Reklama

Kiedy zaczynamy myśleć o śmierci? Jak o czymś realnym, dotyczącym nas osobiście? Ja zaczęłam jako ośmiolatka, gdy umarła moja babcia. Gdy zrozumiałam, czym właściwie jest śmierć – że babcia odeszła i nigdy nie wróci. Mocno mną to wtedy szarpnęło. Miałam nawet koszmary i modliłam się, bym ja nigdy nie umarła, ani mama, ani tata. Trwało to jakiś czas mimo tłumaczeń rodziców, że nie muszę się bać ani martwić, bo cała nasza trójka ma przed sobą jeszcze wiele długich lat życia. Zdąży nam się znudzić.

Reklama

Właśnie, już jako dorośli zwykle myślimy o odchodzeniu w aspekcie ludzi starych, doświadczonych i zmęczonych życiem, nierzadko schorowanych, którzy nie tylko łatwiej godzą się ze śmiercią, ale wręcz jej wyczekują. Podobnie myślą ich bliscy. Że to naturalna kolej rzeczy. Jest im ciężko, ale się nie buntują. Z drugiej strony czy w kimkolwiek z nas jest wewnętrzna zgoda na odejście osób młodych, zdrowych, w pełni sił? Albo na śmiertelną chorobę dziecka?

Wszystko wtedy straciło sens

A może istnieje jakaś granica, po której przekroczeniu człowiek zaczyna to rozumieć, tak naprawdę, do głębi, a potem przyzwala sobie samemu na odejście? Dla jednego to pięćdziesiąt lat, dla drugiego osiemdziesiąt. No ale jak przyjąć taki wyrok, jeśli masz raptem trzydzieści lat?

– Przykro mi, pani Magdo – powiedział pan doktor o miłej powierzchowności – ale tego nie da się zoperować. Medycyna nieustannie się rozwija, wygrywamy ze śmiercią na wielu polach, ale czasem musimy się poddać…

– Świetnie. A co poza tym? – zapytałam odruchowo, jakby brak uczuć nie wyłączył ciekawości.

Zobacz także

– Spróbujemy ulżyć pani w cierpieniu. Wyeliminować lub zmniejszyć ból, tak żeby mogła pani normalnie funkcjonować.

– Normalnie funkcjonować…? – powtórzyłam, uśmiechając się krzywo.

Doktor pokiwał głową.

– Jakiś czas.

Poszłam do parku, ponieważ dotarło do mnie, że chyba wszystko jedno, co będę robiła. A w parku jest miło. Była wiosna, piękna, jak to wiosna. Zieleń w koronach drzew, zieleń pod stopami, gdzie okiem sięgnąć – soczystość zieleni. Moja ostatnia wiosna… Od dziś wiele będzie takich rzeczy w moim życiu – robionych, widzianych lub doświadczanych po raz ostatni.

Chciałam się rozpłakać, ale nie mogłam. Patrzyłam na mamy z dziećmi biegającymi po trawnikach. Ile w tych smarkaczach było życia, ile radości! Minęła mnie jakaś przytulona do siebie parka – on patrzył na nią, jakby była ósmym cudem świata, ona opowiadała coś z wielkim przejęciem. Na ławeczce obok przysiadła z kolei para staruszków. Karmili ziarnem gołębie i sami wyglądali jak one. Przyglądałam im się z uwagą. Poruszali się powoli, jakby w każdej chwili mogli się potłuc. Kruchość, to słowo mi się nasunęło. Siedziałam, patrzyłam na tętniące wokół życie i myślałam, że coś tu jest mocno nie tak. Każda z osób wokół miała przed sobą jakąś przyszłość, nawet ci krusi staruszkowie, tylko nie ja.

Koło mojej ławki przebiegł nieduży, łaciaty kundelek. Nawet on mógł sobie robić jakieś plany. Tylko nie ja! Odchodzę, znikam, rozwiewam się. Na pociechę dostanę tabletki, żeby nie bolało. Nie mam pojęcia, ile tam siedziałam. Wiosenne powietrze pachniało deszczem, który zapowiadano na popołudnie. W końcu zaczęło padać, więc park opustoszał, a nieliczni przechodnie przemykali szybko, osłaniając się kapturami i parasolami. Siedziałam i mokłam, w końcu byle przeziębienie nie mogło mi już zaszkodzić. Byłam trupem poruszającym się jedynie z przyzwyczajenia…

Fundacja postanowiła mu pomóc

Dni mijały i popadałam w coraz większą beznadzieję. Nie miałam siły, żeby cokolwiek zrobić, gdziekolwiek pójść. Ludzie się ode mnie odsuwali – jedni z dyskomfortu, bo nie mieli pojęcia, co mi powiedzieć, jak pomóc, drudzy z irytacji, ponieważ ich próby pocieszenia mnie za każdym razem kończyły się niepowodzeniem. Innych odstraszało zaś towarzyszące mi jak cień widmo śmierci. A ja umierałam. W samotności. Gapiłam się w telewizor albo laptopa. Bezmyślnie, bezrefleksyjnie. Pewnie bym tak właśnie umarła, gdyby nie przypadek…

Kiedy niczym zombi – ani smutna, ani zła, za to bez cienia nadziei na cokolwiek – przeglądałam media społecznościowe, natrafiłam na apel dotyczący chłopczyka w stanie terminalnym. Nie poruszał się, nie wstawał, nie był zdolny do samodzielnej egzystencji. Ale to, co we mnie zupełnie wygasło, w nim się jeszcze tliło. On marzył! Jego mama pisała, że zawsze był bardzo ciekawy świata, chciał zwiedzać inne kraje, podróżować, oglądać, dotykać, smakować, wąchać, ale nie mógł. Więc pomysłowi ludzie dobrej woli postanowili inaczej spełnić jego marzenie. Fundacja, do której należeli, zaapelowała do rodaków, żeby wysłali na adres chłopca widokówki z pozdrowieniami z dowolnej części świata.

Pod apelem widniało mnóstwo komentarzy. Ludzie podawali nazw miast i państw, z których wysyłali pocztówki. Polacy byli wszędzie. Mało tego! Pojawiły się również wpisy z życzeniami zdrowia dla chłopczyka, pisane w różnych językach. Więc apel podchwycili także obcokrajowcy. Było tego już ponad tysiąc. Ze współczuciem pomyślałam o listonoszu. Mnie też ta sprawa bardzo poruszyła, choć myślałam, że już nic we mnie nie drgnie, żadna struna, że wszystkie stały się nieme i niewrażliwe. A jednak… Przez tydzień czytałam wpisy.

Potem przyszła refleksja, że niczego sensownego w życiu nie osiągnęłam i nic po mnie nie zostanie. Tknięta jakimś niezrozumiałym impulsem sprawdziłam adres fundacji, która zamieściła ogłoszenie. Mieli siedzibę stosunkowo niedaleko mojego domu. Przypadek? Znak? Stanęłam przed lustrem, nie do końca pewna, co właściwie chcę zrobić… A potem włożyłam buty i po prostu tam poszłam. Przyjęła mnie pani o ciepłym, choć nieco przekornym uśmiech.

– Umieram – powiedziałam na dzień dobry. – Chciałabym zostać wolontariuszką.

– Człowiek chce zrobić coś sensownego, zanim odejdzie – w jej oczach nie było najmniejszego zdziwienia ani litości.

– Dokładnie tak. Mam niewiele czasu. Chcę pomóc.

– Witaj na pokładzie, Magdo – podsumowała naszą krótką rozmowę.

To spotkanie zmieniło resztę mojego życia

Krysia rzuciła mnie na pierwszą linię frontu. Od rana do wieczora miałam pełne ręce roboty. Odeszłam z pracy i żyłam z oszczędności. Dużo tego nie było, ale powinno wystarczyć na „przeżycie”. Mogłam teraz całą siebie poświęcić innym. W fundacji poznałam mnóstwo
cudownych osób, zwykle uśmiechniętych i życzliwych dla innych, jakby złe emocje nie miały do nich dostępu. Nie istniały też dla nich sprawy niemożliwe do załatwienia: wyrzuceni drzwiami, wchodzili oknem. Dwoili się i troili.

Potrafili namówić każdego na wszystko. Nakłaniali celebrytów, do których nie da się dostać z ulicy, by w swoich napiętych grafikach znaleźli czas na spotkania z beneficjentami fundacji. W jakiś niewyobrażalny sposób znajdowali pieniądze na spełnienie najdziwniejszych nawet marzeń swoich podopiecznych.

Ciągle byli w ruchu, w biegu. Uspokajali się tylko w chwilach, gdy spotykali się z umierającymi dziećmi. Nigdy wcześniej nie poznałam tylu delikatnych, wrażliwych, a zarazem energicznych i pełnych optymizmu osób. W jednym z pomieszczeń fundacji cała ściana wyklejona była zdjęciami. Zaciągnęłam tam kiedyś szefową, żeby mi o nich opowiedziała. Stanęła przed zbiorem zdjęć, przekrzywiła głowę, uśmiechnęła się trochę smutno i zaczęła wskazywać palcem.

– To jest Kubuś. Umarł dwa lata temu. Marzył o tym, by znaleźć się w chmurach, więc wynajęliśmy dla niego samolot. To Jaś, wielki fan piłki nożnej. Poprowadził swoją ukochaną drużynę do zwycięskiego meczu. Odszedł miesiąc później. To Nikolka, która kochała alpaki. Zawieźliśmy ją do ośrodka rehabilitacji i hipoterapii, gdzie prócz koni i kucyków mieli też alpaki. A tu masz Julcię. Ona marzyła, żeby wdrapać się na szczyt góry. Zorganizowaliśmy ekipę, która ją tam zabrała, choć naprawdę nie było łatwo.

Wymieniała imiona dzieci i opowiadała o ich spełnionych marzeniach prawie godzinę. Znała je wszystkie, pamiętała każdą dziecięcą potrzebę, każde pragnienie, które wraz z rzeszą oddanych ludzi zrealizowała. Pomyślałam, że z jednej strony ta ściana zdjęć jest straszna, a z drugiej… nigdy nie widziałam czegoś równie pięknego. To była ściana chwały i małych cudów. Wiele osób połączyło swoje wysiłki, by te chore dzieci mogły odejść ze spokojem i uśmiechem. Właśnie tak, z uśmiechem. Wszyscy robili to bezinteresownie lub co najwyżej „po kosztach”. Nikt, kto zaangażował się w spełnianie dziecięcych marzeń, nie zarobił na tym ani grosza.

– A jakie jest twoje marzenie? – zapytała mnie Krysia.

– Chciałabym zdążyć, zrobić coś sensownego – powiedziałam.

– Żadne życie nie jest bezsensowne – odparła. – Ale cieszę się, że do nas przyszłaś. Dawanie szczęścia potrzebującym to piękne zajęcie. I na pewno sensowniejsze niż rozczulanie się nad sobą.

Siedem miesięcy później stanęłam przed ścianą chwały razem z grupą młodych ludzi. Wiele zdążyło się przez ten czas wydarzyć. Był to okres wypełniony emocjami po brzegi. Przez ponad trzydzieści lat nie zaznałam ich w sumie tylu co przez te miesiące. Miałam już na ścianie „własne” zdjęcia z uśmiechniętymi buziami dzieci, których marzenia właśnie się spełniały. Opowiadałam więc nowym wolontariuszom o każdym z nich. Nie czułam się zbyt dobrze, więc przynieśli dla mnie krzesło, a jeden z chłopców „robił” za wskaźnik, przesuwając się wzdłuż ściany zgodnie z moimi poleceniami, żeby dotrzeć do zdjęcia dziecka, o którym chciałam opowiedzieć.

– Nie przygnębia pani fakt, że tych dzieci jest tak wiele?

Spojrzałam na dziewczynę, która zadała to trudne pytanie.

Reklama

– Nie myślę o tym w takich kategoriach. Są rzeczy, na które nic nie mogę poradzić. Nie jestem Bogiem. Ale mogę rozjaśnić komuś ostatnie chwile. I po prostu to robię. Sobie przy okazji też…

Reklama
Reklama
Reklama