Reklama

Widziałam ją tam kilka razy. Zawsze w Zaduszki i święta. Czasem też ją spotykałam, gdy przyjeżdżałam w imieniny mamy. Siedziała na ławeczce lub klęczała ze spuszczoną głową i coś szeptała. Była, gdy przychodziłam; siedziała, kiedy odchodziłam. Mówiłam jej „Dzień dobry” i „Do widzenia”, a ona czasem zapytała, gdzie kupiłam taką ładną wiązankę. Choć mnie fascynowała, jakoś nigdy nie zdobyłam się na to, by podejść, zagadać.

Reklama

I śmiałości mi nie starczyło, i właściwie czasu nigdy nie miałam

Wiadomo, jak to jest: człowiek wpada na cmentarz po pracy czy w weekend pomiędzy zakupami i pichceniem obiadu, szybko posprząta, zapali znicz, czasem chwilę poduma – no i leci dalej, do obowiązków. Takie życie.

Kiedyś, gdy akurat jej nie było, podeszłam do tamtego grobu, żeby zobaczyć, do kogo ona przychodzi. Na płycie wyryto trzy nazwiska. Dwie osoby starsze: zmarły parę lat temu, pewnie jej rodzice. I trzecia: Jan Wieczorek, zmarł w wieku 47 lat. Ja tyle skończę za rok. Spojrzałam na datę śmierci – cztery lata temu. Może to jej mąż? Chociaż wyglądała na młodszą.

Przyzwyczaiłam się do jej obecności i gdy czasami zdarzało się, że przy sąsiednim grobie było pusto, czułam się odrobinę nieswojo. Ale zazwyczaj tam była.

Zastanawiałam się, czy spotkam ją dziś

Do Wszystkich Świętych pozostało kilka dni; przyjechałam, żeby ogarnąć grób. Wstyd przyznać, ale nie byłam tu ponad dwa miesiące. Padał deszcz, więc spodziewałam się, że na płycie będzie błoto i brud. Na pewno spadło wiele liści. Nie zostawię tego przecież na Zaduszki! Dlatego urwałam się z pracy i korzystając z ciepłego i jeszcze jasnego dnia, pojechałam na cmentarz.

Zobacz także

Miałam nadzieję, że i ona tam będzie; dziwnie bym się czuła sama między nagrobkami… Niestety, na naszej alejce nie dostrzegłam nikogo.

Zabrałam się żwawo do roboty, żeby zdążyć z porządkami przed szarówką. Właśnie kończyłam woskować płytę, kiedy przyszła. Ucieszyłam się na jej widok i pewnie dlatego radośnie wykrzyknęłam:

– Dzień dobry! Już myślałam, że sama tu będę siedzieć do wieczora!

Spojrzała na mnie zdziwiona, a mnie się zrobiło strasznie głupio. I po co gadam głupoty do obcej baby? Tymczasem ona zaraz się uśmiechnęła i powiedziała:

– Ja tu prawie codziennie przychodzę. Czasem rano, czasem po południu. Dziś co prawda miałam nie jechać, bo wyszłam dosyć późno od lekarza, ale jednak coś mnie tu za każdym razem ciągnie.

Zamilkła, ale nie odchodziła

Nadal stała przy grobie mojej mamy. Zastanawiałam się, jak ją zapytać, kim był dla niej ten człowiek… Sama mnie wyręczyła.

– Wie pani, trudno mi się pogodzić z jego śmiercią – zaczęła. – Gdy pochowałam rodziców, było mi smutno, żal, okropnie tęskniłam. Ale gdy odszedł mój mąż… Może dlatego, że z pewnymi rzeczami łatwiej się pogodzić. Z przemijaniem, starością. Z tym, że w pewnym wieku każdy umiera. A Janek miał dopiero 47 lat… Mieliśmy tyle planów!

– Chorował? – zapytałam, gdy umilkła.

– Nie, zawał – odparła i westchnęła ciężko. – Właściwie to właśnie było najdziwniejsze. Zawsze tak o siebie dbał… Pływał, dużo chodził, nie palił. Praktycznie nie pił, czasem jakiś kieliszek, okazjonalnie. Zdrowy jak ryba… I nagle cios.

– Czasem tak bywa – powiedziałam sentencjonalnie. – Nie wiadomo, co jest komu pisane. Musiała pani to przeżyć…

– Do tej pory przeżywam… – kobieta znowu westchnęła i rozejrzała się, jakby upewniając, gdzie jest. A potem spojrzała na mnie i zapytała: – Ma pani czas?

– No… Trochę. Czasu nigdy za wiele – powiedziałam ostrożnie, bo nie wiedziałam, czego ode mnie chce. Może ma zamiar snuć opowieści swojego życia? Nie wiem, czy tego chciałam.

– No właśnie – przytaknęła kobieta. – My też tak mówiliśmy. Mieliśmy wszystko: pieniądze, dom, jacht. Dzieci tylko zabrakło. I czasu. Nawet na miłość – dodała szeptem, a po jej twarzy pociekły łzy.

Usunęłam siatkę z ławki, posadziłam ją delikatnie, podałam chusteczkę

– Przepraszam – wyszeptała. – Wydawało mi się, że pogodziłam się już z jego śmiercią… Ale przychodzą takie chwile, że nie panuję nad sobą. Niczego w życiu nie żałuję, tylko tego czasu. Zabrakło nam go na to, co ze wszystkiego najważniejsze.

Wytarła oczy i spojrzała zamyślona na płytę grobu. Milczała, ja też pogrążyłam się we wspomnieniach. Tymczasem ona po chwili się ocknęła i zaczęła opowiadać.

– Kiedy się poznaliśmy, świat stał przed nami otworem – powiedziała. – Wydawało nam się, że wszystko możemy. Ja pracowałam jako architekt zieleni, mąż też był architektem, prowadził własną firmę. Nie byliśmy może najmłodsi, bo już zbliżaliśmy się do trzydziestki, ale uważaliśmy, że jeszcze wszystko zdążymy zrobić.

Marzył nam się domek, własnego projektu, z wielkim ogrodem. Postanowiliśmy, że dopiero wtedy będziemy starać się o dzieci. Żeby miały gdzie się bawić, żeby nie musiały żyć na walizkach. Ładnych parę lat trwało, zanim skończyli budowę i mogli się wprowadzić.

– Janek już wtedy tyle zarabiał, że ja nie musiałam pracować – ciągnęła. – Czasem prosił mnie o pomoc, jak był potrzebny architekt zieleni. Ale większość czasu spędzałam na urządzaniu naszego domu i ogrodu. Planowałam, gdzie ustawimy huśtawkę, na jaki kolor pomalujemy dziecięcy pokoik. I co miesiąc miałam nadzieję, że to może już, że zaraz.

A tu minęły dwa lata i nic. Wie pani… – spojrzała na mnie, a jej twarz wydała mi się jeszcze smutniejsza niż przed chwilą – kiedy kobieta kończy 36 lat i nadal nie ma dziecka, może wpaść w depresję. W końcu poszliśmy do lekarza. Niczego nie wykrył. Powiedział tylko to, czego się spodziewałam – lata lecą, trzeba być cierpliwym i próbować.

Próbowali jeszcze przez dwa lata, a potem stwierdzili, że to bez sensu

– Ja się zamęczałam i oskarżałam, Janek też to przeżywał. Powiedzieliśmy sobie: trudno, widocznie tak miało być. Zamiast dziecka zafundowaliśmy sobie jacht. Nie mam pojęcia po co – dodała z goryczą – bo przecież na żeglowanie nie było czasu. Mąż bardzo dużo pracował…

Stwierdził, że chce rozkręcić firmę tak, żeby za parę lat tylko koordynować pracę innych. Ona w sumie to rozumiała i popierała męża. Ale żeby nie siedzieć samotnie w domu i nie rozmyślać, zaczęła pracować w fundacji na rzecz chorych dzieci.

W efekcie w ogóle się nie widywali. On całe dnie siedział w firmie, ona biegała na spotkania ze sponsorami. Wieczorami też mieli spotkania: ona służbowe bankiety, on omawiał nowe projekty…

– Czasem, gdy udało nam się ukraść kilka chwil dla siebie, byliśmy szczęśliwi – ciągnęła. – Obiecywaliśmy sobie, że musimy coś zmienić w naszym życiu, bo tak naprawdę nie mamy czasu żyć. Bo te dwa tygodnie na jachcie to za mało, by się sobą nacieszyć. Bo zasługujemy na więcej. I nigdy nic z tego nie wychodziło… – podniosła na mnie zmęczony wzrok i smutno się uśmiechnęła. – Czasem byłam na niego zła. Winiłam go za ten pęd za pieniędzmi. Przecież mieliśmy już wszystko, prawda? Ale z drugiej strony, wcale go nie powstrzymywałam. Wiedziałam, że jeszcze parę lat – może trzy, może pięć – a będziemy mieli czas dla siebie. Tylko dla siebie. I o nic nie będziemy się martwić. Tylko cieszyć się życiem.

Umilkła, a ja już domyślałam się końca tej historii

Było mi strasznie żal siedzącej obok mnie kobiety, lecz kompletnie nie wiedziałam, co powinnam powiedzieć. Bo co się właściwie wtedy mówi? Ona sama znowu podjęła opowiadać.

Pewnego dnia źle się poczuł – wyszeptała. – Ale wieczorem miał jakieś ważne spotkanie. Nie zatrzymywałam go… Zadzwonili godzinę później ze szpitala. Nawet nie zdążyłam z nim porozmawiać, powiedzieć, że go kocham. I że
pieniądze, firma to nieważne, żeby odpuścił, bo to my jesteśmy najważniejsi…

Wyjęła z torebki świeżą chusteczkę, żeby otrzeć łzy.

– Dziś już nie ma nas, jestem tylko ja. Mam dom, ogród. Jacht sprzedałam, bo na co mi on? Nie muszę się martwić
o pieniądze, Janek był ubezpieczony. Tylko co z tego? Po jego śmierci ja też umarłam. Nic mnie już nie cieszy, nie umiem bez niego żyć. Ani nie umiem sobie wybaczyć, że gdy był czas na miłość, myśmy go nie wykorzystali. Przeciekł nam między palcami. A teraz jest już za późno. To jedyne, czego żałuję. Że nie mieliśmy czasu… Dlatego codziennie tu przychodzę – powiedziała, wstając. – Teraz spędzam z nim każdy dzień… Tak jak to kiedyś planowaliśmy, jak sobie obiecaliśmy. Tylko w ten sposób mogę mu ten czas oddać.

Reklama

Gdy wychodziłam z cmentarza, było już prawie ciemno. Spieszyłam się do domu. Do męża, do dzieci. Obiecałam sobie, że nie będę jutro sprzątać, tak jak zaplanowałam. Zaproponuję rodzinie, żebyśmy gdzieś razem poszli. Znajdę czas…

Reklama
Reklama
Reklama