze te „życiowe mądrości” wygłaszane jak autorytet od wszystkiego, chociaż ma zaledwie osiemnaście lat.

– Dziecko, przestań. Co ty wygadujesz. Ktoś ci do głowy namieszał?

To moje życie, mamo. Twoje pokolenie tego nie zrozumie – burknęła i wstała od stołu, zanim zdążyłam dodać cokolwiek więcej.

Zostałam sama z obiadem, którego już nie miałam ochoty kończyć. Serce mi waliło. Tyle lat poświęceń, żeby wychować ją na porządną dziewczynę, a ona chce być… influencerką?

Światła, kamera, obciach

Zaczęło się od tego, że zabrała mój statyw fotograficzny, który kurzył się w szafie od lat. Potem przyszła ring lampka, mikrofon, tło z brokatem. Pokój wyglądał jak rekwizyt z tandetnego programu telewizyjnego, a ona siedziała tam codziennie, godzinami gadając do telefonu.

– Cześć, kochani! Dzisiaj wam pokażę, jak zrobić makijaż inspirowany… no nie wiem… może lalką Barbie? – słyszałam zza ściany.

Głos przesłodzony, ton jakby mówiła do dzieci z przedszkola, a nie do ludzi w internecie. A potem tańce. Ustawiała kamerę i wyginała się jak na castingu do talent show. I te jej miny… Boże drogi. Każda jakby była w jakimś „challenge’u” na największego pajaca. Trudno mi było patrzeć na to bez zażenowania.

Najgorsze było jednak, że nie miała żadnych granic. Kręciła w kuchni, w łazience, próbowała mi zaglądać do garnków.

– Mamo, poczekaj, jeszcze raz to zrób, tylko zrób minę, jakbyś była zaskoczona!

– Nie życzę sobie, żebyś mnie nagrywała – powiedziałam stanowczo. – Nie mam zamiaru występować w tym twoim teatrzyku.

– Ale to naturalne życie, ludzie to kochają! – tłumaczyła z uśmiechem.

Naturalne życie, myślałam. Czyli mam paradować przed kamerą w szlafroku z wałkami we włosach? Mam się dawać nagrywać, jak obieram ziemniaki, żeby obcy ludzie mogli się z tego pośmiać?

Zaczęłam się bać, że jej „kariera” przysłoniła jej wszystko. I że coraz mniej było w niej mojej córki, a coraz więcej jakiejś dziwacznej persony z sieci.

Widzowie, lajki i pieniądze

Pewnego dnia wróciłam z pracy, a ona siedziała w kuchni z telefonem w ręce i uśmiechem od ucha do ucha.

– Mamo, dostałam pierwszą współpracę! – wykrzyknęła, jakby wygrała stypendium na Harvardzie.

– Współpracę z kim? – zapytałam, zrzucając płaszcz i siatki z zakupami.

– Z firmą kosmetyczną. Mam nagrać filmik, jak używam ich produktu i wrzucić z oznaczeniem. Zapłacą mi sto pięćdziesiąt złotych!

Zawiesiłam rękę z reklamówką w połowie drogi do szafki.

– Sto pięćdziesiąt złotych? I to ma być sukces?

– No mamo! Od czegoś trzeba zacząć. Przecież sama mówiłaś, że nikt nie zostaje dyrektorem od razu po maturze.

Nie odpowiedziałam. Bo w tym jednym zdaniu była racja, ale i jakaś bolesna ironia. Sto pięćdziesiąt złotych za to, żeby się wysmarować błyszczącym kremem i wrzucić filmik, w którym udaje, że się zachwyca. Kiedy ja pracuję osiem godzin dziennie, żeby zarobić cztery razy tyle. I nikt mnie przy tym nie lajkuje, nie komentuje, nie klaszcze.

Z czasem zaczęły się pojawiać kolejne „współprace”. Głównie rzeczy, których nie potrzebowała: napój energetyczny, zegarek, neonowy dres. Wszystko to leżało potem porozrzucane po domu, a ona coraz częściej powtarzała:

– Mamo, to inwestycja w markę osobistą.

Marka osobista? Przecież to nadal moja córka, nie produkt na sprzedaż. Gdy próbowałam z nią o tym porozmawiać, mówiła, że jestem zazdrosna, bo nie rozumiem nowoczesnego świata. A ja się nie czułam zazdrosna. Czułam się jak statystka w życiu, które wymyśliła sobie moja własna córka.

Matka kontra celebrytka

Wszystko we mnie krzyczało, gdy zobaczyłam ją w tej sukience. Neonowy róż, długość ledwo zakrywająca pośladki, dekolt do pępka i te przeklęte, przyklejane rzęsy jak wachlarze.

– Nie ma mowy, nie wyjdziesz tak z domu – powiedziałam, nawet nie próbując ukryć emocji.

