Reklama

Widzieliśmy w nim nadzieję

Mieliśmy dosyć smrodu, który zatruwał nam życie. I wtedy, jak na zawołanie, pojawił się w miasteczku facet, który podsunął nam pomysł, jak zdobyć pieniądze na nową oczyszczalnię ścieków. Wyobraźcie sobie piękne, zadbane, malowniczo położone miasteczko nad jeziorem, które… cuchnie. Bo do jeziora spływają wszelkie nieczystości.

Reklama

Niby trafiają najpierw do oczyszczalni ścieków, ale ta oczyszczalnia właściwie działa tylko na papierze. Mieszkańcy zdawali sobie sprawę, że potrzebna jest nowa, jednak urzędnicy twierdzili, że nie ma pieniędzy, że są bardziej potrzebne inwestycje, i tak dalej.

Aż pewnego dnia w miasteczku pojawił się cudotwórca. Modnie ostrzyżony, w eleganckim garniturze, z dobrze podciętą kozią bródką, Przyjechał eleganckim audi i miał około czterdziestu lat, a jego spokojna pewność siebie wzbudzała zaufanie. Najpierw pogadał z burmistrzem, a potem zaczął chodzić po miasteczku – najpierw zaszedł do fryzjerki, potem do restauracji, do mięsnego, a na końcu do domu kultury. Już wieczorem wszyscy wiedzieli, że przyjechał w sprawie nowej oczyszczalni.

Dlatego następnego dnia na zebranie do domu kultury przyszło tyle ludzi, że część z nich musiało stać na korytarzu poza salą widowiskową. Przybysz, Maurycy W., przywitał nas ciepło. Głos miał niski, wzbudzający zaufanie. Obok niego na scenie siedział nasz burmistrz i tylko kiwał głową, gdy Maurycy W. przedstawiał nam swoją propozycję. W wielkim skrócie chodziło o to, że właśnie on może załatwić nam sfinansowanie oczyszczalni z funduszu unijnego, tyle że miasto musi mieć własny wkład, piętnaście procent.

– Ale myśmy się starali o unijne dopłaty i w gminie powiedzieli, że w obecnej transzy dopłat dla programu infrastruktury dla nas już nie ma funduszy – odezwała się dyrektorka naszej szkoły.

– Tak, wiem – przybysz skinął głową. – Dlatego tu jestem. To będą pieniądze z innego funduszu ekologicznego, którego jestem przedstawicielem. Mamy przygotowane plany takich małych oczyszczalni, które będą idealne dla waszego miasta. Oczyszczalnia kosztuje dwadzieścia milionów, osiemdziesiąt pięć procent daje Unia, resztę musi dopłacić miasto.

– Mamy? – to pytanie w stronę burmistrza rzucił Władzio S., radny, a poza tym właściciel piekarni i sklepu spożywczego.

Burmistrz wstał i westchnął.

– Piętnaście procent z dwudziestu milionów to trzy miliony. Obliczyliśmy wszystko z księgowością i wychodzi nam, że miasto może dać dwa, no, dwa dwieście, jeśli za zgodą mieszkańców zrezygnujemy z festynów, obsadzania kwietników i innych podobnych rzeczy, bo w końcu oczyszczalnia jest ważniejsza. Jednak ośmiuset tysięcy nie urodzimy i nie możemy wziąć kredytów, bo już mamy komplet.

– To co my tu w ogóle robimy? – rzucił ktoś z tylnych rzędów.

Przekonywał nas do swoich możliwości

Wtedy do dyskusji włączył się przybysz.

– Oczyszczalnia ścieków jest tu konieczna, nie muszę was do tego przekonywać. To wasze miasto, wasze życie, wasze zdrowie. Jest was tu kilka tysięcy. Gdy się zrzucicie, te osiemset tysięcy podzielone na was wszystkich nie będzie dużą sumą. Bogatsi mogą dać więcej, biedniejsi mniej. Pieniądze muszą spłynąć za cztery miesiące, żeby uruchomić dotację i żeby prace mogły ruszyć na wiosnę. W lecie już nie będzie wam cuchnąć.

Dyskusja trwała kilka godzin, mamy tu mnóstwo czepliwych i nieufnych. Ale w końcu wyszło na to, że oferta jest w porządku. Potem były burzliwe dyskusje między mieszkańcami. Jak wszędzie, byli też u nas niechętni do wysupłania kilku groszy dla wspólnego dobra, ale ustalono, że każdy deklaruje, ile może dać. Najbardziej wzruszająca była delegacja dzieci ze szkoły, które postanowiły zacząć zbierać butelki, makulaturę i plastikowe nakrętki, by też dorzucić się do oczyszczalni.

Przez następne trzy miesiące ludzie przesyłali pieniądze na specjalnie utworzone konto miasta. Jedni wpłacali dziesięć złotych, inni po sto, tysiąc. Zakład mleczarski dołożył sto tysięcy, nasi lokalni przedsiębiorcy też nie pożałowali grosza. Na dzień przed terminem cała suma była już zebrana, miasto dołożyło dwa miliony dwieście tysięcy i księgowa przelała trzy miliony na podane przez Maurycego W. konto należące do przedsiębiorstwa, które miało zająć się realizacją inwestycji. Maurycy W. przyjechał na tę chwilę, uścisnął dłonie burmistrza i wielu mieszkańców, złożył dokumentację, pokwitowanie, zjadł obiad i pojechał.
I tyle go widzieliśmy.

Nagle kontakt się urwał

Kierownik projektu, z którym burmistrz kilka dni wcześniej gadał przez telefon i umawiał się, co do terminu rozpoczęcia budowy też zamilkł, numer telefonu okazał się nieczynny, mail zniknął… i w ogóle, co tu kryć, wszystko okazało się sprytnie ukartowanym oszustwem.
Oczywiście sprawa została zgłoszona do prokuratury, ale nic z tego nie wynikło.

– Patrzcie – powiedział z goryczą Edzio, nasz informatyk z urzędu miejskiego i jednocześnie nauczyciel informatyki w szkole – tyle się mówi, że w tej epoce informacji wszystko jest pod kontrolą, każdy nasz krok jest obserwowany przez Wielkiego Brata i tak dalej, a jednak można zniknąć z powierzchni ziemi bez śladu.

Siedzieliśmy ponuro w naszym miejskim pubie nad wzmocnionym piwem i rozdrapywaliśmy rany. Straty były duże, finansowo miasto teraz kulało, i nie było na osłodę szansy na oczyszczalnię. Ludzie byli rozgoryczeni, mieli pretensje do burmistrza, że nie sprawdził wystarczająco dobrze Maurycego W. i jego wspólników. Nie miał szans na kolejne wybory. Ale najbardziej żal było dzieci, które zerwały się do prospołecznego wysiłku i okazało się, że nakarmiły swoimi ciężko zebranymi pieniędzmi oszustów. Jaka z tego wypływa dla nich nauka? Nawet nie chcę o tym myśleć. Inaczej mówiąc, miasteczko poniosło straty i finansowe, i moralne.

Spotkałem tego oszusta!

Minęły dwa lata. Na jesieni dostałem zaproszenie na ślub córki mojego brata, Staszka, który mieszkał w niewielkim miasteczku po drugiej stronie Polski. Miasteczko było niewiele mniejsze od mojego, równie ładnie położone. Brat mieszkał w osiedlu domków jednorodzinnych niedaleko jeziora, czystego i pachnącego. Patrzyłem nań z zazdrością. Latem mieli tu turystów, a lokalny handel i baza hotelowa kwitła. Powiedziałem bratowej o mojej zazdrości.

– To prawda – skinęła głową. – Ale od jesieni to nie chciałbyś tu mieszkać. Powietrze gorsze niż w Zakopanem czy Krakowie. Wszyscy palą w starych piecach, na osiedlach są kotłownie. Mówię ci, koszmar. Ale może wreszcie będzie koniec. Stasio jest właśnie na zebraniu w domu kultury dotyczącym inwestycji w miejski system ogrzewania. To ma coś wspólnego z ogniwami słonecznymi. Ekologia.

Brzmiało interesująco. Poszedłem więc na to zebranie. Sala widowiskowa była pełna ludzi. Ktoś tam zadawał pytania, ktoś odpowiadał, potem odezwał się ktoś inny – a mnie aż włosy dęba stanęły. Głos był niski, ciepły, wzbudzający zaufanie. Nie wierzyłem własnym uszom. Zacząłem się przeciskać do przodu. Wreszcie dotarłem na tyle blisko, że zobaczyłem właściciela głosu w całej okazałości. Nie zmyliła mnie nawet jego gładko ogolona twarz.

Właśnie tym swoim aksamitnym głosem przekonywał mieszkańców, że kiedy dorzucą się do inwestycji w słoneczne ogniwa i zieloną energię, będą mieli czyste, zdrowe powietrze… Ludzie wokół mnie kiwali głowami, już na wpół przekonani.

– A co z naszą oczyszczalnią ścieków? – spytałem głośno.

Facet zająknął się i zaczął w tłumie szukać tego, kto to powiedział. Ułatwiłem mu zadanie i przepchnąłem się do pierwszych rzędów, a potem przedstawiłem się i choć próbował mi przerywać, opowiedziałem wszystkim o naszym przypadku.

– Przyjechał do nas dwa lata temu, namówił na dopłatę do oczyszczalni, po czym zniknął z trzema milionami miasta i mieszkańców. Niby wszystko sprawdziliśmy, ale to jest doskonale zorganizowana szajka.

– Pan myli mnie z kimś – przerwał mi Maurycy W. (tu przedstawiający się jako Tomasz N.), ale ja mówiłem dalej:

– W gminie powiedzieli nam, jak i gdzie trzeba sprawdzać, czy taka organizacja jest legalna i uczciwa. Dla nas już za późno, ale wy możecie to zrobić.

Ludzie zaczęli kiwać głowami. Wtedy oszust powiedział:

– To w takim razie zostawiam państwu kontakt do mnie. Jak już będziecie pewni, to zadzwońcie, sfinalizujemy transakcję. A teraz pozwolicie, że odjadę.

– Widzicie? – krzyknąłem, wkurzony na jego bezczelnością. – Znów chce zniknąć. A nasze pieniądze? Trzy miliony!

Reklama

Sięgnąłem po niego ręką, i wtedy facet rzucił się do ucieczki przez tłum. Ale nie miał najmniejszych szans. Ludzie się wkurzyli. Gdyby nie obecny na spotkaniu komendant tutejszego posterunku policji, chyba by go zlinczowali. W pomiętym, naderwanym garniturze i z podbitym okiem chyba z ulgą wsiadł do radiowozu. Kilka miesięcy później cała szajka siedziała już za kratkami. Niestety, my pieniędzy nie odzyskaliśmy.

Reklama
Reklama
Reklama