„Wegetarianka na farmie? Dobre sobie, ale dałem jej szansę. To był prawdziwy dar z nieba i moja klęska jednocześnie”
„Przecież po to studiowałem to rolnictwo, żeby pomóc ojcu, ale on upierał się, że jego stare metody są lepsze niż wszystko, czego nauczyłem się na uczelni. Strasznie się wściekałem o to na niego i zaparłem się, że udowodnię mu, że się bardzo myli”.
- Maciej, lat 26
Dostałem pięć hektarów pola, łąkę i kawałek lasu na górce. I rozsypujący się dom po dziadkach. Ponieważ nie jestem typem Robinsona Crusoe – najpierw zająłem się doprowadzeniem domu do stanu używalności.
– No gdzie te zbiory i hodowle, Maciuś? Czekam – przygadywał mi tata.
Mógł sobie kpić, proszę bardzo, ale ja już miałem plan.
– Daj mi trzy lata i zobaczysz, że po mojemu też się da – zapowiedziałem.
Dwa lata na swoim minęły jak z bicza strzelił. Najlepiej udał mi się czosnek – tata pukał się w głowę, a okazało się, że świetnie można na nim zarobić, bo w Polsce ciągle nie ma zbyt wielu czosnkowych plantacji. Na polu pod lasem, gdzie ziemia jest najlepsza, posadziłem szparagi. To roślina dla cierpliwych, na pierwsze zbiory trzeba poczekać rok. W lasku na górce zamieszkały kury. Na razie było ich około stu. Miały swój kurnik, ale mogły chodzić sobie wszędzie (górka otoczona jest solidną siatką). Tata umierał ze śmiechu, kiedy widział, jak ganiam po lesie i szukam jajek. Ale kiedy mu takie jajko podałem na miękko, to musiał przyznać, że smakuje inaczej. Jajka sprzedawałem w sklepie dla bogatych mieszczuchów w stolicy. Kosztowały tyle, że choć nie było ich dużo, to wychodziłem na swoje.
Zobacz także
Niewysoka, z burzą dredów i kolczykiem w nosie
Długo zastanawiałem się, jakie zwierzęta hodować na łące. Krowy? Kozy? Banał. Przecie to miało być gospodarstwo eksperymentalne! Dlatego zdecydowałem się na alpaki. Megasympatyczne futrzaki, a zarabia się na ich wełnie. A ja, choć chłopak ze wsi, zawsze miałem problem z hodowaniem zwierząt na rzeź. Na alpaki dostałem też tłustą unijną dotację.
Jak na razie z mojego małego gospodarstwa, pomimo spłacanego kredytu, byłem w stanie się utrzymać. I to było najważniejsze. Do niedawna ze wszystkim radziłem sobie sam. Czasem pomógł ten czy inny kolega, ale na takich samych zasadach ja pomagałem im. Na moim talerzu królowała jajecznica na cebuli i kiełbasie. W weekendy z tatą jeździliśmy do cioci Jasi – tam obaj mogliśmy poucztować. Bo tata, wdowiec od 18 lat, też nie nauczył się gotować…
Hela zjawiła się moim progu w połowie czerwca.
– Zgubiła się pani? – to było jedyne wytłumaczenie, co ta panna robi w moim obejściu.
– Pan Maciej? – zapytała.
Przytaknąłem.
– No to się nie zgubiłam. We wsi mi powiedzieli, żebym zapytała u pana. Podobno przydałaby się panu pomoc. Mogę pracować za kąt do spania i jedzenie. I robić wszystko.
Zmierzyłem ją od stóp do głów. Jasne. Zbuntowana ekolożka z dużego miasta. Pewnie z bogatej rodziny. Dredy, szarawary, koraliki i kolczyk w nosie. Znałem ten typ z czasów studiów. Wpuszczę ją do domu i zacznie mi prawić kazania, że powinienem oddać ziemię Matce Naturze i żyć, jedząc korzonki. Pierwszym odruchem było zamknąć jej drzwi przed nosem. Ale zawahałem się. Dziewczyna miała szczery uśmiech, nie wyglądała na seryjną morderczynię, a kraść to u mnie nie było czego. A prawda jest taka, że trochę się nudziłem sam. Całymi dniami mogłem rozmawiać jedynie z alpakami, kurami albo ciągnikiem.
Mam z nimi świetny kontakt
– Dobrze, możesz zostać, na razie na trzy dni, na próbę? Zgoda? Chodź, pokażę ci twój pokój.
– Pokój? Nie trzeba, mogę spać w stodole, mam śpiwór – dziewczyna była zaskoczona. Choć jestem pewien, że zobaczyłem w jej oczach nadzieję, że może jednak jest szansa na łóżko.
– Nie ma potrzeby, miejsca mam tu w opór. No, chyba że się boisz, że się w nocy do ciebie zakradnę. To może cię uspokoję. W pokoju na drzwiach jest skobelek. To co, idziesz?
Przy kolacji (chleb, ser, kiełbasa i ogórki) dowiedziałem się, że moja pierwsza pracownica ma na imię Hela, jest wegetarianką (no, kto by się spodziewał) i do czternastego roku życia wychowywała się u babci na wsi.
– Są tu kury? Bo ja mam z nimi świetny kontakt. A jak się z nimi rozmawia, to się lepiej niosą, wiedział pan?
Nie wiedziałem. Ale za to uznałem, że niezręcznie się czuję, kiedy ta dziewczyna mówi mi „per pan”.
– Maciek jestem, daruj sobie tego pana, ok? No, to skoro formalności mamy za sobą – to pora spać. Jutro pobudka o piątej rano.
Pierwszy dzień z Helą był na pewno… ciekawy. Wtrącała się we wszystko! Bez pytania rano poprzestawiała mi różne rzeczy w kuchni. Noże w lewo, kubki do innej szafki. A stół pod okno. Już po paru dniach doceniłem sens tych zmian, ale na początku się wkurzyłem.
– Hej, zaraz, to jest ciągle mój dom, prawda? Więc może najpierw spytaj, zanim zaczniesz się szarogęsić. A teraz idziemy do pracy. Gotowa?
Na początek dałem Helenie pod opiekę kury. W końcu twierdziła, że się na nich zna… Okazało się, że coś było na rzeczy. Już trzeciego dnia, kiedy Hela szła je karmić, to wszystkie pędziły do niej, jakby je gwiazda kurzego rocka odwiedziła. Mnie zazwyczaj ignorowały.
Moja babcia tak robiła
– Hej, mogę pożyczyć auto? W miasteczku jest targ. A ja mam pewien pomysł, może ci się spodoba. A jak nie, to nie oddasz mi kasy. Zgoda?
Potrzebowałem parę rzeczy z targu, a nie bardzo był czas jechać, bo do ciężarnej alpaki miał przyjechać weterynarz. Więc się chętnie wyręczyłem Helą. No i byłem ciekawy, co to za racjonalizatorski pomysł. Hela wróciła po kilku godzinach. Oprócz jedzenia i zamówionych sprawunków przytargała dziesięć wiklinowych koszy.
– A to po co? – parsknąłem?
– Dla kur. Na razie to program pilotażowy. Jak się przyjmie, to kupimy więcej – oznajmiła.
Wzruszyłem ramionami. Hela zapakowała kosze na taczkę i ruszyła do lasu. A ja za nią. Kosze porozstawiała na całym wzgórzu. Stawiała je na boku. Potem poszła do kurnika i starannie wybierała kurę po kurze.
– Hej, Zielonka, to jest twoje stanowisko – paplała i sadzała kury na koszach. Nie miałem pojęcia, że już tyle z nich zdążyła ochrzcić!
– Moja babcia tak robiła. Tylko to nie działa na wszystkie kury. Ale są takie, które lubią mieć swoje miejsce. Jak je zaakceptują, to będą się niosły tylko tam. I nie trzeba będzie szukać jajek po całym lesie! – wyjaśniła.
Byłem pewien, że to totalna bzdura. Ale w końcu kupiła te kosze za swoje pieniądze, to co mi tam. Po tygodniu okazało się, że siedem kur polubiło swoje prywatne „gniazda” i niosło się tylko w nich (lub na nich, lub obok nich – gwoli ścisłości).
– No dobra, dokup, ile chcesz. Nie wiem, ile tych kur znasz po imieniu – skapitulowałem.
Helena przejęła też kuchnię. Musiałem się pogodzić z tym, że nie będzie na obiad schabowych, ale przekonałem się, że jak kucharka ma wyobraźnię, to bez mięsa też się można nieźle najeść. Odbijałem sobie w weekendy u cioci Jasi.
Zawsze miała swoje zdanie
Do zadań mojej pracownicy należało też karmienie i czesanie alpak. Z nimi, podobnie jak z kurami, też nawiązała od razu przyjacielskie relacje. Przy kolacji często opowiadała mi o nich historie, normalnie jak z plotkarskich serwisów.
– Tosia to bardzo lubi Eddiego. Ale wiesz, on chyba jest bardziej zainteresowany tą rudą Dżesiką. A w ogóle to Wiesia już nie jest najlepszą psiapsią Czesi. Pokłóciły się o marchewkę!
Ale zazwyczaj Hela mnie wkurzała. We wszystko się wtrącała i zawsze miała swoje, zawsze odrębne niż moje, zdanie. Wydawało jej się, że jak z kurami miała rację, to jest już najlepszym rolnikiem na świecie! Kłóciłem się z nią, denerwowałem, kilka razy już ją wyrzucałem z roboty… Ale wieczorem zawsze przed snem przypominałem sobie, jak monotonne było moje życie, zanim się zjawiła.
W połowie lipca zbierałem czosnek. Nagle się okazało, że pomóc chce mi więcej kolegów niż kiedykolwiek. Domyśliłem się, że wszyscy chcą zobaczyć, jak sobie radzi moja pracownica. I czy to w ogóle nie jakaś ściema, że po prostu ukrywam przed wszystkimi kochankę. Hela oczywiście nie przepuściła okazji, żeby ze mnie nie zakpić.
– Jaśnie panie, czy te skrzynki dać na przyczepę? – zapytała, gdy była pewna, że wszyscy ją słyszą. – Już się robi panie, nisko się kłaniam!
Chłopaki parsknęli śmiechem. A Hela aż się zarumieniła z dumy, że jej się tak żarcik udał. Minęło półtora miesiąca, ale ja ciągle nie wiedziałem o niej wiele więcej niż po tej pierwszej kolacji. Gdzie mieszka? Czy ma rodziców (skoro się wychowywała u babci, to może nie)? Co robi, gdy nie pracuje w gospodarstwach i nie wkurza pracodawców? Nie wypytywałem jednak. Nie chciałem być wścibski. Hela za to – ku mojemu zdziwieniu – bardzo się polubiła z moim tatą. Tradycyjny rolnik i wegetarianka!
– Pod tym ohydnym kołtunem ta dziewczyna ma bardzo dobrze poukładane w głowie – zawyrokował tata po pierwszej wspólnej kolacji. A tata co do ludzi mylił się rzadko.
Co? Mam wygonić alpaki z zagrody? Ale dlaczego?
Na początku sierpnia trochę u nas lało. Kilka razy na polu szparagów stało błoto. Ale tak było co roku. I nic się nie działo. Któregoś dnia znalazłem Helę na skraju pola z lornetką. Na mój widok sobie poszła. Pomyślałem, że obserwuje ptaki. W tamten dzień nic nie zapowiadało kataklizmu. Prognozy mówiły coś o opadach, nawet burzy. Ale nic ekstremalnego. Rano świeciło słońce i było bardzo przyjemnie. Ale koło południa zaczęło się chmurzyć.
– Maciek, musimy ratować szparagi – Hela złapała mnie na podwórku i zaczęła pod nos podstawiać komórkę. – Zobacz, tu jest mapa okolicy. Idzie do nas straszliwa nawałnica, ma spaść kilkanaście milimetrów wody. Ja się przyglądałam wzgórzu. Po tych ostatnich opadach tam jest mnóstwo błota. To w końcu ruszy. Pewnie dziś… Jedź do Jacka po koparkę. Nie ma czasu. Musimy wykopać jak najgłębszy rów na tym kawałku pola tuż przy górce. Inaczej błoto zmyje szparagi. One w ogóle nie powinny tam być posadzone, ale to nie temat na teraz.
Boże. Jak dobrze, że chociaż uznałem, że znowu się wtrąca, to dałem jej się przekonać. Rów miał dwa metry głębokości, kiedy zaczął się armageddon. Pioruny, gradobicie i niewyobrażalna ilość walącej z nieba wody. A z góry zaczęły spływać potoki błota. Nie miałem pojęcia, czy taki rów wystarczy, ale o dalszym kopaniu nie było mowy. Zostawiliśmy z Jackiem koparkę na polu, wskoczyliśmy do jeepa i ruszyliśmy do domu. Nagle zobaczyłem jakąś postać na łące, przy zagrodzie alpak. Helena. Zawróciłem. Musiałem mocno walnąć ją w ramię, żeby mnie zauważyła.
– Co robisz? – wrzasnąłem.
– Trzeba je wypuścić!
– Oszalałaś? Przecież zmokną!
– Może i tak, ale przeżyją. Inaczej mogą się potopić! Albo stratować! Tam w środku już jest basen! Zrobiłeś wylewkę i woda nie wsiąka w ziemię. Trzeba je wygonić na łąkę, ale są wystraszone i nie daję rady! Trzeba wyprowadzić te, co mają poważanie w stadzie. Reszta pójdzie za nimi! Bierz Wiesię, to ta biała!
Wyglądalismy jak siedem nieszczęść
Ewakuacja alpak zajęła nam godzinę. Kilka minut po tym, gdy wszystkie były już pod gołym niebem, jeden podmuch spowodował, że zagroda złożyła się jak domek z kart.
– Jezus Maria – zdołałem szepnąć.
Strugi wody zalewały mi oczy. Nie bardzo wiedziałem, gdzie jest Hela.
– Maciek, tutaj, szybko! – nagle jej kolorowa peleryna zamajaczyła w rogu wybiegu. – Dżesika się wystraszyła i zaczęła rodzić. To za wcześnie, ale nie ma wyjścia. Musimy jej pomóc, ona jest tak roztrzęsiona, że nie da rady – Hela zachowywała się, jakby wiedziała, co robi.
Mnie trzęsły się ręce, ale jej spokój zaczął mi się udzielać.
– Przytrzymaj ją za pysk, mów do niej. Spróbujemy ją położyć, tak będzie lepiej – komenderowała Hela. – Jacek, przytrzymaj jej nogi.
Pół godziny później na świat przyszedł synek Dżesiki, maluszek nie był w stanie stać na nogach.
– Maciek, oni nie mogą zostać na tym deszczu. Musimy ich zabrać do stodoły. Gdzie masz auto?
Jacek pobiegł po jeepa. Razem udało nam się położyć alpakę i malucha na pace. Już świtało, kiedy po zainstalowaniu mamy i dziecka w stodole, okryciu ich kocami i sianem, usiedliśmy w kuchni. Cała nasza trójka wyglądała jak siedem nieszczęść. Z ubrań lało się na podłogę, ale nikt nie zwracał na to uwagi przez dłuższą chwilę.
A więc studiuje weterynarię. Teraz wszystko jasne
– Idę się przebrać i zaparzę kawę – Hela wstała jako pierwsza.
Zrobiła dwa kroki i się odwróciła.
– Sorry, panowie, ale w tym błotku daleko nie zajdę.
Zdjęła kalosze, pelerynę, mokrą bluzę i szarawary. Wiem, że nie powinienem w takiej chwili, ale zauważyłem, że pod tymi luźnymi ciuchami kryje się wysportowane zgrabne ciało. Hela wyszła, a my poszliśmy w jej ślady. Mokre ciuchy wywaliłem na ganek.
– Daj spokój z tą kawą. Tego nam potrzeba – oznajmiłem, kiedy już wszyscy w suchych ciuchach ponownie spotkaliśmy się w kuchni.
I wyjąłem butelkę śliwowicy mojego taty. Po trzecim kieliszku odważyłem się zapytać.
– Hela, skąd ty wiedziałaś, co robić? Ten rów i ten poród…
– No, o porodach alpak to poczytałam w internecie. I obejrzałam parę filmów, tak na wszelki wypadek. Bo ja studiuję weterynarię, ale o alpakach to nas za wiele nie uczyli. Ale zanim się dostałam, to dwa lata studiowałam meteorologię. No i byłam kiedyś harcerką. To nagromadzone na górze błoto musiało ruszyć. Jak nie teraz, to przy następnej ulewie. Na moje szczęście, żebyś mnie nie uznał za idiotkę, ruszyło dziś. Nie no, żartuję. Ale mam nadzieję, że choć część szparagów przetrwała.
Wiem, co im chodzi po głowie
Padać przestało rano. Poszliśmy na obchód. Okazało się, że nawet kosze się przydały – bo część kur w nich przetrwała nawałnicę. Alpaki śmierdziały mokrą wełną, ale wszystkie były całe. A na pierwszy rzut oka – błoto jeszcze zalegało na polu – udało się uratować dwie trzecie szparagów.
– Jezu. Dziewczyno. Gdyby nie ty, to byłbym bankrutem. Nie wiem, jak ci dziękować. Chyba ta moja gospodarka miałaby się lepiej, gdybyś to ty nią zarządzała – w końcu powiedziałem na głos to, co myślałem od kilku godzin. – I nie ma dyskusji, dostaniesz pensję za całe wakacje. O wysokości pogadamy.
Hela zostaje ze mną do końca września, potem wraca na studia. Obiecała, że się podkształci z anatomii alpak.
– Będę ci robić kursy online – zapowiedziała poważnie.
Ciocia Jasia i tata już zaprosili Helę na Boże Narodzenie. Okazało się, że mieszka w akademiku i po śmierci babci jest sama jak palec. Oczywiście wiem, co im chodzi po głowie. I choć jeszcze miesiąc temu ten pomysł wywołałby u mnie tylko uśmiech politowania, dziś wcale już nie jestem pewien, czy nie myślę tak jak oni.