Reklama

Dojeżdżałam pociągiem. Przez okno przesuwały się znajome krajobrazy: bloki, pola, krzywe płoty i wiosenne błoto. Między siedzeniami, w plastikowej torbie, gniotła się babka kupiona w cukierni na dworcu. Zamiast radości, czułam dziwny ścisk w żołądku. Jak przed egzaminem.

Reklama

W domu rodzinnym święta od zawsze znaczyły to samo: reżim czystości. Żadnej zadumy, żadnej radości ze zmartwychwstania. Tylko kurz, zapach chemii i wieczna wojna z okruchami.

Wysiadłam. Mama już czekała na peronie.

– Dobrze, że przyjechałaś, mam tyle roboty – powiedziała od razu. – Pomożesz mi w myciu okien i pastowaniu podłogi.

A to Wielkanoc czy inspekcja sanepidu? – mruknęłam, poprawiając torbę na ramieniu.

Mama mnie zignorowała. Ruszyła do samochodu z miną kaprala w armii czystości.

W aucie rozsiadłam się na tylnym siedzeniu, jak pasażer, który trafił tu przez przypadek. Oparłam głowę o szybę i patrzyłam, jak znajome ulice mijają jedna po drugiej.

„Święta są dla gości” – ta fraza wciąż rozbrzmiewała mi w głowie. Tak było od zawsze. Święta jako pokazówka. Jakbyśmy żyli w reklamie środka do czyszczenia podłóg, a nie w domu.

– Co tak siedzisz naburmuszona? – rzuciła mama z przodu.

Nie odpowiedziałam. W myślach już porównywałam naszą świąteczną musztrę do wojskowych manewrów. Tylko że w wojsku przynajmniej dostajesz za to pensję. A tutaj? Dostałam ścierkę i pretensje.

Weszłyśmy do mieszkania. Pachniało płynem do szyb i smażoną cebulą. Typowy zapach przedświątecznej paniki.

Mama zdjęła płaszcz, związała włosy gumką i spojrzała na mnie z surową miną.

– Wiesz, że jeszcze nie tknęłam łazienki? I firanki trzeba zdjąć.

Patrzyłyśmy na siebie przez długą sekundę. W jej oczach był tylko grafik. W moich – zmęczenie i niechęć. I coś jeszcze. Bunt.

Miałam harować od rana

Obudził mnie dźwięk odkurzacza. Była ósma rano, sobota. Przez chwilę próbowałam udawać, że nie słyszę. Zakopałam się głębiej pod kołdrę, jakby to miało zatrzymać marsz czystości, który właśnie przechodził przez mieszkanie. Drzwi się otworzyły.

– Wstawaj. Okna czekają – powiedziała mama tonem nieznoszącym sprzeciwu.

– Możesz mnie nie budzić jak w wojsku? – wymamrotałam spod kołdry.

– Oliwia, nie przyjechałaś na wakacje. Nie będę zasuwać sama.

Podniosłam się i usiadłam na łóżku.

– Wiesz co? Może czas przestać udawać, że pucowanie fug to tradycja. To po prostu niewolnicza praca.

– Słucham?! – odwróciła się gwałtownie, trzymając wiadro. – A może czas dorosnąć i zrozumieć, że dom sam się nie ogarnie!

Wstałam. Z szafy wyjęła ścierki i rzuciła je na łóżko, jakby to był jakiś test lojalności rodzinnej.

– Jak cię boli patriarchat, to może wyjdź na ulicę z transparentem. A teraz weź, umyj parapety – dodała.

– Serio myślisz, że to jest normalne? Że święta to pucowanie listew przypodłogowych szczoteczką do zębów?

To się nazywa porządek! I może w twoim nowoczesnym świecie nie ma na to miejsca, ale u mnie w domu jest. I dopóki tu jesteś, obowiązują moje zasady.

Milczałam. Była w niej złość. Ale też coś więcej – upór, duma. Może nawet strach, że jeśli zrezygnuje z tej corocznej krucjaty, to rozpadnie się coś więcej niż tylko harmonogram świąt.

Zamiast ścierki wzięłam kubek z herbatą i wyszłam z pokoju.

Miałam tego dość

Mama przez resztę dnia milczała. Dosłownie. Nie poprosiła mnie o nic, nawet nie spojrzała. Chodziła tylko po mieszkaniu z mopem, odkurzaczem i złością w oczach. Ojciec, jak zwykle, próbował nie wchodzić jej w drogę. Krzątał się w kuchni, niby coś gotował, niby coś mył. Wszystko po cichu. Jakbyśmy byli w muzeum.

Siedziałam przy stole w kuchni, gapiąc się w telefon. W pewnym momencie podeszła babcia. Usiadła naprzeciwko mnie, poprawiła apaszkę.

– Twoja mama jest taka porządnicka. A ty to taka… nowoczesna – powiedziała z lekkim politowaniem.

– Aha. Sprzątać, gotować i milczeć. Super tradycja, serio – prychnęłam.

– Teraz to młode tylko by gadały i narzekały, a nie pomagają w domu.

Zaparzyłam sobie herbatę i próbowałam zignorować to, co mówi. Ale nie dało się. Te słowa wgryzały się we mnie jak detergent w kamień.

Wyszłam na balkon, żeby odetchnąć. Patrzyłam, jak mama na kolanach pucuje listwy podłogowe w korytarzu. Nagle zobaczyłam coś, czego wcześniej nie chciałam widzieć – jej plecy. Zgięte, obolałe, bezbronne. Nie była żołnierzem. Była kobietą, która od lat trzyma wszystko w ryzach, bo się boi, że jak przestanie, to się wszystko rozsypie.

Zadrżałam. I poczułam coś, czego się nie spodziewałam – litość. Ale też niezgodę. Bo czy naprawdę musimy dziedziczyć ten ból?

To był teatrzyk

Sobotni poranek. Mama krzątała się przy koszyczku, układając zawartość z chirurgiczną precyzją – kiełbaska, baranek, jajko z czerwonym wzorkiem. Wszystko na białej serwetce, jak w katalogu „Polska Tradycja Domowa”. Wchodziłam właśnie do kuchni, w legginsach i rozciągniętym swetrze, kiedy rzuciła:

– Załóż tę białą sukienkę. Zrobimy rodzinne zdjęcia przy koszyczku.

– Żartujesz, prawda?

Odwróciła się do mnie z bułką w dłoni. Cisza między nami zaczęła brzmieć jak syrena alarmowa.

– Wszystko krytykujesz, ale kto ci ten koszyczek zrobił? Kto upiekł babkę?

– Ty to zrobiłaś dla zdjęcia, nie dla nas. A na pewno nie dla mnie – odpowiedziałam spokojnie. Aż za spokojnie.

Mama odłożyła bułkę. Ojciec zamilkł z nożem zawieszonym nad szynką. Babcia przestała mieszać w garze. Wszyscy patrzyli. Przez chwilę miałam wrażenie, że sypie się nie tylko święconka, ale cały system, który do tej pory spinał ten dom.

Ty nic nie rozumiesz – szepnęła mama.

I wtedy zobaczyłam, jak jej oczy robią się wilgotne. Pierwszy raz nie ze złości, tylko… bezradności.

Złapałam za kubek z herbatą i wyszłam. Nie było już krzyku. Ale coś się zmieniło. Może na dobre.

Szczera rozmowa

Siedziałam w kuchni. Wszyscy już spali albo udawali, że śpią. Było po północy. W kubku zimna herbata, w powietrzu ciężar słów, które padły i tych, które jeszcze nie zdążyły. Gapiłam się na ścianę. Na lodówce wisiały rysunki z podstawówki, plan zajęć i magnes z Częstochowy. Niby wszystko jak zawsze, ale coś było inaczej. Jakby tynk lekko popękał.

Wtedy weszła mama. Bez makijażu, w starym szlafroku. Bez miny generała.

– Nie śpisz?

– Nie bardzo.

Usiadła naprzeciwko. Długo milczała, aż w końcu powiedziała:

– Ja też nie wiem, po co to wszystko.

Popatrzyłam na nią, zaskoczona.

– Naprawdę nie wiem. Ale jak przestanę, to co zostanie? Pustka, cisza?

– Może wtedy będzie miejsce na coś prawdziwego – odpowiedziałam cicho. – Na odpoczynek. Na relację.

Kiwnęła głową, ale nie patrzyła na mnie. Przesuwała palcem po krawędzi blatu.

– Moja mama... Jak pucowała, to była spokojna. Jak szorowała kafelki, to czuła, że ma sens. Że coś kontroluje. Może ja też tak mam. Może to nie o czystość chodzi, tylko o to, że wreszcie mam jakiś plan.

– Ale my nie chcemy być planem – powiedziałam. – Ja nie chcę być kolejnym projektem do odhaczenia.

Spojrzała na mnie. Pierwszy raz od dawna naprawdę. I chyba zobaczyła we mnie kogoś więcej niż córkę, która „za dużo gada”.

– Przepraszam – powiedziała po chwili.

Tyle. Ale wystarczyło.

Nowa tradycja

Słońce wpadało przez okna. Pachniało żurkiem i chrzanem. Byłam dziwnie spokojna. Nie musiałam zakładać białej sukienki. Mama nie powiedziała ani słowa o zdjęciach. Wystarczyło, że przyszłam do stołu. Po prostu.

Babcia narzekała jak zawsze – że chleb za miękki, że jajka za twarde, że kiedyś to były święta. Ale nikt nie jej nie przerywał. Nawet mama. Spojrzałyśmy na siebie ponad talerzami – i wiedziałam, że coś się zmieniło. Niewiele, ale jednak.

Ojciec uśmiechał się pod nosem. Miał chyba cichą nadzieję, że ten dom w końcu przestanie przypominać poligon. A może tylko cieszył się, że wreszcie nie musi odgrywać roli dyplomaty.

Po śniadaniu nie padło to sakramentalne „Oliwia, pozmywasz?”. Zrobiła to mama. Sama. W ciszy. I to była najgłośniejsza rzecz, jaką tego dnia usłyszałam.

Stałam przy oknie i patrzyłam na rozkwitające krzewy. Mama podlewała kwiaty. Babcia drzemała w fotelu. Było zwyczajnie. Nie jak w reklamie. I chyba właśnie dlatego – było prawdziwie.

W głowie kłębiło mi się jedno zdanie: tradycja bez refleksji to tylko przyzwyczajenie.

Ale może, jeśli coś pękło – to właśnie dlatego, że przestałyśmy udawać. I może z tej pustki, o której mama mówiła przy blacie, zacznie rosnąć coś innego. Coś naszego.

Oliwia, 22 lata


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama