Reklama

Zazwyczaj w połowie grudnia byłam już na skraju załamania nerwowego. Praca, dom, przygotowania do świąt – wszystko spadało na mnie. Co roku obiecywałam sobie, że zacznę wcześniej, że rozplanuję, że nie dam się zwariować, a kończyło się jak zwykle – na ostatnią chwilę, z siatkami w rękach i nerwami na wierzchu.

W tym roku miało być podobnie. Przynajmniej tak myślałam. W pracy zostałam dłużej, wróciłam do domu po osiemnastej, z zamiarem ogarnięcia listy zakupów i wieczornego lepienia uszek, które – co tu dużo mówić – były moją zmorą. Miałam już przygotowane ciasto, farsz stygnął na kuchennym blacie, ale moje nogi odmawiały posłuszeństwa. Marzyłam tylko o kąpieli i świętym spokoju.

Tymczasem, gdy weszłam do kuchni, zamarłam w progu. Mój mąż stał przy blacie, ręce miał po łokcie w mące, a na desce leżały pierwsze uszka. Idealnie zlepione, równe, jak z obrazka.

– Co ty robisz? – zapytałam, marszcząc brwi.

– Uszka do barszczu. Ty odpocznij. Dzisiaj ja się tym zajmę – powiedział, jakby to była najnormalniejsza rzecz na świecie.

Usiadłam w fotelu i wciąż nie mogłam uwierzyć w to, co widzę. On? W kuchni? Z własnej woli? Coś tu było nie tak. Coś czułam, tylko jeszcze nie wiedziałam co.

Może szukam dziury w całym?

Obserwowałam go z ukrycia, jakby był zupełnie obcym człowiekiem. Mój mąż, ten sam, który jeszcze rok temu nie odróżniał soli od cukru, teraz wałkował ciasto z precyzją godną szefa kuchni. Ruchy miał pewne, nie trząsł się nad każdym kawałkiem, nie jęczał, że go bolą plecy. Co więcej – wyglądał na… zadowolonego?

– Od kiedy ty wiesz, jak się lepi uszka? – zapytałam z podejrzliwością, krzyżując ręce na piersi.

– Obserwowałem cię przez lata. Coś tam zapamiętałem – odparł beztrosko i wzruszył ramionami. – No i… trochę poczytałem, obejrzałem filmiki.

W jego głosie była jakaś dziwna nuta, której nie potrafiłam rozszyfrować. Może duma? Może niepokój? Może jedno i drugie? A może ja po prostu szukałam dziury w całym, zamiast cieszyć się, że ktoś wreszcie wyręcza mnie w tych przeklętych uszkach.

Pomogłam mu trochę przy gotowaniu farszu do uszek, ale resztę dnia spędziłam na kanapie z kubkiem herbaty w dłoni. Mąż krzątał się po kuchni jak zawodowiec. Z kuchni unosiły się zapachy, które zwykle kojarzyły mi się z babcią i dzieciństwem. Powoli zaczynałam łapać ten dziwny świąteczny spokój, o którym wszyscy mówią, ale który dla mnie był zawsze mitem. Mimo wszystko tylko jedno nie dawało mi spokoju. Skąd ta nagła zmiana? I dlaczego czułam w tym wszystkim jakiś niepokojący fałsz?

Uszka to był dopiero początek

Następnego dnia od rana panował w domu przedświąteczny rozgardiasz. Choinka już stała, delikatnie pachniała lasem, a ja wreszcie miałam chwilę, żeby usiąść z kawą i spojrzeć na wszystko z boku. Gdyby ktoś rok temu powiedział mi, że w tym roku mój mąż sam z siebie zajmie się przygotowaniem kolacji wigilijnej, pewnie bym go wyśmiała. Tymczasem on nie tylko ulepił uszka, ale zajął się też bigosem i kompotem z suszu.

– Kochanie, nie zapomnij dodać goździków – rzuciłam odruchowo, mijając go w kuchni.

– Już są. I cynamon też – odpowiedział spokojnie, nie odrywając wzroku od garnka.

To było… dziwne. Aż za bardzo. Nie chciałam być czarnowidzem, ale znałam go. Nigdy nie robił niczego bez powodu. I nie chodziło o zwykłe pomaganie, to było coś więcej. Jakby się starał. Na siłę. Na pokaz? Dla kogo?

Zerknęłam na jego telefon leżący na stole. Nie, nie jestem typem kobiety, która grzebie w cudzych wiadomościach, ale teraz… coś mnie podkusiło. Podniosłam go tylko na chwilę. Ekran był zablokowany, ale wcześniej nie miał hasła. Kiedy zdążył je ustawić?

Zamrugałam, udając, że nic się nie stało, gdy wszedł do pokoju.

– Wszystko w porządku? – zapytał, wycierając ręce w kuchenną ściereczkę.

– Jasne – skłamałam. – Po prostu... zmęczona jestem.

Uśmiechnął się. Zbyt łagodnie. Zbyt spokojnie. Poczułam ścisk w żołądku. Coś się działo. I nie byłam pewna, czy chcę wiedzieć co.

