Reklama

Czasami wydaje mi się, że żyję nie w swoim własnym mieszkaniu, ale na planie jakiegoś dziwacznego reality show, gdzie ktoś codziennie wrzuca mi nowe wyzwania do wykonania. Nazywam się Lidka, mam trzydzieści pięć lat, jestem mamą dwóch cudownych córek i żoną... no właśnie, tu już mam ochotę postawić wielokropek. Bo Marek – mój mąż – coraz częściej przypomina mebel. Jest. Stoi. Milczy.

Reklama

Zanim wszystko się posypało, byłam jedną z tych kobiet, które rano gonią dzieci do szkoły z niedopiętą marynarką, w południe żonglują mailami i terminami, a wieczorem próbują ugotować coś „zdrowego i domowego”, jednocześnie słuchając o klasowych dramatach. I byłam z tego dumna. Bo to był mój dom. Moje reguły. Moja rodzina.

Aż pewnego dnia zadzwonił Marek:

– Mama źle się czuje. Lekarz mówi, że powinna mieć kogoś przy sobie. Wprowadzi się do nas.

Nie było „czy możemy”. Było „wprowadzi się”. Miałam ochotę wrzasnąć, że mamy tylko trzy pokoje. Że dziewczynki mają swój świat, swój bałagan, swoje wieczorne rytuały. Ale tylko skinęłam głową. Przez telefon. Jak idiotka.

Teściowa zajęła ich pokój. Z łóżkiem, z kolorowymi rysunkami na ścianie i lampką w kształcie króliczka. Dziewczynki trafiły do salonu. Dosłownie. Na dwa cienkie materace. I tak, wiem, że „to tylko na chwilę”, jak mówił Marek. Tyle że chwilę później w salonie pojawił się koc teściowej, jej książki i specjalny fotel, a ja zaczęłam chodzić na palcach, żeby „mama mogła odpocząć”.

Każdy dzień przynosi coś nowego. Że herbata ma być w konkretnym kubku. Że ręcznik ma wisieć po lewej. Że dzieci hałasują. Że okno za długo uchylone. A ja? A ja stoję w fartuchu, zmywając gary, i marzę, żeby ktoś zapytał mnie, jak się czuję.

Bo już nie jestem Lidką. Jestem „żoną Marka” i „opiekunką babci”. I coraz częściej czuję, że ten dom już nie jest mój. Że zostałam z niego wyproszona. Tylko że nikt nie miał odwagi powiedzieć tego wprost.

Czułam się osamotniona

Wieczory były najtrudniejsze. Dziewczynki kręciły się niespokojnie na materacach rozłożonych w salonie. Koc się zsuwał, poduszki były za miękkie, a światło z kuchni, gdzie kończyłam sprzątanie po kolacji, padało im prosto na twarze.

– Mamo, a mogę spać u siebie? – zapytała Hania, starsza. Miała dziewięć lat, ale w tamtym momencie wyglądała jak przedszkolak, skulona pod narzutą, z potarganymi włosami.

– Kochanie, wiesz, że nie możemy. Babcia musi mieć ciszę. Może przeczytam wam coś?

– Nie chcemy bajki. Chcemy łóżko – powiedziała cicho młodsza, Zuzia.

Usiadłam między nimi, głaszcząc je po głowach, próbując zagłuszyć własne poczucie winy. Czułam się, jakbym zamieniła ich dzieciństwo w obowiązek, który nie był ich, tylko mój. Kiedy w końcu usnęły, przeszłam do kuchni. Marek siedział przy stole, jak zwykle z telefonem w ręku.

– Śpią? – zapytał bez podnoszenia wzroku.

– Na razie.

– No to dobrze.

– Marek – zaczęłam. – Musimy coś z tym zrobić. One nie mogą spać na podłodze. I to nie jest „chwilowe”. Minęły trzy tygodnie.

– Lidka, proszę cię. Mama się źle czuje. Musi mieć komfort. Ty nie rozumiesz…

– Nie rozumiem? – przerwałam mu. – To ja wstaję do niej w nocy, to ja gotuję te specjalne zupy, to ja latam po recepty, bo jej się przypomniało, że skończyły się tabletki na coś, o czym nawet lekarz nie słyszał.

Spojrzał na mnie bezradnie.

– Przesadzasz.

Nie zdążyłam odpowiedzieć, bo z pokoju dzieci wyszła mama Marka, opierając się o framugę.

– Lidka, ja bym chciała, żebyś mnie jutro zapisała do lekarza rodzinnego. I pomogła mi się wykąpać. Plecy mnie bolą. I weź zobacz, co to za świąd mam na łydce.

Wstałam od stołu. Głos miałam spokojny, ale w środku aż huczało.

To nie dom, to ośrodek opieki – powiedziałam cicho.

Teściowa zrobiła minę, jakby nie zrozumiała. Marek spojrzał na mnie ze złością.

– Co ty wygadujesz? – powiedział. – Mama się źle czuje, a ty…

A ja mam dwie córki, które śpią na podłodze. Mam pracę, którą coraz trudniej ogarnąć. I męża, który nie widzi, że jego matka właśnie zaanektowała cały dom.

–Serio, przesadzasz – powtórzył.

Wróciłam do salonu, patrząc na dwie śpiące postacie, otulone kocami. Nagle poczułam, że mam ochotę się rozpłakać. Ale nie mogłam. Ktoś musiał być silny.

Byłam wściekła

Następnego dnia zebrałam się na odwagę. Wiedziałam, że ta rozmowa będzie trudna, ale nie mogłam już dłużej milczeć. Zrobiłam teściowej herbatę i podałam jej ją w pokoju dziewczynek. Kiedyś pełnym śmiechu i rysunków, teraz zamienionym w ciemną, cichą przestrzeń z elektrycznym termoforem na parapecie i zapachem maści rozgrzewającej unoszącym się w powietrzu.

– Mamo – zaczęłam spokojnie, siadając na skraju fotela. – Pomyślałam, że może raz w tygodniu przyszłaby opiekunka. Taka do pomocy. Żeby pomogła w kąpieli, poszła z mamą do lekarza. Miałabym wtedy chwilę, żeby zająć się dziewczynkami. Może nawet zabrać je gdzieś, żeby nie czuły się jak intruzki we własnym domu.

Teściowa spojrzała na mnie uważnie. Na chwilę zamilkła, potem odsunęła herbatę i odezwała się takim głosem, jakiego jeszcze od niej nie słyszałam.

Po to miałam dzieci, by mnie nie oddały obcym.

Nie odpowiedziałam od razu. Coś się we mnie zagotowało. Zamiast westchnienia, wystrzeliło ze mnie zdanie, które później powtarzałam sobie w głowie przez całe popołudnie.

– A ja po to mam dzieci, żeby spały na podłodze?

Teściowa zamilkła, po czym bardzo powoli, niemal teatralnie, wstała i ruszyła do swojego pokoju. Gdy zamykała za sobą drzwi, usłyszałam, jak mówi pod nosem: „Nie spodziewałam się tego po tobie, Lidka”. Po chwili zatrzasnęła drzwi. Nie zamknęła ich – zatrzasnęła. Bez huknięcia, ale z precyzją godną reżysera.

Pół godziny później Marek wszedł do kuchni. Bez słowa nalał sobie wody, spojrzał przez okno, potem odwrócił się do mnie.

– Mama płakała. Mówiła, że ją wyrzucasz. Że traktujesz ją jak problem.

– A co mam robić, Marek? Udawać, że wszystko gra? Bo nie gra. Naprawdę nie gra.

Nie odpowiedział. Podniósł ręce w geście poddania i wyszedł. Zostałam sama, z odgłosem stukającego zegara i rosnącą we mnie złością. Ale tym razem to nie była złość na teściową. To było coś gorszego. Czułam się zdradzona przez własnego męża. Jakby wybrał. I nie wybrał mnie.

Miarka się przebrała

Nie chciałam podsłuchiwać. Naprawdę. Po prostu szłam korytarzem, niosąc ręczniki, kiedy usłyszałam, że Marek mówi coś w pokoju matki. Zatrzymałam się tylko na chwilę. Chciałam dać im czas, żeby skończyli. Ale wtedy padło moje imię.

– Lidka... nie wiem, ile jeszcze wytrzyma. Nie radzi sobie – powiedział Marek.

Nie mogłam się ruszyć. Stałam przy framudze jak zaczarowana.

– To tylko chwilowe – odpowiedziała cicho teściowa. – Muszę tu być, Marek. Ty wiesz, dlaczego.

Nie odpowiedział. Przez chwilę w pokoju było cicho. W końcu weszłam. Nogi miałam jak z waty.

– Słyszałam – powiedziałam bez wstępu. – Wszystko słyszałam. Więc powiedz mi teraz wprost, Marek. Czy planujecie, że ta "chwila" przeciągnie się do śmierci?

Marek wstał. Chciał coś powiedzieć, ale uniosłam rękę.

– Nie chcę półsłówek. Albo znajdziemy pomoc, albo ja się wyprowadzam.

– Lidka... – zaczął, ale nie dokończył.

– Nie ma „Lidka”. Nie ma czekania. Te dzieci nie mogą być wiecznie na podłodze. Ja nie mogę być służącą. Zasługuję chociaż na jasną odpowiedź.

Teściowa zaczęła płakać. Delikatnie, cicho. Marek patrzył na mnie, ale milczał. Więc zrobiłam to, czego się najbardziej bałam. Weszłam do salonu, wzięłam jedną torbę i zaczęłam pakować ubrania córek. Piżamki, skarpetki, misie. Robiłam to bez łez, bez wahania. Dłońmi, które przez ostatnie tygodnie podawały lekarstwa i ścierały blaty. Dłońmi, które w tamtej chwili trzęsły się, ale tylko trochę.

Nie czekałam na komentarz. Nie spojrzałam w stronę Marka, gdy wychodziłam. Tylko dziewczynki – patrzyły na mnie wielkimi oczami, jakby nie rozumiały, co się dzieje.

– Pojedziemy do cioci – powiedziałam tylko.

I wyszłyśmy. Po cichu. Bez słowa. Bo czasem cisza mówi wszystko.

To się musiało zmienić

U siostry było cicho. Inny zapach. Inne światło. Inne tempo. Dziewczynki od razu rozłożyły się na rozkładanej sofie i zaczęły rysować. Ja usiadłam przy kuchennym stole, jakbym miała w nogach tysiąc kilometrów.

Kasia nalała mi herbaty i postawiła ciastka na talerzyku. Wiedziała, że niczego nie powiem od razu.

– Myślisz, że to już? – zapytała po chwili.

– Nie wiem. Nic nie wiem. Po prostu... nie mogłam już tam zostać.

– Wiesz, że mama też mówiła nam zawsze, że nie wolno zostawiać rodzica – odezwała się spokojnie. – Ale nigdy nie powiedziała, że trzeba robić to kosztem życia dzieci.

Pokiwałam głową. Pamiętałam, jak Kasia, starsza o trzy lata, wstawała w nocy do naszej mamy, kiedy chorowała. A ja wtedy bałam się wejść do pokoju. Ale teraz to ja byłam tą starszą. I też się bałam.

– Czułam się jak powietrze – powiedziałam. – Jakby nikt mnie tam nie widział. Jakbym miała jedynie podawać, sprzątać, milczeć. A przecież to był mój dom. Ja go urządzałam, ja tam uczyłam dziewczynki chodzić, ja szyłam zasłony i malowałam z nimi gwiazdki na suficie w ich pokoju. A teraz nawet nie mają gdzie położyć głowy.

Kasia położyła mi dłoń na ramieniu. Nie płakałam. Może byłam już za zmęczona na łzy.

– Wracasz?

– Muszę wrócić. Ale nie jako ta sama osoba. Nie po prośbie. Nie po cichu. Wrócę, ale z ultimatum. Albo będzie zmiana, albo nie wrócę wcale.

Nie odpowiedziała. Wzięła mnie tylko za rękę i ścisnęła ją lekko. To wystarczyło. Choć przez chwilę czułam się zrozumiana.

Lidia, 36 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama