„Wiejski stół i disco polo zamieniliśmy na ślub na plaży w Maladze. Rodzina nas wyklęła, bo co sąsiedzi powiedzą”
„Marzyła nam się cicha, cywilna ceremonia. Jednak nasze rodziny miały inne wyobrażenia. Wesele na dwieście osób, z zespołem disco polo i oczepinami. Im bliżej terminu, tym bardziej czułam się jak aktorka w kiepskim spektaklu. Kamil też się gubił. To miało być nasze święto, a było bardziej ich”.

- Redakcja
Zawsze wiedzieliśmy z Kamilem, że ślub nie musi być huczny. Marzył nam się cichy, prosty dzień – może cywilna ceremonia, może kolacja z kilkoma bliskimi. Tylko tyle i aż tyle. Jednak nasze rodziny miały inne wyobrażenia. Wesele na dwieście osób, z zespołem disco polo i oczepinami. Im bliżej terminu, tym bardziej czułam się jak aktorka w kiepskim spektaklu. Kamil też się gubił. To miało być nasze święto, a było bardziej ich. Wieczorem, przy herbacie, szeptałam:
– Robimy to jeszcze dla siebie… czy już tylko dla nich?
Rodzina nas nie rozumiała
Siedzieliśmy przy jednym stole. Moja mama, tata, Kamil, jego rodzice i siostra. Teoretycznie – spotkanie organizacyjne. W praktyce – zasadzka. Mama Kamila już na wstępie powiedziała tonem nieznoszącym sprzeciwu:
– Słuchajcie, wesele na 150 osób to absolutne minimum. Znajomi z pracy, rodzina, dalsi kuzyni, no przecież nie wypada nikogo pominąć.
Kamil próbował się uśmiechnąć, ale wyszło sztywno.
– Myśleliśmy raczej o czymś kameralnym. Taki ślub dla nas, nie dla sąsiadów.
– Dla was? – prychnęła moja mama. – A kto wam dał pieniądze na zaliczkę za salę? Na obrączki? Na suknię?
Poczułam, jakby mnie ktoś uderzył w żołądek. Kamil odetchnął, już otwierał usta, gdy jego ojciec wtrącił:
– Poza tym, jeśli zdecydujecie się zrezygnować, nie liczcie na naszą pomoc z mieszkaniem. Wkład własny spłynie razem z zaproszeniami.
Spojrzałam na Kamila. On na mnie. W jego oczach widziałam złość i bezradność, odbicie tego, co czułam sama.
– Naprawdę o to chodzi? – zapytałam cicho. – O to, jak nas ludzie odbiorą?
Mama Kamila zacisnęła usta.
– To kwestia wizerunku rodziny. Nie będę się wstydzić przed sąsiadami, że mój syn robi ślub po cichu, jakby nie było go stać.
Wyszłam do łazienki, bo czułam, że zaraz się rozryczę. Usiadłam na brzegu wanny, próbując nie krzyczeć. Taki miał być początek naszego wspólnego życia?
Kamil zapukał cicho.
– Wiem, że to chore… ale damy radę, okej?
Nie odpowiedziałam. Bo wtedy jeszcze nie wiedziałam, czy chcę dawać radę w takich warunkach.
Podjęliśmy decyzję
Była prawie północ. Siedzieliśmy na podłodze w salonie, oboje w dresach, z winem w kubkach po herbacie. Pudełka z dekoracjami, szarfy, koperty – wszędzie panował chaos. Patrzyłam na to wszystko z rosnącym wstrętem.
– Czy ty to w ogóle jeszcze czujesz? – zapytałam Kamila, wpatrując się w pęknięcie na suficie.
– Co mam czuć? Że jutro idziemy do ołtarza jak jacyś aktorzy w tanim filmie? – wzruszył ramionami. – Czuję, że nie umiem już odróżnić, co jest nasze, a co nam narzucają.
Upiłam kwaśny łyk.
– Zniknijmy stąd, błagam – wyszeptałam. – Nie chcę mówić „tak” w sukni, którą wybrała mama. Nie chcę całować cioci, której nie znam, i słuchać disco polo w sali z różowymi balonami.
Kamil popatrzył na mnie długo. W jego spojrzeniu pojawiło się coś nowego – może ulga?
– Mówisz poważnie?
– Najpoważniej w życiu – odpowiedziałam. – Mamy paszporty. Karty. Spakujemy się w nocy. Rano polecimy gdzieś… gdziekolwiek. Możemy nawet wziąć ślub na plaży. Byle to było nasze.
– Rodzice nas znienawidzą – westchnął, ale widziałam, że w głębi serca już podjął decyzję.
– Może. Ale może też wreszcie zobaczą, że nie da się żyć według cudzego scenariusza.
Zamilkliśmy. Spojrzałam na telefon. 00:12. Jeśli mamy to zrobić, musimy zacząć teraz.
– Jesteś pewny? – zapytałam cicho.
– Tak. Chodź. Pakujemy się.
Musieliśmy to zrobić
O czwartej nad ranem byliśmy już na lotnisku. Dwa plecaki, paszporty, bilety do Malagi kupione godzinę wcześniej na telefonie Kamila. Nikomu nie zostawiliśmy dokładnego planu – tylko kartkę na lodówce: „Nie mogliśmy. Przepraszamy. Kasia i Kamil”. Tyle. Bez dramatów. Bez wyjaśnień.
Siedząc w samolocie, po raz pierwszy od miesięcy poczułam, jak moje ciało się rozluźnia. Kamil zasnął z głową na moim ramieniu. Ja nie mogłam zmrużyć oka. Wciąż czekałam, aż coś nas powstrzyma – telefon od rodziców, awaria, burza nad Europą. Nic takiego nie przyszło. Na razie.
Telefon zadzwonił tuż po lądowaniu. Mama.
Nie odebrałam. Zamiast tego napisałam krótkiego SMS-a: „Jesteśmy bezpieczni. Potrzebowaliśmy tego. Kiedyś wam wyjaśnimy”.
Chwilę później – kolejny telefon. Tym razem tata. Odruchowo odebrałam.
– Kasiu?! Co ty wyprawiasz?! – jego głos był zdławiony, zaspany i wściekły jednocześnie.
– Tato, spokojnie. Jesteśmy razem. To była nasza decyzja.
– Czy wyście powariowali?! Matka płacze, ciotki dzwonią, sala opłacona, wszystko gotowe! A wy... po prostu uciekliście?!
– Nie potrafiliśmy inaczej – wyszeptałam.
Przez chwilę milczał. Potem westchnął ciężko.
– Nie rozumiem tego, córciu… ale… tylko błagam, nie róbcie sobie krzywdy. Kocham cię. Tylko tyle mogę powiedzieć.
Rozłączył się.
Kamil podszedł do mnie i podał mi rękę.
– Plaża jest dzisiaj nasza. Bierzemy ślub wieczorem. Sami. Gotowa?
– Gotowa.
Ślub jak z bajki
Słońce schodziło już ku horyzontowi, gdy dotarliśmy na pustą plażę niedaleko Nerja. Piasek był ciepły, morze łagodne, a powietrze pachniało solą i wolnością. Przebraliśmy się w hotelu – ja założyłam prostą białą sukienkę z lokalnego sklepiku, Kamil – lnianą koszulę i ciemne spodnie. Śmiał się, że wygląda jak hipis, ale w jego oczach widziałam coś więcej – spokój. Wreszcie.
Przypadkowi turyści, para starszych Niemców, zgodzili się być naszymi świadkami. Mężczyzna, który prowadził bar przy plaży, okazał się też cywilnym urzędnikiem – znał angielski, był ciepły i serdeczny. Załatwiliśmy wszystko z pomocą paszportów i formularzy, które przygotował jego syn.
– Gotowi? – zapytał, poprawiając okulary przeciwsłoneczne.
– Gotowi – odpowiedział Kamil, ściskając moją dłoń.
Staliśmy bosonodzy w piasku. Gdy wypowiadał słowa przysięgi, jego głos się lekko łamał:
– Obiecuję, że zawsze będę po twojej stronie. Nawet jeśli wszyscy inni się odwrócą. Bo ty jesteś moim domem.
Poczułam, jak łzy napływają mi do oczu. W odpowiedzi powiedziałam:
– Obiecuję, że już nigdy nie pozwolę nikomu decydować za mnie. Za nas. Bo to nasze życie. I nikt nam tego nie odbierze.
Po wszystkim nie było confetti ani szampana. Ale była cisza, uśmiechy i ten rodzaj ulgi, którego nie da się podrobić. Pocałowaliśmy się, stojąc w morzu po kostki. Byłam mokra, roztrzęsiona i szczęśliwa. Naprawdę czułam, że wyszłam za mąż. Z miłości.
Wszyscy się od nas odcięli
Do Polski wróciliśmy po tygodniu. Opaleni, spokojni, z walizką pełną wspomnień i ślubnym certyfikatem w torbie. Ale to, co zastaliśmy po powrocie, przypominało zimną ścianę. Nikt nie przyjechał na lotnisko. Nikt nie zadzwonił z pytaniem, czy jesteśmy cali. W domu rodziców Kamila – cisza. W moim – tylko kartka na drzwiach: „Nie licz na nic”.
Pierwszy kontakt z mamą miałam dopiero po dwóch miesiącach. Spotkałyśmy się przypadkiem w osiedlowym sklepie. Stałam przy półce z makaronem, gdy jej spojrzenie mnie zmroziło.
– Więc to prawda – powiedziała chłodno. – Zrobiłaś to naprawdę.
– Tak, mamo. Wzięliśmy ślub. Po swojemu.
– Po swojemu? – parsknęła. – Zniszczyłaś nasze marzenia. Naszą rodzinę. Ojciec nie śpi po nocach. Ja... ja wstydzę się wyjść z domu.
Zacisnęłam palce na uchwycie koszyka. Wiedziałam, że nic, co powiem, nie zostanie przyjęte.
– A może to nigdy nie były nasze marzenia? Może to były tylko wasze? – zapytałam spokojnie.
Odeszła bez słowa. Przez kolejne miesiące nie odbierała telefonu. Nie zostaliśmy zaproszeni na święta. Kamil próbował się skontaktować z siostrą, ale i ona milczała. Pomoc finansowa? Przepadła. Wynajęliśmy małe mieszkanie w starej kamienicy, bez windy, z przeciekającym sufitem.
Ale mieliśmy siebie. Codzienne śniadania na materacu, wspólne planowanie – od zera. Bez oczekiwań innych.
Było ciężko. Ale wreszcie było po naszemu.
Niczego nie żałujemy
Minął rok. Nie pogodziliśmy się z rodziną. Czasem jeszcze piszę SMS-y do mamy, ale nie odpowiada. Tata przysłał nam kiedyś paczkę z książkami i karteczką: „Niech wam dobrze służą”. To było wszystko. Kamil ze swoją rodziną też ma kontakt ograniczony do minimum – suche „Wesołych Świąt”, nic więcej.
Czy boli? Jasne. Są chwile, kiedy siedzę wieczorem na naszym mikroskopijnym balkonie, patrzę na światła miasta i zastanawiam się, czy warto było wszystko rozwalać. Ale potem wchodzę do środka, widzę Kamila, który smaży naleśniki w szortach i podśpiewuje pod nosem, i wiem: było warto.
Nasz ślub był mały, cichy, może nielegalny w oczach niektórych, ale dla nas był wszystkim. Zaczęliśmy od zera. Bez prezentów, bez wsparcia, bez fanfar. Ale z poczuciem, że każdy dzień jest naprawdę nasz. Nikt już nam nie mówi, co wypada. Nikt nie decyduje, jak mamy żyć. Nie mamy kredytu na pół miliona i nie mamy rodzinnych obiadów w każdą niedzielę. Ale mamy siebie. I wolność.
Czasem myślę, że może kiedyś rodzice zrozumieją. Może za kilka lat spotkamy się przy jednym stole i powiemy sobie parę rzeczy, które od dawna wiszą w powietrzu. A może nie. Może to cena, którą musieliśmy zapłacić.
Ale nie żałuję. To był nasz dzień. Nasze życie. I nikt nam go nie zabierze.
Kasia, 27 lat
Czytaj także:
- „Teściowa nieprzypadkowo dała mi na ślub lawendę. Gdybym wiedziała, co symbolizuje ten kwiat, uciekłabym w popłochu”
- „Rodzina kpiła ze mnie, bo pojechałam do Włoch pracować jako opiekunka. Przestali, gdy zobaczyli, jaki majątek zgarnęłam”
- „Zaufałam jej jak siostrze, a ona zniszczyła mi życie. Bez mrugnięcia okiem wcisnęła mi kredyt na 180 tysięcy”