Prawda między barszczem a pierogami

Wieczór wigilijny nadszedł szybciej, niż się spodziewałam. Stół wyglądał jak z katalogu – biały obrus, sianko pod talerzami, świece, elegancka zastawa, a pod stołem – nerwy. Moje. Mąż przez cały dzień był nad wyraz uprzejmy. Pomagał, podsuwał, dolewał barszczu, a nawet... pochwalił moją sałatkę jarzynową, choć zazwyczaj wybrzydzał, że „za dużo marchewki”. Był idealny. Zbyt idealny. A ja siedziałam przy tym pięknym stole i dłubałam widelcem w pierogu, nie mogąc pozbyć się wrażenia, że coś wisi w powietrzu. Jakbyśmy oboje czekali, aż coś się wydarzy.

– Dobrze się czujesz? – zapytał nagle, nachylając się w moją stronę.

– Tak, tak – skłamałam, choć już po raz kolejny. – Po prostu... święta mnie trochę przytłaczają.

Pokiwał głową ze zrozumieniem, ale nie wyglądał na przekonanego. Po kolacji, gdy sprzątałam talerze, zauważyłam, że gdzieś zniknął. Przez moment myślałam, że wyszedł na papierosa, choć od kilku miesięcy twierdził, że rzucił. Weszłam do sypialni, bo tam zazwyczaj się zaszywał z telefonem.

Stał przy oknie i rozmawiał. Cicho. Zbyt cicho.

– Po świętach jej powiem, kochanie. Obiecałem spokojne Boże Narodzenie, ok?

Mój świat na moment przestał istnieć. Stałam jak wryta, trzymając w dłoni brudny talerz. Czekałam, aż odwróci się i mnie zauważy. Ale on tylko westchnął i się rozłączył.

Rozłam pod choinką

Wróciłam do kuchni jak automat. Zmywałam naczynia, jakby nic się nie stało, choć w środku czułam się jak pęknięta szklanka – niby jeszcze cała, ale gotowa się rozsypać. Słowa, które usłyszałam, dźwięczały mi w głowie jak kolęda puszczana w kółko: „Po świętach. Obiecałem jej”.

Siedziałam w salonie obok migoczącej choinki, gapiąc się w bombki, jakbym mogła w nich znaleźć odpowiedzi. On wszedł chwilę później, uśmiechnięty, z dwoma kubkami herbaty.

– Masz, z imbirem. Na lepsze trawienie – rzucił żartobliwie.

Wzięłam kubek, przyłożyłam go do ust, ale nie napiłam się. Czułam, że muszę powiedzieć coś teraz, bo jeśli to przełknę – nigdy nie wyjdzie.

– Z kim rozmawiałeś? – zapytałam cicho.

Zamarł. Zobaczyłam to w jego oczach – zaskoczenie, strach, poczucie winy. Usiadł obok mnie, odłożył herbatę.

– Ale o co chodzi?

– To nie była rozmowa z koleżanką z pracy, prawda?

Zatkało go.

Od jak dawna? – zapytałam, choć chyba nie chciałam znać odpowiedzi.

– Kilka miesięcy.

Siedzieliśmy w ciszy, a za oknem ktoś odpalił fajerwerki. Święta trwały, jakby nic się nie wydarzyło. Choinka migała, dzieci sąsiadów śmiały się za ścianą, a ja... ja siedziałam z człowiekiem, który właśnie rozsypał mi świat.

Może właśnie tak miało być?

Nie było żadnych dramatycznych scen. Nie krzyczałam, nie rzucałam ozdobami, nie wypędzałam go z domu w piżamie. Po prostu... wstałam. Powiedziałam, że chcę zostać sama i poszłam do sypialni. Położyłam się w ubraniu, patrzyłam w sufit i myślałam. O sobie. O nim. O tym, jak bardzo można się pomylić, nawet mieszkając z kimś pod jednym dachem przez lata.

Następnego dnia nie rozmawialiśmy. Działał mechanicznie – wyniósł śmieci, odkurzył igły spod choinki, zrobił kawę. Obserwowałam go z dystansu, jak kogoś, kogo już nie znam. I chyba nie chciałam znać.

Kilka dni później sam się wyprowadził. Zostawił klucze na komodzie i kartkę z wiadomością: „gdybym czegoś potrzebowała, daj znać”. Nie potrzebowałam. Nowy Rok spędziłam sama. W ciszy, bez planów, bez postanowień. I nie czułam się z tym źle. Przeciwnie – było w tym coś oczyszczającego. Może właśnie tak miało być? Może te święta miały mi coś pokazać?

Choinka stała jeszcze przez tydzień, zanim ją rozebrałam. Bombki schowałam do pudełka z większą ostrożnością niż zwykle. Może za rok znów je wyjmę. Może już w innym miejscu. Z innymi ludźmi. A może sama. Czas pokaże. Bo w tym wszystkim, wśród bólu, kłamstw i rozczarowań, odkryłam coś ważnego – że jestem w stanie przetrwać. I że to ja decyduję, co dalej.

Beata, 39 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama