„Wierzę, że babcia nad nami czuwa. Najbardziej nad moją córką, która urodziła się w dniu jej śmierci”
„– Mela powiedziała, żebyś się nie martwił… Bo ona się źle czuła już od dawna i tylko czekała, aż ja się urodzę cała i zdrowa. Czekała ze wszystkich sił i jak ja przyszłam, to ona odeszła. Szkoda trochę… Czułem, że coś ściska mnie za gardło”.

Moi rodzice pracowali za granicą, więc na wychowanie zostałem oddany do babci. Miała na imię Amelia, ale wszyscy w rodzinie mówili do niej Mela. Ja też nigdy inaczej się do niej nie zwracałem. No… raz jeden nazwałem ją babcią, ale smagnęła mnie lekko ścierką przez plecy i powiedziała, że jest za młoda na babcię. Więc i dla mnie zawsze była Melą.
Moje dzieciństwo stanowiło pasmo przygód, wędrówek i beztroskich zabaw. Mela, jako harcerka, wspaniale potrafiła zorganizować nam czas wolny. Chodziliśmy na majówki, jeździliśmy na grzyby, w lecie i w zimie obowiązkowo trzy razy w tygodniu wędrowaliśmy nad morze. Mela mieszkała w ogromnym domu pod Gdańskiem i od rana do nocy urządzała zabawy połączone z nieustannym sprzątaniem, gotowaniem, wycieraniem kurzy i trzepaniem dywanów. Sobie poświęcała tylko piętnaście minut dziennie, kiedy rano zaplatała włosy w dwa staromodne warkocze, a potem robiła z nich dwa koki po obu stronach głowy.
Bałem się o obie
Kiedy w liceum poznałem Krysię, w której zakochałem się na zabój, przedstawiłem ją oczywiście Meli. Całe studia prawnicze byliśmy z Krysią parą, a po dyplomie pobraliśmy się i zamieszkaliśmy we troje, bo Mela nawet słyszeć nie chciała o innym rozwiązaniu. Rok później wydarzyły się naraz dwie rzeczy: okropna i wspaniała. Mam wrażenie, że istnieje w naturze jakiś durny wymóg równowagi sił. Mela dostała wylewu, a Krysia zaszła w ciążę. I choć pozornie nic tych wydarzeń nie łączyło, to sam je jakoś w podświadomości ze sobą wiązałem.
Przez kilka miesięcy żyłem jak w transie. Ciąża przebiegała z komplikacjami i Krysia trafiła do szpitala; Mela już tam leżała. Drżałem z niepokoju o obie „moje dziewczyny” – jak je w myślach nazywałem. A właściwie… o trzy, bo USG nie pozostawiało wątpliwości: będę mieć córkę. O ile oczywiście… Tfu, tfu, tfu!!! Mała Amelia urodziła się miesiąc przed terminem, ale poród, o dziwo, przebiegł spokojnie i w miarę szybko. Dlatego miałem jeszcze siłę i energię, żeby – zostawiając śpiącą z wyczerpania Krysię i słodko drzemiącą Amelkę – odwiedzić Melę. Nie liczyłem na wiele, bo leżała już wtedy na OIOM-ie i była nieprzytomna od ponad czterech miesięcy. Ale jakby wiedziała!
Ocknęła się, gdy usiadłem przy jej łóżku. Jej spojrzenie mówiło wszystko.
– Amelka, waży prawie dwa dziewięćset – mówiłem prędko i trochę chaotycznie, bojąc się, że nie zdążę. – Apgar dziesięć, choć ma niedowagę malutką, ale to o miesiąc za wcześnie…
– Dla mnie w sam raz – szepnęła cichutko Mela i… odeszła.
Córka czuła więcej
Kiedy nasza córeczka, Amelka skończyła cztery lata, uznaliśmy wspólnie z Krysią, że jest już na tyle duża, żeby mogła pójść z nami na cmentarz. O Meli słyszała od nas tyle przeróżnych opowieści, że wprost nie mogła się doczekać tej wizyty. A ja z kolei… czułem jakieś dziwne wyrzuty sumienia, bo cały czas żyłem w przeświadczeniu, że to wiadomość o ciąży doprowadziła Melę do wylewu i że to wszystko moja wina. I dlatego najnormalniej w świecie bałem się tej pierwszej wizyty Amelki; a konkretniej bałem się moich odczuć z nią związanych.
Tuż za bramą cmentarza Amelka wzięła nas oboje za ręce i powiedziała:
– Chodźmy, ja was zaprowadzę.
– Skarbie, ale przecież ty nie wiesz, gdzie trzeba iść – zdziwiła się Krysia.
– Wiem. Chodźcie prędko, bo Mela już na nas czeka! – zawołała i zaczęła nas ciągnąć. O dziwo – w dobrym kierunku.
Nie umiałem tego wyjaśnić
Droga do kwatery wcale nie była taka prosta, bo wiekowy cmentarz składał się z dwóch części, a grób Meli znajdował się w tej drugiej, bardziej odległej. Ale Amelka nie wahała się ani przez chwilę i szła… najkrótszą drogą, prosto do celu!
– Amelko, słonko, a skąd ty znasz drogę? – wysapała lekko zziajana Krysia.
Córka zerknęła na nią dziwnie, a potem pokazała rączką przed siebie i oznajmiła:
– Mela mi pokazuje.
Stanąłem jak wryty i spojrzałem przed siebie. Nie widziałem nikogo na drodze, ani na sąsiednich alejkach.
– Amelko… czy jesteś pewna? – zapytałem głuchym głosem.
– No jasne! – burknęła lekko urażona. – Chodźcie, to już niedaleko, o tam, przy tamtej brzózce…
Nie wiedziałem, jak to możliwe, ale czteroletnia córeczka zaprowadziła nas prosto na grób Meli. Choć nigdy wcześniej tu nie była i nikt nigdy nie mówił jej, jak tu trafić! Patrzyliśmy z Krysią na siebie i… milczeliśmy. No bo co tu można powiedzieć? Jakieś przeczucie, szósty zmysł, doprowadziły ją dokładnie tutaj? Nauka zna takie przypadki. Może nie dokładnie takie – ale przecież wszystko da się racjonalnie wytłumaczyć! Kucnąłem.
To było niewiarygodne
– Amelko, powiedz, czy ktoś tu jest oprócz nas?
– Pewnie!
– A jak wygląda?
Amelka uniosła główkę nieco w górę, ale nie patrzyła bardzo wysoko, tylko jakoś tak… mniej więcej nad mogiłę.
– Ma takie śmieszne palto… – zaczęła mówić – i ma beret, taki fajny granatowy… i… i ma takie te… – tu zaczęła kreślić obiema rączkami duże kółka powyżej swoich uszu – takie z włosów, zaplecione warkocze i tak zawinięte, ale nie wiem, co to jest… Co? – rzuciła mała niespodziewanie nieco głośniej i w kierunku grobu, a potem dodała z uśmiechem i wielce tajemniczą miną: – Aha. To są koki.
Krysia przysiadła na ławeczce obok alejki i przez dłuższą chwilę wpatrywała się to we mnie, to w Amelkę, to w miejsce, które dziewczynka wskazywała. Ja też usiadłem, na ziemi. Z wrażenia… Amelka bardzo dokładnie opisała Melę w jej stroju – jak to go nazywała? – aha, „kościelnym”. Ów dziwny płaszcz to był bardzo elegancki i szykowny prochowiec z Londynu, prezent od moich rodziców. Berety Mela nosiła, od kiedy pamiętam, bo twierdziła, że dziewczyny w harcerstwie nie chodzą z gołą głową, żeby mieć do czego salutować.
– Amelko – powiedziałem cicho – czy ty wiesz, że właśnie tak wyglądała Mela?
– Wiem. Przecież ją widzę – odparła całkiem spokojnie.
– I nie boisz się?
– Czego? Przecież to twoja babcia.
– No, bo… Mela nie żyje. Zmarła w dniu, w którym się urodziłaś…
– Co? – Amelka nagle znów podniosła głos. – Aha, dobrze… Mela powiedziała, żebyś się nie martwił… Bo ona się źle czuła już od dawna i tylko czekała, aż ja się urodzę cała i zdrowa. Czekała ze wszystkich sił i jak ja przyszłam, to ona poszła. Szkoda trochę…
Wierzyłem jej
Czułem, że coś ściska mnie za gardło. Strach? Wzruszenie? Ulga? Krysia siedziała blada jak ściana. Wstałem i podszedłem do niej.
– Boisz się? – zapytałem.
– A jeśli… jeśli ona widzi ducha Meli? – odszepnęła.
– Jeśli? Widzi na pewno…
– A ty się nie boisz?
– Przecież to Mela, czego mam się bać?
Podszedłem do grobu, położyłem na marmurowej płycie świeżą wiązankę, wziąłem Amelkę za rączkę, objąłem Krysię ramieniem i powoli ruszyliśmy do wyjścia z cmentarza. Mała po kilku krokach odwróciła się, jakby ktoś ją zawołał.
– Co? – odkrzyknęła. – Aha. Mela mówi, że mamy iść jeszcze nad morze i sobie popatrzeć, bo ona stąd go nie widzi.
I poszliśmy jeszcze nad morze... Czy moja córeczka rozmawiała z duchem? Jestem pewien, że tak.
Wiedziałem, że babcia na pewno ma nas w opiece i patrzy na nas z góry, by nie działa się nam żadna krzywda. W życiu jednak do głowy by mi nie przyszło, że jej troska może mieć taki wymiar i że tak bardzo odczuje to moja córka.