– Mamo, przestań. To na event. Będą foty, relacje, stories… Mam wszystko zaplanowane – odparła spokojnie, jakby wybierała się na galę oscarową, a nie do galerii handlowej, żeby popstrykać sobie zdjęcia na schodach.

– Jesteś dzieckiem. Masz osiemnaście lat. A wyglądasz… – urwałam, bo nie chciałam powiedzieć za dużo. Już i tak między nami wrzało.

Wyglądam, jak chcę. I jak się dobrze czuję. Ludzie mnie obserwują, bo jestem sobą. Nie zamierzam się nikomu tłumaczyć. Zwłaszcza tobie.

Zamarłam. „Zwłaszcza tobie”. Wbiło mnie to w podłogę. Jeszcze parę lat temu to mnie przytulała, kiedy miała zły dzień. Mówiła „mamusia”, szukała rady, chciała bliskości. Teraz patrzyła na mnie, jakbym była jakąś przeszkodą w jej planie na sławę.

Spróbowałam raz jeszcze.

– Córeczko, ty naprawdę myślisz, że te wszystkie lajki to coś znaczy? Że ci ludzie naprawdę cię znają, lubią? Jesteś tylko kolejną atrakcją w tym cyrku.

– A ty jesteś kolejnym głosem, który mnie nie wspiera. Brawo, mamo. Serio. Brawo – powiedziała i wyszła, zostawiając mnie z pustką w środku.

Patrzyłam na drzwi, które zamknęła za sobą, i po raz pierwszy naprawdę poczułam, że ją tracę.

Przekroczona granica wstydu

To było podczas niedzielnego obiadu u mojej siostry. Zebrała się cała rodzina – dzieci, wnuki, gwar, śmiech. Nagle moja córka wyciągnęła telefon, postawiła go na stojaczku między miską z sałatką a pieczonym kurczakiem i włączyła transmisję na żywo.

– Hej, kochani! Dzisiaj zabieram was ze sobą na rodzinny obiadek! Zobaczcie, jak moja mama wygląda na co dzień – powiedziała i pokazała mnie, z widelcem w ustach.

– Natychmiast to wyłącz – warknęłam, zanim zdążyłam się opanować.

– O co ci znowu chodzi? Ludzie lubią takie naturalne momenty! – jęknęła, a cała rodzina wstrzymała oddech.

– Nie jestem atrakcją w twoim cyrku. To nasza prywatność, nie teatr. Nawet teraz musisz się popisywać?

– To się nazywa bycie sobą. Sorry, że nie udaję, jak niektóre mamy – rzuciła cicho, ale z jadem.

Wstyd mi za ciebie – powiedziałam powoli, żeby nie krzyknąć.

I to była prawda. Było mi wstyd. Nie za to, że ma marzenia, że chce czegoś innego niż ja. Wstyd mi było za to, że przestała czuć, co wypada. Że granica między życiem a przedstawieniem zupełnie się w niej rozmyła.

Wieczorem wróciłyśmy do domu w ciszy. Ona zamknęła się w swoim pokoju, a ja długo siedziałam przy stole, patrząc w ciemność za oknem.

Po drugiej stronie ekranu

Minął tydzień, odkąd przestałyśmy ze sobą rozmawiać. Mieszkałyśmy pod jednym dachem, ale czułam się, jakby między nami była ściana. Nie widziałam jej rano, bo spała po nocnych transmisjach. Wieczorami, kiedy wracałam z pracy, zamykała się w pokoju i przez drzwi słyszałam, jak śmieje się do obcych ludzi. Bo przecież to oni byli teraz jej światem. Nie ja.

Któregoś wieczoru usiadłam na kanapie i włączyłam sobie jej profil. Nie żeby sprawdzić, raczej żeby zrozumieć. Zobaczyć, co widzą ci wszyscy, którzy dają jej serduszka i piszą, że jest cudowna. Przeglądałam filmiki: ona tańcząca w kuchni, wyginająca się w lustrze, opowiadająca o tym, że „trzeba żyć swoim życiem i nie oglądać się na toksycznych ludzi”.

Czy ja byłam tą toksyczną? W pewnym momencie pokazała zdjęcie ze mną w tle. Zrobione ukradkiem, kiedy stałam przy zlewie. „Moja mama. Nie rozumie mnie, ale i tak ją kocham. Kiedyś może zrozumie”.

Nie wiem, dlaczego wtedy się rozpłakałam. Może dlatego, że pierwszy raz od dawna zobaczyłam w niej moją córkę. Nie „markę osobistą”, nie „influencerkę”, tylko tę samą dziewczynkę, która kiedyś spała przy mnie wtulona w misia.

Może nie rozumiem jej świata, ale przecież ona nadal jest moim dzieckiem. I choć czasem trudno mi patrzeć, jak się zmienia, wiem, że muszę być po tej drugiej stronie ekranu. Gotowa, kiedy będzie potrzebować naprawdę.

Urszula, 49 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama